Ze względu na wielkość opowiadania zostało ono podzielone na cztery części . Tu jest część I ,tu  część II , a tu część IV


KOSZMARNE PRZEBUDZENIE
część III

Autor : MattRix
GDYNIA, styczeń 1991
HTML : ARGAIL




    Ostatni raz spojrzał na miasto. Może nie było najlepsze, ale było jego częścią. Miał tam przyjaciół. Było namiastką tego co stracił kiedyś. Teraz jego oaza była jedyną przystanią.
    Ale czy bezpieczną? Jeżeli wróci tam, może przywlec zarazę. Ale wcale nie musiało tak być.
    Dope! Dope był w mieście! Może już wrócił do oazy? Jeżeli tak, Nicki jest w niebezpieczeństwie tak samo jak on.
    Chciał wrócić jak najszybciej do domu. A tam oboje postanowią co robić. Wydawało mu się, że to jedyne wyjście.



***********************************

    Kiedy wrócił do oazy, Nicki wyraźnie ucieszyła się z tego powodu. Ale gdy chciała zbliżyć się do niego, powstrzymał ją.
    Nie rozumiała tego.
-     Co się stało? - zapytała zdziwiona.
-     Czy Dope wrócił?
    To pytanie trochę ją zaskoczyło, ale odpowiedziała:
-     Tak, wrócił dwa dni temu, ale wczoraj zdechł. Nie wiem właściwie dlaczego.
    Spojrzała na niego uważnie.
-     Powiesz mi wreszcie co się stało?
-     W mieście panuje zaraza. Greg, jego rodzina i większość ludzi nie żyje. Dope musiał zdechnąć na zarazę. A to oznacza, że przywlókł ją tutaj.
-     Co to było?
-     Nie wiem. Greg nie zdążył mi powiedzieć.
-     Jakie są objawy? - dopytywała się.
-     Nie wiem! Nie znam się na tym! Dla mnie każda zaraza jest jednakowa. Co teraz zrobimy? - zapytał ciszej.
-     Nic. Musimy czekać. Za kilka tygodni będziemy wiedzieli czy jesteśmy chorzy, a wtedy ...
-     Co wtedy?
-     Mamy lekarstwa, spróbujemy się leczyć. Pomyślimy o reszcie potem.
-     Gdzie jest ciało psa? - zapytał nagle.
-     Zakopałam koło zbiornika.
-     Trzeba je spalić. Tak na wszelki wypadek.
-     Dobrze. Możemy zrobić to zaraz.
    Odkopali i spalili ciało psa.
    Max dokładnie wykąpał się, a Nicki wyprała jego rzeczy.
    To była jedyna rzecz, jaką mogli na razie zrobić.
    Pozostało czekanie. Czekanie, którego nikt nie lubi.
    Przypominali trochę więźniów, którzy oczekują na wyrok śmierci lub na ułaskawienie. Gdyby chociaż wiedzieli co to za choroba ...
    Ale nie wiedzieli i to było najgorsze.
    A jeżeli, kiedy już przyjdzie, okaże się, że nie potrafią jej zwalczyć, albo jest już za późno?
    Wtedy wszystko się skończy.
    Nie mówili o tym, ale żadne z nich nigdy nie pomyślało o takim końcu życia. To było zbyt banalne i zdawałoby się niemożliwe.
    A jednak. Teraz wydawało się to całkiem realne, a z każdym dniem strach rósł.
    Minęły jednak dwa tygodnie i nie było żadnych objawów choroby. Postanowili jednak wstrzymać się z gratulacjami jeszcze tydzień.
    Byli już blisko tego, gdy pewnego ranka Nicole zauważyła, że Max ma gorączkę.
    A potem zaczęło się.
    W ciągu dwóch dni zdechły wszystkie wielbłądy. Trzeba było usunąć ich ciała, zakopali je więc na pustyni niedaleko oazy.
    Teraz mieli już pewność, że zaraza dotarła do nich.

***********************************

    Stan Max'a pogarszał się z dnia na dzień, a potem z godziny na godzinę. Jednocześnie Nicki wciąż była zdrowa. Max zabronił jej zbliżania się do siebie, ale uparta dziewczyna nie słuchała go.
    W końcu Nicki z pomocą książki, którą zabrała z Instytutu, rozpoznała chorobę. Sprawdziła czy ma potrzebne leki. Miała, choć nie wszystkie.
-     Teraz postawię cię na nogi. - powiedziała, podając mu pierwszą porcję leków.
    Sama też je zażywała, aby nie zachorować później.
    Czuwała przy nim dzień i noc. Pilnowała pór, kiedy podawać należało leki, uspakajała go, gdy majaczył. Była zmęczona, ale nie dawała za wygraną.
    Przez cały tydzień Max był niemal nieprzytomny. Jego stan nie poprawiał się, a jej wydawało się, że nawet się pogorszył.
    Zaczęła tracić nadzieję.
    Była przerażona myślą o tym, że mogłaby stracić go, zostać sama.
    Wspominała czasy, kiedy poznała go. Był małomówny, mrukliwy i czasami nie cierpiała go. Szczególnie wtedy, kiedy dawał jej lekcje, z których nie robiła sobie nic. Krzyczał na nią, ale musiała przyznać, że tylko wtedy kiedy zmusiła go do tego. Miała do niego żal, że jest tak daleko, kiedy ona go potrzebowała. To było w mieście. A kiedy w końcu zjawił się i chciał ją uratować, nagle znienawidziła go i chciała odepchnąć. Odszedłby wtedy, ale wiedział, że gdzieś w głębi serca krzyczy do niego i prosi o pomoc.
    Była wściekła, kiedy obudziła się. Uratował ją wbrew jej woli.
    I to jak! Na oczach wszystkich uderzył ją w twarz. Bolało ją to i wcale nie cieleśnie. Ucierpiała jej dusza, duma. Uśmiechnęła się do swoich myśli.
    Duma. Coś, co w tym świecie przynosiło same kłopoty. Jej również. To duma nie pozwoliła jej przyznać się Max'owi do pomyłki, do tego, że strach ją obleciał, gdy bliżej poznała miasto. To ta cholerna duma! Gdyby nie ona nic by się wtedy nie stało.
    Nie zabiłaby człowieka, nikt by jej nie zranił i nie dostałaby w mordę.
    To ostatnie należało jej się.
    Przyznała to przed sobą, choć nigdy nie mówiła o tym Max'owi.
    Ale teraz była w stanie zrobić to, pod warunkiem, że on odzyskałby zdrowie.
    Jednak takich warunków nie mogła stawiać. Nie było nikogo, kto spełniłby je.
    Śmierć zebrała duże żniwo w mieście, a teraz czekała na skraju oazy. Czekała na znak, że Max jest gotów.
    Gdyby kilkanaście tygodni temu ktoś jej powiedział, że straci go, nie zwróciłaby na to najmniejszej uwagi. Wtedy był jej zupełnie obojętny, a nienawiść potęgowała to.
    Teraz jednak był dla niej wszystkim, kochankiem, nauczycielem, podporą i wybawcą.
    Jeśli mogłaby podpisać pakt z diabłem w zamian za jego życie, zrobiłaby to. Chociażby dlatego, że wiedziała, że wraz ze śmiercią Max'a, ona również zacznie umierać. Będzie żyła jeszcze przez jakiś czas, ale będzie jednocześnie umierała. Bez Max'a nie przeżyje. Wiedziała o tym aż nazbyt dobrze.
    Ale z drugiej strony jeśli on umrze, ona też chciałaby szybko opuścić ten świat, którego nigdy nawet nie polubiła. Bez niego życie nie będzie miało żadnego sensu. Kochała wiele razy, ale nigdy tak jak teraz. Nie wiedziała dlaczego. Może z powodu innych warunków?
    Może była to forma wdzięczności? A może to była zwykła prawdziwa miłość?
    Nie ulegało jednak wątpliwości, że to była najwspanialsza miłość, jaką udało jej się przeżyć. Mimo wszystko Max był takim mężczyzną, o którym marzyła od zawsze.
    Była?! Był?!
    Przyłapała się na tym, że myśli o nim w czasie przeszłym, jakby już go nie było.
-     "Jak mogłaś?!" - pomyślała z wyrzutem.
    Przecież jeszcze żył. Żył!
    Po raz setny tego wieczora poprawiła mu poduszkę i przykryła go dokładniej. Na gorące czoło położyła mu zimny okład.
    Nie było poprawy. Ciągle to samo. W książce było napisane, że jeżeli do tej pory wszystkie środki zawiodły, trzeba zrobić serię zastrzyków. Miała je, miała strzykawki i igły, ale nie wiedziała jak się robi zastrzyki.
    Ilekroć sama dostawała zastrzyki, nigdy nie patrzyła jak to się robi. Wtedy nie mogła jednak nawet przypuszczać, że kiedyś może jej się to przydać.
    Przygotowała zastrzyk.
    Teraz tylko dobrze wbić igłę i po wszystkim. Westchnęła. Trzęsła się cała z nerwów. Ręka Max'a leżała już przygotowana. Widziała bardzo dokładnie żyły.
    Musi to zrobić, to jedyna i ostatnia nadzieja!
    Lewą ręką wyprostowała mu rękę w łokciu, a prawą wbiła igłę w żyłę. Teraz powoli nacisnąć tłoczek strzykawki.
    Kiedy cały płyn został wstrzyknięty, w miejsce ukłucia położyła kawałek czystej szmatki nasączonej płynem dezynfekującym.      Zgięła mu rękę w łokciu.
-     Żeby tylko pomogło. - szepnęła. - Teraz będę cię kłuła co 12 godzin, ale to dla twojego dobra.
    Max poruszył się niespokojnie, ale po chwili znowu zastygł nieruchomo.
    Czuła się okropnie, ale wiedziała, że to nie choroba.
    To było zmęczenie. Nigdy przedtem nie była tak potwornie zmęczona. Kilka godzin snu w ciągu doby nie wystarczało.
    Kiedy w końcu przestała panować nad sobą, zaczęła brać tabletki, które pozwoliły jej nie spać. Wiedziała, że w ten sposób wykańcza się, ale to nie ona była w tej chwili najważniejsza.
    Teraz liczył się tylko on.

***********************************

    Kiedy minęły trzy tygodnie i zastrzyki zaczęły się kończyć, Nicole nie kontrolowała się. Nie pomagały już nawet tabletki.
    Zaczęła przysypiać, jej żołądek odmawiał posłuszeństwa. Zaczęła chorować na niestrawność. Jej umysł pogrążony był w letargu, spowodowanym dużą ilością leków. Czuła się, jakby ktoś wsadził ją do zupełnie obcego ciała. Ciała, które nie akceptowało jej i zaczęło z nią walczyć.
    Była u kresu.
    I wtedy zdarzyło się to, na co Nicki straciła nadzieję.
    Przy którymś zastrzyku Max obudził się. Całkowicie odzyskał przytomność!
    Był słaby jak umierająca mucha, jak powiew lekko wyczuwalnego wiatru, ale żył.
    Gdy otworzył oczy i zobaczył ją, niemal krzyknęła z radości.
-     Max ... - wyszeptała tylko.
    Śmierć zaczęła odchodzić od oazy. Nie wydarła go z objęć życia. Życia, które tliło się przez 3 tygodnie, i z którego powoli zaczął tworzyć się ożywczy, zbawienny ogień.
    Najgorsze mieli już za sobą.

***********************************

    Spała. Nie chciał jej budzić, choć była to pora na zastrzyk. Sen należał jej się od dawna. Widział jej zmęczoną bladą twarz, podkrążone oczy. Każdy jej ruch okupiony był dużym wysiłkiem. Sen był dla niej czymś, o czym już prawie zapomniała.
    I pomyśleć, że gdyby nie ona, nie wyszedłby z tego. Ta mała i słaba kobieta walczyła o jego życie jak tygrysica walczy w obronie swoich młodych. Pamiętał jak nie pozwolił jej zbliżać się do siebie w obawie przed zarażeniem. Na szczęście nie posłuchała go i to dało mu nowe życie.
    Kiedy po raz pierwszy się obudził, na początku nie bardzo wiedział gdzie jest. Dopiero gdy jej głos dotarł do niego, przypomniał sobie wszystko. Zrozumiał, że przeżył drugą wojnę.
    Ta wojna toczyła się w jego organizmie, ale była równie niebezpieczna jak ta, którą udało mu się przeżyć wiele lat temu. Drugi raz umknął śmierci. I zawdzięczał to Nicole.
    Na początku nawet nie przypuszczał, że wypadki tak się potoczą, że ona zajmie w jego życiu tak ważne miejsce. Teraz już to wiedział. I był wdzięczny losowi, że skrzyżował ich drogi.
    Poruszyła się, a chwilę potem obudziła się. Zauważył, że nie śpi. Uśmiechnęła się i zbliżyła się do niego.
-     Jak się czujesz? - zapytała.
-     Jak ktoś, kto narodził się drugi raz. - powiedział cicho.
-     Coś w tym jest. Ale czas na zastrzyk.
-     Czy to konieczne? Nigdy nie lubiłem zastrzyków.
-     Ja też, ale to konieczne.
    Zrobiła mu zastrzyk, a sama połknęła kilka tabletek. W odpowiedzi na pytający wzrok Max'a, powiedziała:
-     To profilaktyka. Nie ma żadnego ryzyka zachorowania.
-     Na pewno?
-     Na pewno.
    Dotknął jej dłoni. Była gorąca.
-     To nic, w każdym bądź razie nie choroba. - uspokoiła go.
    Wierzył jej. Wiedział, że to przez zmęczenie.
    Uśmiechnął się, a ona odpowiedziała mu tym samym.
-     Cieszę się, że wróciłeś. - powiedziała. - Brakowało mi cię.
-     Ja też się cieszę. Tu jest o wiele przyjemniej.

***********************************

Max wracał do zdrowia. Był coraz silniejszy i Nicole pozwoliła mu wstawać. Sama też wracała do sił. Kilka tygodni ciągłego czuwania i masy tabletek zrobiło swoje.
    Teraz mogła odpocząć i odespać zaległe noce. Nie była pewna czy Bóg istnieje, ale chyba istniał, skoro śmierć odeszła. Chciała mu podziękować za to, że nie została sama, że nie skazał ją na długą agonię.
    Dopiero po tym przeżyciu zdała sobie sprawę, jak bardzo Max jest jej potrzebny. I zdawałoby się, że mogliby w końcu spokojnie żyć w pięknej oazie, gdyby nie jedno małe "ale".
    Któregoś wieczora zapytała go:
-     Na pewno dobrze się czujesz?
    Spojrzał na nią zdziwiony.
-     Mówiłem ci to chyba ze sto razy w ciągu ostatniego tygodnia. Nie musisz się już martwić. Wszystko jest w porządku, czuję się tak jakbym nigdy nie chorował.
-     To dobrze. - powiedziała cicho, ale usłyszał to.
-     Czy coś się stało? - zapytał.
    Wyczuwał, że było coś, o czym chciała mu powiedzieć, ale z niewiadomych przyczyn nie mówiła. Nie domyślał się wcale co to mogło być. Dopiero teraz spostrzegł, że takim samym tonem, tak samo, pytała o jego samopoczucie od ponad tygodnia. Wyglądało na to, że od dłuższego czasu chce mu coś powiedzieć.
    Zaniepokoił się nie na żarty, kiedy pomyślał, że może teraz ona zaczyna chorować. Ale zaraz potem przypomniał sobie, jaka ożywiona była poprzedniego dnia. Nie mogła być chora. Co się więc stało? O czym chciała mu powiedzieć?
-     Masz taką minę jakby to było coś poważnego. - powiedział. - Czy to jest coś poważnego?
-     Nie! - uspokoiła go, ale zaraz potem zaprzeczyła sobie, aż w końcu pogubiła się. - To znaczy tak!...
    Max chwycił ją za ramiona, spojrzał jej w oczy i zapytał:
-     Tak czy nie?
-     Tak. - westchnęła. - To raczej poważna sprawa.
    Nic nie powiedział. Czekał, aż sama zacznie mówić.
-     Pytałam cię o zdrowie, bo nie wiedziałam czy możesz już ruszyć w drogę.
-     W jaką drogę??! - zapytał.
    Ale nie musiał. Wiedział o jakiej podróży mówi. Na południe. Ona chyba całkiem oszalała!
    Widziała, że Max za chwilę wybuchnie.
-     Wysłuchaj mnie chociaż! - powiedziała. - Tylko mnie wysłuchaj!
    Spojrzał na nią zniecierpliwiony.
-     Dobrze. - powiedział. - Mów.
-     Z tej książki, którą przywiozłam z bazy, dowiedziałam się wiele o tej chorobie. W normalnych warunkach, to znaczy gdybyś był w szpitalu, nie byłoby kłopotu. Mieliby tam odpowiednie środki, których my tu nie mamy. Choroba może w każdej chwili powrócić, a wtedy nie damy rady utrzymać się przy życiu. Jest tylko jedno wyjście.
-     Jakie?
-     Spalić oazę.
-     Czyś ty oszalała?! To być może jedyna oaza w promieniu dziesiątków kilometrów!
-     Ale być może tu ciągle czai się zaraza! - odpowiedziała natychmiast. - Nie możemy tu zostać jeśli chcemy przeżyć. A ja chcę żyć. Ty też, prawda?
    Może miała rację.
-     Dlatego pomyślałam, że kiedy oaza przestanie istnieć, powinniśmy wyruszyć na południe. To jedyna szansa.
    Nie chciał niszczyć oazy. Była jego domem przez kilka lat. Żywiła go, dawała schronienie. Tu był niezależny. A teraz miałby ją puścić z dymem?
    Wiedział, że ma rację, ale taka decyzja nie przychodziła łatwo. Poza tym nie wyobrażał sobie jak miałaby wyglądać ich podróż na południe. To tak daleko. Nie wiadomo było właściwie jak tam jest. Czy cokolwiek tam jest. Czy będą mogli tam żyć normalnie. I co to znaczy normalnie.
    Nie był przygotowany na to.
-     Jak długo utrzymamy się na odpowiednich lekarstwach? - zapytał.
-     Jeżeli oboje będziemy je brać, około miesiąca.
-     A dokładniej?
-     Może trzy tygodnie.
-     Wystarczy.
-     Na co?
-     Na przygotowania do podróży.
    Uśmiechnęła się lekko. Przysunął się bliżej.
-     Skoro znowu udało mi się wyjść z życiem ze szponów białej pani, to nie mogę znowu jej kusić.
-     Wiem, że to trudna decyzja, ale ... - zaczęła Nicki.
    Max nie pozwolił jej dokończyć. Pocałował ją raz, drugi i następny.
-     Nie myśl o tym teraz. - szepnął, obejmując ja ramieniem.

***********************************

    Przygotowania nie zajęły im wiele czasu. Niewiele mogli ze sobą zabrać, o wiele więcej musieli zostawić.
    Lekarstwa, żywność, benzyna i broń wypełniły szczelnie jeepa.
    Nicki okazała się bardzo pomocna przy pakowaniu. Była w tym mistrzynią, jak to zwykle kobieta.
    Kiedy wszystko było już gotowe i w całej oazie rozlana była benzyna, Max powiedział:
-     Siadaj za kierownicą. Musisz odjechać kawałek, tak na wszelki wypadek.
    Wykonała bez słowa jego polecenie. Chwilę potem podłożył ogień i zajął miejsce za kierownicą zamiast Nicole.
    Wjechali na niewielki pagórek.
    Dopiero tam Max wysiadł z samochodu, aby popatrzeć na pochodnię, która była do tej pory jego domem.
-     No cóż, - powiedział do siebie. - trzeba było to zrobić, ale szkoda jej. Była taka piękna i spokojna ...
    Wsiadł do samochodu, wyjął ze skrytki kompas i mapę.
-     A więc ruszamy na podbój południa. - powiedział po chwili. Uśmiechnęła się, a widząc to, Max uśmiechnął się również.
Po co miał się martwić teraz? Będzie jeszcze na to czas.

***********************************

    Mijały identyczne godziny, identyczne dni i identyczne noce.
    W dzień jechali przez maksymalną ilość godzin, w nocy spali na posłaniach przy samochodzie.
    Czasami zdawało im się, że wcale się nie poruszają. W około była tylko pustynia. Słońce i ciągle taka sama pustynia.
    Tylko szybkościomierz, ilość pustych kanistrów i ciągle powiększająca się liczba kilometrów na liczniku, wskazywała na to, że nie stoją w miejscu.
    Po kilku dniach takiej jazdy męczyli się coraz częściej.
    Zmieniali się co dwie godziny. W końcu zwolnili tempo. Pustynia i słońce dawało im się we znaki.
    Któregoś dnia wjechali na kamienistą pustynię. Na mapie była to Pustynia Gibsona.
-     Nareszcie jakieś urozmaicenie. - powiedziała, gdy zatrzymali się na noc.
    Max uśmiechnął się tylko i nic nie powiedział. On też był zadowolony z tej odmiany. Miał już dość podróży przez piasek.
    Kiedy rozłożyli swoje posłania przy jednej z małych skał i kiedy zjedli już kolację, zapytał:
-     I jak się czujesz?
-     Całkiem nieźle.
-     Nie jesteś rozczarowana?
-     Czym?
-     Tym, że minęło już tyle czasu, a my nie spotkaliśmy kompletnie nikogo.
-     Przecież to pustynia. A poza tym wcale nie jestem rozczarowana. - powiedziała i dodała: - Może dlatego, że nie robiłam sobie nadziei. Tego też już się nauczyłam. Pamiętasz jak bardzo chciałam dostać się do miasta?
-     Tego nie zapomnę chyba nigdy. Paliłaś się do tego cholernie.
-     Właśnie. Robiłam sobie nadzieje i rozczarowałam się. Teraz też palę się do drogi, ale nie robię sobie już nadziei. Tak jest lepiej. Poczekam na to co przyniesie czas, a potem zastanowię się czy to jest dobre czy złe.
    Uśmiechnął się.
-     Dlaczego się śmiejesz? - zapytała.
-     Przypomniało mi się, że ja też taki byłem. Za wszelką cenę chciałem osiągnąć, jeżeli nie wszystko, to dużo. Potem dopiero powoli zacząłem zwalniać obroty. Zrozumiałem po prostu, że trzeba żyć dniem dzisiejszym, niczego dobrego nie obiecywać sobie po dniu jutrzejszym i nigdy nic nie planować na dłuższą metę. Tak to już jest. To takie prawo tego świata, jedyne, które nie ulega zmianom.
    Zaległa cisza.
    Prawo. Kiedyś żyć z dnia na dzień, bez planów, było modą. Można było żyć tak, albo inaczej. Teraz nie było wyboru. Nikt go nie miał. I to było przygnębiające. Ale przecież cały ten świat był przygnębiający. Z jakiej racji miałoby znaleźć się w nim coś optymistycznego?

***********************************

    Ciągle na południe.
    Kamienista Pustynia Gibsona znowu zamieniła się w piaszczystą Pustynię Wiktorii.
    Jechali już drugi dzień.
    Trzeciego dnia rano obudzili się znacznie później niż zwykle.
    Było już jasno, gdy obudził ich dźwięk wystrzałów.
-     Co się dzieje? - zapytała.
-     Nie wiem, ale to dobiega stamtąd. - Max wskazał ręką na niewielki pagórek.
    Wspięli się na niego. Przy samym szczycie musieli się czołgać, aby nikt ich nie zauważył.
-     O cholera! - zaklął Max, gdy zobaczył co się działo u podnóża wzniesienia.
    Nicki doczołgała się do niego i zaniemówiła.
    W dolinie stał ogromny samochód-cysterna, wokół niego stały lub jeździły mniejsze samochody. Niektóre z nich były już tylko jeżdżącymi karoseriami, albo samymi podwoziami.
    Ludzie strzelali do siebie z broni palnej i każdej innej, którą mogli zabijać.
-     O co im może chodzić? - zapytała.
-     To proste. - powiedział Max. - Jedni bronią cysterny, inni chcą ją zrabować. Benzyny jest zawsze za mało i przez każdą ilość można zginąć.
    Wiedzieli już kto należy do gangu, a kto nie.
-     To idiotyczne. - mruknęła.
-     Nie z ich punktu widzenia.
-     Nie rozumiem.
-     Pewnie myślisz, że dla dobra wszystkich powinni dzielić się benzyną. Wtedy wykluczyłoby to walki, niepotrzebną śmierć i tak dalej. To piękne, ale niefunkcjonalne. W każdym bądź razie już nie. Są ludzie, którzy chcą mieć wszystko, nie dając z tego nic innym. A ponieważ brakuje im benzyny, po prostu rabują ją. To najprostszy sposób.
-     Tak, ale przecież tamci musieli ją jakoś zdobyć. Mogli ją przecież wyprodukować. Więc skoro oni mogli, to tamci chyba ...
-     Możliwe. Mogli też zrabować ją innym, być może nawet temu gangowi.
-     Co za świat!
-     Ale to ostatnie chyba nie wchodzi w grę. - dodał.
-     Dlaczego?
-     Bo każdy kto ma choć odrobinę rozsądku nie będzie zadzierał z gangiem. Z żadnym gangiem.
-     A więc ta benzyna jest ich prawowitą własnością.
-     Co do własności, zgadzam się, co do prawowitej, nie ma nigdy pewności.
-     Będziesz bawił się teraz w teoretyczne dociekania?
-     A co mam robić?
-     To co potrafisz.
    Spojrzał na nią uważnie.
-     Co ci chodzi po głowie? - zapytał podejrzliwie. - Nie myślisz chyba, że ...
-     Gdyby im pomóc, tylko trochę oczywiście, mogliby się pozbyć tego gangu. - powiedziała. - To tylko teoria, ale ...
-     I niech zostanie teorią. Nie po to wyruszyłem w tą samobójczą podróż, żeby ktoś strzelił mi w łeb w połowie drogi.
-     A gdzie jest napisane, że ktoś musi strzelić ci w łeb?
-     Daj spokój, Nicole!
-     Boisz się?!
-     Nie o to chodzi!
-     Więc o co?!
-     O to, że zbyt łatwo we wszystko się angażujesz!
-     A co innego mi pozostało? Poza tym niedługo skończy nam się benzyna, a oni mają jej dużo.
-     I co? Myślisz, że jak im pomożemy to padną przed nami na kolana i zaleją z radości i wdzięczności litrami benzyny? To zbyt piękne i nieprawdopodobne.
-     Ale można zaryzykować.
-     O właśnie, ryzykować! Ty to lubisz, wręcz uwielbiasz. W dodatku zawsze mnie w to wciągasz.
-     No więc dobrze, zostań tu, a ja ...
-     Stój! Dokąd?!
-     Pomóc im. Na pewno ktoś by im się przydał.
    Już wiedział, że z nią nie wygra. Kiedy ona się uprze, nie ma mocnych.
    Był wściekły, ale poddał się. Chociaż przez chwilę chodziło mu po głowie, że dobrze byłoby znowu jej przyłożyć, żeby straciła przytomność. Tylko że potem wydrapałaby mu oczy. To było nawet bardzo prawdopodobne.
-     Niech ci będzie. - powiedział zrezygnowany.
    Uśmiechnęła się i już chciała wstawać, kiedy Max ściągnął ją z powrotem na ziemię.
-     O co ci znowu chodzi? - zapytała poirytowana.
-     Chyba nie chcesz tam iść?!
-     A jak ty sobie to wyobrażasz? O ile się nie mylę ta broń, którą mamy, jest do niczego na duże odległości, a przecież ...
-     Więc nie użyjemy tej broni.
-     Nic nie rozumiem. - westchnęła.
-     Chodź ze mną. - powiedział i zaczął cofać się w stronę samochodu.
    Chwilę potem z podłużnej czarnej skrzynki wyciągnął dwa karabiny.
-     To broń snajperów. - wyjaśnił.
-     Skąd ty to masz? - zapytała.
-     Może jeszcze zapytasz mnie czy mam pozwolenie?
    Nie odpowiedziała.
    Objaśnił jej szybko działanie karabinu i wręczył paczkę naboi.
-     Będziemy strzelać z pagórka. Mamy co prawda słońce za sobą, więc nie będą mogli nas tak szybko zobaczyć, ale nie daj się ustrzelić.
    Kiedy znowu byli już na szczycie pagórka, zapytał:
-     Czy ty na pewno wiesz co chcesz zrobić?
-     Znowu zaczynasz? - zniecierpliwiła się.
-     Nie. Chcę tylko żebyś wiedziała, co się może stać, kiedy zaczniemy strzelać.
-     Co mianowicie?
-     To, że kiedy odwrócimy uwagę gangu od konwoju, ten ostatni może po prostu zwiać. A wtedy zostaniemy z całym gangiem na głowie. Musisz wziąć pod uwagę taką możliwość.
    Za każdym razem, kiedy uprzedzał ją przed czymś, miał rację.
    A jeżeli teraz też ma rację?
    Może się oczywiście mylić, ale ...
-     Nawet jeżeli nic nie zrobimy, nie przejedziemy tędy. - powiedziała. - Oni zauważą nas na równinie, a ... resztę możesz sobie dopowiedzieć.
    Spojrzał na nią. Miała rację. Tak czy inaczej będą mieli do czynienia z gangiem. Więc może lepiej od razu kilku usunąć?
    Nic nie powiedział. Zaczął dokładnie mierzyć, a potem strzelił.
    Jeden z członków gangu miał małą dziurkę w głowie, a to eliminowało go z dalszej gry. Za sprawą Nicki, na ziemię runął drugi.
-     Nieźle ci idzie. - zauważył. - Tylko tak dalej.
    Kiedy następnych dwóch z gangu zwaliło się na ziemię, tamci w dole nie bardzo wiedzieli co się dzieje. Na kilka sekund przerwali walkę, aby zbadać sytuację. To pozwoliło na likwidację trzech następnych członków gangu.
    Wtedy ci z konwoju zrozumieli, że nie im grozi niebezpieczeństwo ze strony niewidocznego strzelca lub strzelców.
    Kilka razy kule furczały im koło głów, ale zdawało się nie robić to na nich większego wrażenia.
    Wtem dwa dziwaczne samochody oderwały się od grupy innych pojazdów i ruszyły w stronę Max'a i Nicole. A ponieważ nie mogły wjechać bezpośrednio na pagórek, zaczęły go okrążać.
-     Pięknie! - mruknął. - Po prostu wspaniale.
-     Nie marudź tyle, tylko rób coś!
-     W porządku. Ty zajmiesz się tym z lewej, ja tym z prawej. Tylko nie pudłuj, bo to może nas drogo kosztować.
-     Przecież wiem!
    Machnął ręką i poszedł na nową pozycję. Nicki zrobiła to samo. W "jej" samochodzie siedziało dwóch typów. Samochód (jedyne co ten pojazd miał z nim wspólnego to koła, kierownica i rura wydechowa) podskakiwał strasznie na piaszczystych wybojach i dziewczynie trudno było celować. W końcu strzeliła i ... pudło.
    Zaklęła pod nosem. Dopiero za trzecim razem udało jej się trafić kierowcę. Samochód przekoziołkował kilka razy i zatrzymał się na dachu.
-     A teraz mała niespodzianka dla sępów. - mruknęła. - Niech chociaż raz skosztują pieczeni.
    Mówiąc to namierzyła zbiornik paliwa i jednym strzałem wysadziła go w powietrze.
-     "Gotowe. Ciekawe co z Max'em." - pomyślała.
    Ale gdy zbliżyła się do niego, zobaczyła go leżącego twarzą do ziemi. Przestraszyła się.
-     O Chryste! Max!
    Podniósł głowę i spojrzał na nią.
-     W porządku, nic mi nie jest. - powiedział.
    Kłamał. Jego lewe ramię krwawiło. Chciała coś powiedzieć, ale uprzedził ją:
-     To tylko draśnięcie, choć nie przeczę, że boli.
    Na dole, u podnóża pagórka, leżały trzy ciała.
-     Na pewno wszystko w porządku? - upewniała się.
-     Tak, możemy wracać do roboty.
    Wkrótce potem sytuacja wyklarowała się. Resztki gangu odjechały w pośpiechu.
-     Co teraz? - zapytała.
-     Nie wiem. To był twój pomysł.
    Max położył się na plecach.
-     Jadą tu. - powiedziała nagle.
-     Wszyscy? - zapytał nie ruszając się.
-     Nie, tylko dwa samochody, ale jadą tu.
-     No to chodźmy ich powitać. Aha! Jak dojdziesz do kwestii zapłaty to powiedz, że brakuje nam benzyny. - dodał trochę ironicznym tonem.
    Wstali i ruszyli w kierunku swojego jeepa.
-     Zaraz zajmę się twoim ramieniem. - powiedziała.
-     Na to zawsze będzie czas. Najpierw interesy.
-     Jak chcesz.
    Obydwa samochody zatrzymały się w pewnej odległości od nich. Wysiadło z nich czworo ludzi, trzech mężczyzn i kobieta. Jeden z mężczyzn podszedł bliżej.
-     Kim jesteście? - zapytał.
-     Przyjaciółmi. - odpowiedział Max.
    Tamten nie odpowiedział. Przyglądał im się dokładnie.
-     To chyba logiczne! Gdyby tak nie było, nie pomoglibyśmy wam. - powiedział znowu. - A może wy nie myślicie logicznie?
-     Max! - skarciła go Nicole.
-     Przepraszam, zapomniałem że to twoi klienci. Tylko pospiesz się, bo umrę z upływu krwi.
-     Wydawało się nam, że potrzebujecie pomocy, - powiedziała Nicki. - więc pomogliśmy wam. To wszystko.
-     Liczycie pewnie na wdzięczność? - zapytał znowu tamten.
-     "Na benzynę, głupcze! Na benzynę!" - pomyślał Max, ale nie odezwał się.
-     Możecie jechać z nami do naszego obozu. To niedaleko stąd. Tam porozmawiamy. - powiedział mężczyzna i wrócił do swojego samochodu.
    Nicole spojrzała na Max'a, a on na nią.
    Dziewczyna wzruszyła ramionami.
-     Trzeba go opatrzyć. - powiedziała kobieta.
-     Zrób to szybko, żeby nie opóźniać reszty. - powiedział mężczyzna.  Kobieta chciała podejść do nich, ale Nicki dała jej znak, że zrobi to sama.
    Kiedy opatrywała Max'a, rozmawiali szeptem.
-     Ciekawe co z tego wyniknie.
-     Jak im się nie spodobamy, to nas po prostu zakatrupią i już. - powiedział.
-     To nie było śmieszne.
-     A czy ja się śmieję?
-     Max, bądź poważny!
-     Dobrze już, dobrze! Nie wiem co z tego wyniknie. Ani "dziękuję", ani "pocałuj mnie w dupę". Są cholernie ostrożni, a my nadstawialiśmy dla nich karku. I wciąż to robimy. - dodał. - To mi się wcale nie podoba.
-     Widzę, ale musimy ...
-     Tak, tak! Musimy zaryzykować. - dokończył za nią. - A co my innego robimy od tylu tygodni?

***********************************

    Obóz był raczej małą osadą, złożoną z kilkunastu czy kilkudziesięciu namiotów.
    Znajdował się o dwa dni drogi od miejsca, w którym Nicole i Max spotkali konwój.
    Mimo że tubylcy, jak ich nazwał Max, zachowywali spokój w stosunku do nich, oboje nie rozstawali się z bronią.
    Mieli spotkać się z kimś, kto pełnił w tej grupie obowiązki przewodnika i przywódcy. Ale miało to nastąpić dopiero wieczorem, kiedy zbierze się cała rada. Do tego czasu oboje musieli czekać.
    Chodzili po obozie, i próbowali rozmawiać z ludźmi. Nikt im jednak nie odpowiadał.
-     Nie podoba mi się to wszystko. - mruknął Max.
-     A spodziewałeś się czegoś innego?
-     Jestem ostrożny w przewidywaniach, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogą nas przyjąć w taki sposób. Gdziekolwiek się pokażemy, wszyscy milkną, nagle zaczynają zajmować się różnymi rzeczami. Nie zwracają na nas najmniejszej uwagi!
-     Nie powiedziałabym. - stwierdziła, wskazując ruchem głowy na dwóch uzbrojonych mężczyzn, którzy od samego początku wędrówki po obozie szli za nimi.
-     Nie o takie zainteresowanie mi chodzi! - powiedział. - Tego właśnie nie lubię. Dwóch uzbrojonych po zęby gnojków łazi za nami, jakbyśmy byli więźniami. Zaczyna mi to działać na nerwy.
-     Uspokój się! Wszystko się wyjaśni wieczorem. To już niedługo.
-     Mam nadzieję, bo nie chce mi się dłużej czekać. Wiesz, że jestem niecierpliwy.
-     Nie zauważyłam tego jak dotąd. - uśmiechnęła się.
-     No to nie chciej tego zauważyć.
    Kiedy wrócili w pobliże swojego samochodu, zauważyli cztery osoby kręcące się koło niego. Wyciągały z niego pakunki i zanosiły do stojącego obok małego namiotu.
-     Tego już za wiele! - mruknął Max i pobiegł w ich kierunku.
    Tym razem dziewczyna zgodziła się z nim. Tubylcy przesadzili.
-     Co tu się dzieje?! - krzyknął Max, kierując broń w jednego z mężczyzn.
    Wszyscy zatrzymali się nagle.
    Nicki dobiegła do Max'a i stanęła obok niego, celując do innego mężczyzny.
-     Przenosimy wasze rzeczy do waszego namiotu. - powiedział jeden z nich.
-     Kto wam kazał? - zapytał Max.
-     Nasz dowódca.
-     A może my wcale nie chcemy żadnego namiotu?
-     Daj spokój, Max. - powiedziała cicho Nicki. - Może oni chcą tylko naszej wygody?
-     W takim razie dlaczego nie powiedzieli nam prosto z mostu, że dają nam namiot i dlaczego nie zapytali czy mogą przenieść nasze rzeczy? To mi się coraz mniej podoba.
-     No dobra, wsadzać to wszystko z powrotem do samochodu! - powiedziała podniesionym głosem Nicole.
    Max spojrzał na nią.
-     Nieźle ci to wyszło.
-     Dziękuję za uznanie.
    Kiedy wszystkie rzeczy znowu znalazły się w samochodzie, obcy ludzie odeszli. Dopiero wtedy Nicki i Max opuścili broń.
-     Nareszcie. - westchnął Max. - Następnym razem nie wytrzymam.
-     Nerwy ci wysiadają? - zdziwiła się. - W mieście tego nie zauważyłam, a przecież tu jest inaczej.
-     W mieście byłem jakby u siebie, poza tym tam nikt nie zwracał na mnie uwagi. A tu jestem w samym centrum zainteresowania. Nie wiem czego się po nich spodziewać.
-     Wydają się bardziej cywilizowani niż tamci.
-     I może dlatego źle się wśród nich czuję.
    Nie rozumiała co chciał przez to powiedzieć.
-     Widzisz, ja już nie pamiętam zbyt dobrze co to cywilizacja. Gdziekolwiek się pojawiałem, nie było tam cywilizacji, tylko dziwni koszmarni ludzie, takie same miasta i prawa. Przyzwyczaiłem się już do tego.
-     Wierzę. - uśmiechnęła się. - A teraz zajmę się tobą, trzeba zmienić opatrunek.
    Nie protestował. Dziewczyna przygotowała nowy opatrunek i zaczęła odwijać stary.
-     Jak to według ciebie wygląda? - zapytał Max.
-     Musi cię bardzo boleć. - powiedziała.
-     Prawie się zgadza, a wszystko przez ciebie.
-     Przeze mnie? O czym ty mówisz?
-     Kiedy cię nie znałem, nie odczuwałem tak bardzo bólu. Odkąd cię poznałem jest coraz gorzej. - uśmiechnął się.
-     To nieomylny znak, że wracasz do cywilizacji.
-     No tak, przypomniałem sobie kilka rzeczy, w tym również ból.
-     Nie będzie tak źle. - powiedziała. - Szybko z tego wyjdziesz. Obiecuję.
    Kiedy skończyła opatrywać jego ramię, pocałował ją i szepnął:
-     Dziękuję.

***********************************

    Nadszedł w końcu czas na spotkanie z przywódcą konwoju.
    Dwóch ludzi przyszło po nich i zaprowadziło ich do największego namiotu. Panował w nim półmrok, choć paliły się tam trzy małe ogniska.
    Kiedy wprowadzono "gości", oczy wszystkich zebranych tam ludzi skierowały się na nich, a rozmowy umilkły. Na wprost nich pod jedną ze ścian namiotu stały bardzo stare i wytarte fotele.
    Domyślili się, że to miejsce dla najważniejszych ludzi w tej grupie. Były jeszcze puste. Kazano im usiąść w jednym z rogów namiotu.
-     No proszę, poduszki. - zakpił Max.
-     Przestań! - upomniała go. - Musimy zrobić jak najlepsze wrażenie.
-     No wiesz! Już i tak daliśmy się im poznać z każdej strony.
-     Dobrze już, dobrze. Chciałabym tylko, żebyś niepotrzebnie nie unosił się.
-     Ty to chcesz załatwić? W porządku, załatwiaj to sama. Może to i lepiej.
    Po kilku minutach weszli do namiotu inni ludzie, a kiedy kilku z nich zbliżyło się do foteli, Max powiedział:
-     Zaczyna się przedstawienie.
    Na trzech fotelach usiedli starzy ludzie. Max'a i Nicole podprowadzono bliżej. Stali tak i czekali co się dalej stanie.
    Dziewczyna przyglądała się im po kolei. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że zna jednego z nich. Nie była tego tak do końca pewna, ale jeden ze starców ludzi przypominał jej profesora biorącego udział w doświadczeniu.
    Ten człowiek miał rysy profesora Persy'ego, jego postawę, chód.
    Był oczywiście znacznie starszy, ale ... Skąd by się tu wziął profesor Persy? Był Australijczykiem, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że mógł przeżyć, jeżeli oczywiście nie opuszczał kontynentu. A jeżeli przeżył, to mógł być on.
    Max zauważył, że Nicki przygląda się uważnie jednemu z trzech starców.
-     Co się stało? - zapytał cicho.
-     Wydaje mi się, że znam tego z prawej strony. - powiedziała, nie spuszczając z niego wzroku.
-     Tego wysokiego?
-     Tak.
-     Skąd go możesz znać?
-     Jeżeli to ten sam człowiek, którego pamiętam, to w takim razie to jest profesor Persy. Był jednym z kilku naukowców biorących udział w eksperymencie.
-     Jesteś tego pewna? - zapytał.
-     Musiałabym z nim porozmawiać. Jeżeli to on, powinien mnie pamiętać. Był przyjacielem mojego ojca, znał mnie dobrze.
-     Spróbuj.
    Tymczasem mężczyzna, którego poznali na pustyni opowiadał radzie jak doszło do spotkania grupy z dwojgiem obcych ludzi.
    Gdy skończył, kazano im podejść bliżej.
    Teraz Nicole była pewna, że to profesor Persy.
-     "Co za szczęście!" - pomyślała.
    Chciała podejść do niego, ale strażnicy nie pozwolili jej.
    Zrobiło się małe zamieszanie.
-     Profesorze Persy! To ja! - prawie krzyknęła. - Nie poznaje mnie pan? To ja, Nicole Dorn, córka profesora Therna.
    Mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony.
    Strażnicy chcieli ją odsunąć.
-     Chwileczkę! - zawołał profesor.
    Strażnicy puścili ją i pozwolili jej podejść bliżej.
-     Poznaje mnie pan? - zapytała.
    Profesor nie odpowiedział. Przyglądał się jej uważnie.
-     Mówisz, że nazywasz się Nicole Dorn? - zapytał, podchodząc do niej.
    Skinęła głową.
-     Zahibernowana w 2450 roku, planowa dehibernacja w 2452 roku. Ale z powodów bliżej mi nie znanych zostałam odhibernowana dopiero w 2463 roku. - powiedziała.
-     Po 13 latach? - zdziwił się profesor.

***********************************

    Profesor Persy, Nicki i Max siedzieli sami w namiocie.
-     Myślałem, że nie żyjesz. - powiedział profesor. - Wojna wybuchła tak nagle, że nie bardzo wiedzieliśmy co robić. Ala ja i twój ojciec postanowiliśmy za wszelką cenę dostać się z Melbourne do Instytutu.
-     Pan i mój ojciec? - zdziwiła się. - Myślałam, że ojciec miał wrócić do Stanów.
-     Namówiłem go, żeby został u mnie, a on się zgodził. Kiedy dowiedzieliśmy się co się dzieje, on pierwszy zaczął coś robić, żeby się do ciebie dostać.
-     Co się z nim stało? - zapytała.
    Max'owi wydawało się, że głos trochę jej zadrżał.
    Pamiętał jak kiedyś mówiła o swoim ojcu niezbyt pochlebnie. Ale zrozumiał, że tak naprawdę kochała go. Może trochę dziwnie, ale miała go zawsze w głębi serca.
-     Wiele przeszliśmy, zanim utknęliśmy na pustyni. Ktoś nam powiedział, że Instytut nie istnieje. Twój ojciec nie zrezygnował. Kilka dni potem już nie żył. Jakiś gamoń wpakował w niego cztery kule. Umierał przez dwa dni, był ciągle przytomny, aż do ostatniej chwili.
    Max nie widział jej twarzy, ale mógł sobie wyobrazić wyraz jej oczu.
    Nie mówiła nic.
-     Działy się wtedy straszne rzeczy. Nie miałem możliwości powrotu do domu. Zostałem więc z ludźmi, którzy mnie przygarnęli.
    Profesor dotknął jej dłoni.
-     Przykro mi, Nicole. - powiedział cicho.
    Potem spojrzał na Max'a i wyszedł z namiotu.
    Sheridan usiadł obok dziewczyny.
-     Myślałam, że nie zależy mu na mnie, że mnie nie kocha. - mówiła cicho. - A on chciał mnie ratować. Nienawidziłam go. Gdybym wiedziała, że on ...
    Przytulił ją. Nie płakała, łzy same spływały jej po policzkach.
-     To już przeszłość. Nie możesz nic zmienić. A tym bardziej nie możesz obwiniać się o nic.
-     Może gdyby między nami inaczej się ułożyło, wszystko potoczyłoby się inaczej.
-     Co ci da "gdybanie"? Teraz masz mnie i chciałbym żebyś była szczęśliwa. Zrobię wszystko żeby tak było. - powiedział.
    Uśmiechnęła się przez łzy.
-     Tak, teraz mam ciebie i jestem szczęśliwa.
    Pocałował ją.
-     Nie opuszczaj mnie nigdy Max, proszę cię. - szepnęła, tuląc się do niego.
-     Nigdy cię nie opuszczę, przyrzekam.

***********************************

    Nastawienie tubylców zmieniło się, gdy okazało się, że przybysze są przyjaciółmi profesora. Zmieniło się tak bardzo i tak szybko, że aż zaskoczyło ich to.
    Nagle stali się częścią tej małej społeczności.
    Skorzystali z propozycji profesora i ruszyli razem z grupą na południe. Droga już się tak nie dłużyła, a cel był coraz bliżej.
    Kłopoty zaczęły się z chwilą, gdy zagłębili się w nizinie.
    Okazało się, że nawet tu cywilizacja przestała istnieć. Nic się nie zmieniło, poza krajobrazem i mniejszą radioaktywnością. Im bliżej byli oceanu, tym częściej na ich drodze stawały gangi morderców i rabusiów. Odpierali ich ataki, ale było to coraz trudniejsze.     Brakowało ludzi do obrony tego co zostało. Coraz więcej grobów znaczyło ich drogę.
    W końcu którejś nocy zostało już tylko dwadzieścia osób.
    Po kilku dniach drogi, a właściwie ucieczki, dotarli do oceanu. Radość jaka ich ogarnęła w pierwszej chwili była ogromna. Ale potem przypomnieli sobie jak wysoką cenę zapłacili, aby dostać się tu. Profesor, jedyny żywy członek rady, nakazał budowę osady.
-     A co wy zamierzacie zrobić? - zapytał Nicole i Max'a.
-     Pewnie zostaniemy tu. - powiedziała. - Co ty na to, Max?
-     Dotarliśmy na miejsce. Tego przecież chciałaś. - uśmiechnął się.
    Pierwszą noc postanowili spędzić razem z dala od reszty. Znaleźli więc ustronne miejsce tuż przy plaży i tam rozbili namiot.
-     Przyznaj się Max, nie wierzyłeś że dojedziemy tu.
-     Masz rację, nie wierzyłem. Ale jak znam ciebie ty wierzyłaś za nas dwoje. Okłamałaś mnie wtedy, mówiąc że niczego sobie nie obiecujesz po tej wyprawie, niczego się nie spodziewasz i na nic nie liczysz.
-     Wcale cię nie okłamałam, po prostu nie powiedziałam ci całej prawdy. Ale nic na to nie poradzę.
    Objął ją ramieniem.
-     Byłaś bardzo dzielna, wiesz? - powiedział.
-     Musiałam. Jeśli ma się takiego nauczyciela jak ty, nie można zrobić nic innego. Miałeś wątpliwości czy dam radę?
-     Miałem wątpliwości czy sam dam radę. Ale skoro przebyliśmy taki szmat drogi, to gotów jestem uwierzyć we wszystko.
-     A wierzysz, że woda jest niemal nie skażona?
-     Tak? Skąd wiesz?
-     Sprawdziłam.
-     W takim razie wierzę. I co dalej?
-     Nie miałbyś ochoty na kąpiel?
-     Teraz?
-     Dlaczego nie? Woda jest ciepła.
    Wstała i pociągnęła go za rękę, żeby również wstał.
-     No chodź! Proszę cię! Nie będę przecież kąpała się sama.
-     No dobrze, niech ci będzie.
    Dziewczyna stała po chwili w krótkich spodenkach i podkoszulce. Max ubrany podobnie chwycił ją za rękę i pobiegli razem przez plażę do wody. Wśród ciszy nocy i szumu oceanu dźwięczały ich głosy.
    Po kilkudziesięciu minutach dziewczyna wyszła na brzeg i krzyknęła w stronę kąpiącego się jeszcze Max'a:
-     Wyłaź, ścigamy się do namiotu!
    Kiedy Max zaczął zbliżać się do brzegu, pobiegła w stronę namiotu. Była już prawie przy nim, gdy nagle ktoś chwycił ją w pasie i upadła na miękką trawę.
-     Złapałem cię! - usłyszała głos Max'a, a po chwili zobaczyła jego twarz.
    Był zmęczony tak jak i ona, ale uśmiechnięty. Z mokrych włosów spływała woda.
    Przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Max zaczął ją delikatnie całować. Poddała się jego pieszczotom.
    Tak jak za pierwszym razem ona prowokowała go i prowadziła "grę", tak teraz on przejął inwencję.
    Było im ze sobą tak dobrze, że zasnęli dopiero nad ranem. Spali objęci tak długo, aż obudził ich promień słońca, który wdarł się do namiotu przez szparę.
-     Tak nie chce mi się wstawać. - szepnęła.
-     A myślisz, że mi się chce? - uśmiechnął się.
-     Na prawdę musimy już wstawać? - zapytała, całując go.
-     Wcale nie. - odpowiedział i nachylił się nad nią. - Jeżeli chcesz ...
-     Chcę. - przerwała mu. - Bardzo chcę.

***********************************

    To co zastali w osadzie było jeszcze jednym koszmarem.
-     Dlaczego nic nie słyszeliśmy? - zapytała.
-     Musiało ich być wielu. Używali noży. Gdyby użyli broni palnej, usłyszelibyśmy.
-     To idiotyczne, nie uważasz? Przejść tyle, dotrzeć do celu i dać się zabić w nocy. To niesprawiedliwe.
    Mógł się tylko domyślać co czuła, widząc te zakrwawione zwłoki, otwarte oczy pełne przerażenia.
    Mordercy zabrali cysternę i kilka lepszych samochodów.
-     Nie ma już ludzi, są tylko zwierzęta. - powiedziała cicho, gdy odjeżdżali stamtąd. - Co zrobimy teraz? - zapytała.
-     Nie możemy tu zostać, to oczywiste. Może ruszymy wzdłuż brzegu na wschód?
-     Tak, to dobry pomysł. - powiedziała bez przekonania.
    Rozumiał ją.
    Ruszył więc na wschód asfaltową drogą kilkaset metrów od oceanu.
    Przez dwie godziny drogi nie odzywała się wcale. W końcu Max zjechał na pobocze i zatrzymał samochód.
-     Co się stało? - zapytał.
-     To moja wina. - powiedziała cicho, ciągle patrząc przed siebie.
-     Czyś ty oszalała? W tym co się stało nie było niczyjej winy, poza winą morderców. W każdym bądź razie to nie była twoja wina.
-     Max, chciałam być z tobą sama, z dala od nich, chciałam się z tobą kochać! Gdybyśmy zostali z nimi ...
-     Zginęlibyśmy tak jak oni! - przerwał jej. - Zrozum, nawet gdybyśmy tam byli, niczego by to nie zmieniło. Zaskoczyli ich w nocy, kiedy wszyscy spali. Nie mieli szans. My też byśmy ich nie mieli. Nie możesz brać winy na siebie. Nikt z nas nie mógł przypuszczać, że tak się stanie. To nie twoja wina, że chciałaś być ze mną. Masz do tego prawo. Owszem, to straszne że kiedy my się kochaliśmy oni umierali, ale nie ma w tym twojej winy. Zresztą nie ma sensu tego rozpamiętywać. To niczego nie zmieni.
    Wiedziała, że ma rację. Jednak trudno było jej się pogodzić z tym co się stało. Spojrzała na niego. Miała smutne oczy. Dotknął dłonią jej policzka.
-     Masz rację, Max. - powiedziała. - To już nic nie zmieni. Jedźmy dalej.

***********************************

    Dalej nie było drogi.
-     Nie ma sensu wpychać się na plażę. - powiedział Max, zatrzymując samochód.
    Nicole rozłożyła mapę.
-     Trzeba będzie cofnąć się trochę i pojechać tą drogą do Port Augusta.
-     Chcesz tam jechać? - zapytał.
-     Nie wiem. Port Lincoln jest w takiej samej odległości. Przynajmniej mniej więcej. Co proponujesz?
-     Jak dojedziemy do rozwidlenia, zastanowimy się.
-     W porządku.
    Zanim jednak dojechali tam, musieli zatankować paliwo.
-     Dużo jeszcze nam zostało? - zapytała.
-     Drogi czy benzyny? - zapytał, uśmiechając się.
-     I tego i tego.
-     Drogi za dużo, benzyny za mało. Zawsze tak było i będzie.
-     Chyba, że znajdziemy jakieś miejsce dla siebie.
-     Chyba że tak. Ale zanim to nastąpi, upłynie sporo czasu.
-     Dobrze, że nie mamy zegarków. Moglibyśmy zwariować.
-     Rzeczywiście, chociaż i bez tego można tu dostać świra.
    Wsiedli do samochodu i ruszyli dalej.
-     Naprawdę można zwariować? - zapytała. - Dlaczego?
    - Różnie bywa. Widziałem mnóstwo ludzi i wśród nich wielu świrów. Nie przeczę, że przedtem ich nie było, ale po wojnie wręcz eksplodowali jako populacja. Właściwie mniej jest normalnych według dawnych kryteriów, niż tych z różnymi zaburzeniami. To wojna stworzyła tych wszystkich czubów jakich spotykamy. Nikt nie zwraca na nich uwagi, dopóki nie naruszą jakiegoś prawa. Nikt nie zawraca sobie nimi głowy, bo w rzeczywistości wszyscy są bardziej lub mniej do nich podobni.
-     A ty? - zapytała nagle.
-     Co ja?
-     Uważasz się za normalnego?
    Zaskoczyła go. Ale to nie było głupie pytanie.
-     A jak sądzisz? - zapytał.
-     Nie wiem. Dla mnie jesteś normalny, ale żeby coś stwierdzić musiałabym znać cię przed wojną. Dopiero po porównaniu Max'a sprzed 12 lat i dzisiejszego, mogłabym coś na ten temat powiedzieć.
-     Racja.
-     Ale ty możesz coś o tym powiedzieć.
-     To będzie bardzo subiektywny osąd.
-     Słucham.
-     Prawdę mówiąc nie wiem czy jestem tak normalny, jak przed wojna twierdzili policyjni lekarze. Kilkanaście lat temu strzegłem prawa. Różnymi metodami, ale strzegłem go. Teraz nie ma prawa takiego jak wtedy. Jedyne prawo każdego człowieka, które nigdy się nie zmienia, to przeżyć za wszelką cenę, nie pozwolić się zabić. Gdybym jakiś czas temu wiedział co będę robić, zacząłbym się martwić o swoją głowę.
-     Dlaczego?
-     Bo po wojnie robiłem to, co przed wojną zwalczałem.
-     Popełniałeś przestępstwa? - zapytała.
-     Stary świat tak by to nazwał, ale w nowym świecie to było i jest czymś naturalnym.
-     Co takiego robiłeś?
-     Lepiej żebyś nie wiedziała.
    Nie chciał jej powiedzieć. Bo co miał jej powiedzieć? To, że zabijał dla pieniędzy? Że usuwał swoich wrogów i przeciwników - a miał ich sporo? Że rabował, żeby przeżyć?
    Tak było.
    Byli ludzie, którzy nie potrafili walczyć o swoje życie. Dawali się zabić, albo robili to sami.
    On nie należał do takich ludzi. Może na początku szukał śmierci, ale potem chciał tylko przeżyć. A że po drodze którą szedł szli inni? Kto wszedł na jego drogę i zagrażał mu, musiał zginąć, albo uciekać.
Innego wyjścia nie było. Innego wyjścia ten świat nie znał.
-     Więc nie chcesz mi powiedzieć? - zapytała.
-     Nie. Wystarczy, żebyś wiedziała, że robiłem rzeczy niezgodne ze starym prawem, ale niezbędne do przeżycia. To nie ja stworzyłem się takim jakim jestem, to wojna.
    Uśmiechnęła się. Może to i lepiej?
-     Bez względu na to co było, zawsze będę z tobą.
-     Nie masz dużego wyboru.
-     Ale zawsze ten jeden mi pozostaje.
-     Jaki?
-     Wysiąść tu lub jechać z tobą dalej. A ja chcę jechać z tobą dalej, aż do końca.
-     "Ciekawe czy byłaby tego zdania, gdyby dowiedziała się o tym co robiłem?" - pomyślał, ale nie szukał odpowiedzi na to pytanie.
    Było dobrze tak jak było i nie chciał tego zmieniać.
    Dojechali w końcu do rozwidlenia dróg. Jak na ironię stał tam drogowskaz: do Port Augusta tyle a tyle kilometrów, do Port Lincoln tyle a tyle.
-     Zdecydowałaś już gdzie pojedziemy? - zapytał.
-     Prawdę mówiąc wcale o tym nie myślałam.
    Westchnął cicho i wysiadł z samochodu. Podszedł do drogowskazu i ... przekręcił go.
-     Bardzo możliwe, że źle wskazuje. - powiedział. - Obraca się tak lekko, że większy podmuch wiatru może go obrócić.
-     Mamy mapę i kompas.
-     Zobaczmy więc gdzie jesteśmy. - powiedział, wsiadając do samochodu. - Jesteśmy tu, więc tu jest północ, tu południe. Port Lincoln czy Port Augusta?
-     Jeszcze nigdy nie byłam w Port Augusta. - powiedziała.
-     Jedziemy więc na północny wschód. A tak właściwie, dlaczego Port Augusta?
-     Bo stamtąd można dalej ruszyć w drogę, a Port Lincoln byłby naszym ostatnim etapem bez alternatywy.
-     W porządku. Obieramy kurs na Port Augusta. - powiedział i pojechali na północny wschód.
    Przejeżdżali przez opuszczone, martwe miasteczka krzyczące przeraźliwą ciszą. W jednym z nich zatrzymali się.
-     Nic z tego nie rozumiem. - powiedziała, rozglądając się. - Większość ludzi chce dostać się na południe, a tymczasem ...
-     To nienaturalne. - wtrącił Max.
-     Dlaczego tak sądzisz?
-     Bo to niemożliwe, żeby mieszkańcy tego miasteczka opuścili je z własnej woli.
-     Musieli mieć ważny powód.
-     Ciekawe jaki? Rozejrzymy się trochę?
-     Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
-     Dlaczego nie? Rozprostujemy przy okazji kości.
-     No cóż, ty tu jesteś szefem.
    Uśmiechnął się, biorąc do ręki karabin.
-     Myślisz, że będzie potrzebny? - zapytała.
-     Nigdy nic nie wiadomo. Może spotkamy tu kogoś, kogo nie ucieszy nasz widok.
    Wzięła swój karabin i razem ruszyli w stronę najbliższych niskich zabudowań. Nie znaleźli jednak nic, co mogłoby im powiedzieć dlaczego miasto opustoszało. Po kilkudziesięciu minutach wrócili do samochodu.
-     Może rozejrzymy się w sklepach? - zaproponowała. - Tak dawno nie byłam na "zakupach". - uśmiechnęła się. - Poza tym za kilka dni skończy nam się żywność.
-     Dobrze, pomyszkujemy trochę po tym co zostało ze sklepów.
    Zatrzymali się przed rozbitą szybą wystawową. Z zewnątrz sklep wyglądał jakby był obrabowany doszczętnie.
-     Musieli w popłochu uciekać. - zauważył Max. - Mam jednak nadzieję, że coś tam zostało.
    Okazało się, że magazyny sklepów kryły jeszcze trochę żywności nadającej się do spożycia.
-     Mamy szczęście. - powiedziała, układając zapasy w samochodzie.
-     Nie wiem czy zauważyłaś, ale szczęście towarzyszy nam od samego początku.
    Uśmiechnęła się.
-     Rzeczywiście. Bywało źle, ale zawsze jakoś wychodziliśmy z tego.
-     Mam tylko nadzieję, że będzie tak do końca.
-     Tylko skąd będziemy wiedzieli, że to już koniec?
-     Na pewno będziemy wiedzieli.
-     W porządku, skończyłam. Możemy ruszać. - powiedziała.
-     No to w drogę.
    Jadąc dalej nie spotkali żywego ducha. Wszystko wyglądało tak martwo, że aż przerażająco.
-     Musi być jakieś wytłumaczenie tego. - powiedziała.
-     Mam nadzieję, że nie chcesz za wszelką cenę dowiedzieć się co to za wytłumaczenie?
    Chciała mu coś odpowiedzieć, ale nie pozwolił jej.
-     Jedziemy sobie spokojnie przed siebie i naprawdę nie chcę, żebyś pakowała nas w kłopoty.
-     Postaram się, ale nie mogę za nic ręczyć.
-     W porządku, ale staraj się, dobrze?
    Słońce zbliżało się do horyzontu, gdy wjechali na spory pagórek.
    W oddali widniały jakieś zadymione kształty.
-     Co to jest? - zapytała.
    Wyjął lornetkę i chwilę patrzył przez nią.
-     Wydaje mi się, że odpowiedź na twoje pytanie.
-     ???
-     Pamiętasz opuszczone miasteczka?
    Zabrała mu lornetkę i sama spojrzała w tamtą stronę.
-     Jacyś ludzie. - powiedziała. - Pewnie mieszkańcy, nie rozumiem więc ...
-     To tymczasowi mieszkańcy. - odparł, rozkładając mapę.
-     Dlaczego tymczasowi? - zapytała zdziwiona.
-     Jak się dokładniej przyjrzysz, to zobaczysz, że ten dym to tumany pyłu i dymu ognia, a ci ludzie to jakiś gang.
-     Wszędzie widzisz gangi!
-     Tak? No to spójrz bardziej w lewo? Widzisz? To jedna z częstych "zabaw". Pozwalają uciec mieszkańcom, zostawiając sobie kilkoro do zabawy. Wypuszczają ich poza miasto i urządzają sobie na nich polowanie.
-     To chyba niemożliwe. To nieludzkie!
-     Bo to już nie są ludzie. Kiedy to do ciebie dotrze?!
-     Co chcesz robić? - zapytała po chwili ciszy.
-     Po pierwsze chcę, żebyś słuchała mnie i nie wdepnęła w coś, czego mogłabyś żałować.
-     Max ...
-     Dobra, dobra! Będziemy musieli zaszyć się gdzieś i poczekać aż zrobi się ciemno.
-     Dlaczego? Nie można przemknąć się z dala od nich?
-     To równina, zauważą nas. Z nimi nie mamy szans. Schowamy się, a w nocy cicho ruszymy dalej.
-     Mam tylko nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z twoim planem.
-     Musimy zdać się na nasze szczęście.
    Znaleźli schronienie w pobliskiej sztucznie stworzonej jaskini.
-     Znowu szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności. - zauważyła dziewczyna.
-     Powiem tak, jak będziemy już mieli wszystko za sobą.
    Wyczuła w jego głosie nutkę pesymizmu. Może zresztą to był strach? Znał ten świat lepiej od niej i ufała mu. Jak do tej pory, to on wyciągał ją zawsze z kłopotów, a ona go w nie wpędzała. Nie pytała czy boi się. Sama miała stracha. Zdawała sobie sprawę, że nadchodząca noc mogła być ich ostatnią, albo jeszcze jedną na tym etapie.
-     Prześpij się trochę. - zaproponował.
-     Skoro ty możesz nie spać, to ja też mogę. A poza tym wcale nie chce mi się spać.
-     Nerwy?
-     Sama nie wiem. Mówiłeś o tych ludziach w taki sposób, że trochę się przeraziłam.
-     Jeszcze chwila a uwierzę w to. - zaśmiał się.
-     Mówię poważnie. Jak rzadko kiedy. Wiesz, nie mogę zrozumieć, dlaczego ludzie się tak bardzo zmienili. Kiedyś też było nie mało morderców, psychopatów i innych czubków, ale nigdy nie było ich aż tylu. Jak to się dzieje, że gdziekolwiek się nie pokażesz, stajesz oko w oko z ludźmi, którzy mogą okazać się szaleńcami, takimi jak ci tam. To chyba jedyna rzecz, której nigdy nie zrozumiem.
-     Masz rację.
-     ???
-     Tego nigdy nie zrozumiesz. Nawet ja tego nie rozumiem.
-     Żartujesz chyba. Myślałam, że znasz ten świat.
-     Przyjąłem go po prostu do wiadomości, ale to nie znaczy, że go rozumiem. Znam mniej więcej zasady jego działania i staram się żyć według nich. Myślałem, że zapomniałem już o starym świecie. Te 12 lat dało mi zdrowo w kość.
-     Ale nie zapomniałeś?
-     Nie, przez ciebie.
-     Przeze mnie? Dlaczego mówisz to z wyrzutem?
-     Bo czasami myślę, że byłoby lepiej zapomnieć.
    Może miał rację?
-     Wiesz, kiedy cię odhibernowałem, byłem wściekły na siebie i na ciebie. Na siebie za to, że popełniłem taką gafę, a na ciebie za to, że znalazłaś się na mojej drodze. Gdybym umiał i mógł, zahibernowałbym cię z powrotem.
-     Mówisz poważnie?
    Skinął głową.
-     Chociaż nie jestem pewien, czy zrobiłbym to. Przez te kilkanaście lat byłem zupełnie sam. Ludzie trzymali się ode mnie z daleka, a i ja do nich nie tęskniłem. Miałaś rację, w tym świecie każdy jest potencjalnym mordercą. A ja nigdy nie przejmowałem się zbytnio losem takich ludzi. Ale kiedy zobaczyłem cię tam w Instytucie, coś we mnie drgnęło. Nie mogłem cię tam zostawić, to było wbrew czemuś, co nagle się odezwało we mnie.
-     Sumienie?
-     Może. Nawet kiedy leżałaś nieprzytomna, nie mogłem myśleć o tym, żeby cię zabić. Gdybyś umarła wtedy, sprawa sama by się rozwiązała, a moje sumienie byłoby spokojne. Ale nie mogłem cię zabić, pozbyć się, ot tak. To było zbyt trudne.
    Zapadła cisza. Była ciężka i nieprzyjemna.  Max westchnął i powiedział, nie patrząc na nią:
-     Możesz uważać mnie za potwora, zbrodniarza, czy kogo chcesz. I wcale nie będę starał się udowodnić ci, że jest inaczej. Jestem jaki jestem i taki zostanę.
    Milczała.
    Może była zaszokowana tym co jej powiedział? Może nie wiedziała co o tym myśleć? Może myślała, że siedzi obok mordercy, który i ją by zabił i obmyślała plan pozbycia się go. On sam nie wiedział, czy zrobił dobrze, mówiąc jej o tym wszystkim. Trochę żałował tego co powiedział.
-     Chyba niepotrzebnie to wszystko powiedziałem. - stwierdził.
-     Więc jesteś taki sam jak inni? - zapytała nagle, nie patrząc na niego.
-     Od jednych lepszy, od drugich gorszy.
-     Dlaczego więc nie zabiłeś mnie wtedy? - zapytała, patrząc mu tym razem w oczy.
    To nagłe spojrzenie i dziwne pytanie przeszyło go dreszczem. Zrobiło mu się gorąco i czuł się jakoś nieswojo. Co miał jej odpowiedzieć?
-     Dlaczego mogłeś zabijać innych, a nie mogłeś zabić mnie? Przecież nie mogłabym się nawet bronić. - mówiła, ciągle świdrując go swoim wzrokiem.
    Chciała wiedzieć.
-     Właśnie dlatego. - odparł. - Nie mogłaś się bronić. Dzieci nowego świata nie były bardziej bezbronne od ciebie. A ja nigdy nie zabiłem bezbronnego. Nigdy. - powtórzył.
    Uśmiechnęła się lekko i przylgnęła do niego całym ciałem.
-     Żałujesz tego? - zapytała cicho.
    Spojrzał na nią i powiedział:
-     Nie. Niczego nie żałuję.
    Nachyliła się nad nim i pocałowała go.

 

  Ze względu na wielkość opowiadania zostało ono podzielone na cztery części . Tu jest część I ,tu  część II , a tu część IV , sprawa sama by się rozwiązała, a moje sumienie byłoby spokojne. Ale nie mogłem cię zabić, pozbyć się, ot tak. To było zbyt trudne.
    Zapadła cisza. Była ciężka i nieprzyjemna.  Max westchnął i powiedział, nie patrząc na nią:
-     Możesz uważać mnie za potwora, zbrodniarza, czy kogo chcesz. I wcale nie będę starał się udowodnić ci, że jest inaczej. Jestem jaki jestem i taki zostanę.
    Milczała.
    Może była zaszokowana tym co jej powiedział? Może nie wiedziała co o tym myśleć? Może myślała, że siedzi obok mordercy, który i ją by zabił i obmyślała plan pozbycia się go. On sam nie wiedział, czy zrobił dobrze, mówiąc jej o tym wszystkim. Trochę żałował tego co powiedział.
-     Chyba niepotrzebnie to wszystko powiedziałem. - stwierdził.
-     Więc jesteś taki sam jak inni? - zapytała nagle, nie patrząc na niego.
-     Od jednych lepszy, od drugich gorszy.
-     Dlaczego więc nie zabiłeś mnie wtedy? - zapytała, patrząc mu tym razem w oczy.
    To nagłe spojrzenie i dziwne pytanie przeszyło go dreszczem. Zrobiło mu się gorąco i czuł się jakoś nieswojo. Co miał jej odpowiedzieć?
-     Dlaczego mogłeś zabijać innych, a nie mogłeś zabić mnie? Przecież nie mogłabym się nawet bronić. - mówiła, ciągle świdrując go swoim wzrokiem.
    Chciała wiedzieć.
-     Właśnie dlatego. - odparł. - Nie mogłaś się bronić. Dzieci nowego świata nie były bardziej bezbronne od ciebie. A ja nigdy nie zabiłem bezbronnego. Nigdy. - powtórzył.
    Uśmiechnęła się lekko i przylgnęła do niego całym ciałem.
-     Żałujesz tego? - zapytała cicho.
    Spojrzał na nią i powiedział:
-     Nie. Niczego nie żałuję.
    Nachyliła się nad nim i pocałowała go.

 

  Ze względu na wielkość opowiadania zostało ono podzielone na cztery części . Tu jest część I ,tu  część II , a tu część IV