Poprzednia strona   Następna strona

Drzewo


Autor : Aristos
HTML : Argail





    Peter dopijał właśnie czwarte piwo. Wcześniej wziął prysznic w swoim bungalowie, na wszelki wypadek pościelił sobie łóżko, posiedział trochę przed telewizorem, który pamiętał pewnie czasy, gdy Beatlesi zaczynali karierę, po czym znudzony przemocą płynącą z ekranu, wyszedł z kolejną puszką piwa na świeże powietrze. Noc była parna. Pot spływał mu po plecach i po twarzy. "Znowu się nie wyśpię w ten upał" pomyślał. "Mam nadzieję, że piąte piwo nie wpłynie zbytnio na moją jutrzejszą kondycję. Znów cały dzień drogi przede mną". 
    Było około pierwszej po północy. W otulającą wszystko ciszę wdarł się odległy pomruk silnika. Na horyzoncie pojawiły się dwa świetlne punkty, poruszające się synchronicznie. 
    Światła powoli, ale z uporem zbliżały się. Szum silnika stale narastał, aż wreszcie przeszedł w ciężki, niski ryk. Na stację zajechał czarny karawan. Po przydrożnym pyle, pokrywającym cały samochód, można było poznać, że przebył daleką drogę. "Karawany nie odjeżdżają zbyt daleko od cmentarzy" zadumał się Peter, "a poza tym rodzina nieboszczyka wolała by pewnie, aby ich ukochany zmarły udawał się w ostatnią podróż nieco czystszym pojazdem. No i brak konduktu żałobnego. Z drugiej jednak strony" kontynuował rozmyślania Peter "facet mógł go niedawno kupić i nie zdążył się nim jeszcze zająć. Skąd więc ten niepokój we mnie?" pomyślał, a po skórze przebiegło mu kilka tysięcy mrówek, zimnymi łapkami wytyczając szlak wzdłuż kręgosłupa, aż na sam czubek głowy.
-    Pomóż jej - Peter był o włos od zawału serca, gdy ktoś tuż za jego plecami wyszeptał te słowa. Gwałtownie odwrócił się, mocniej zaciskając rękę na puszce. "Prawie pełna, może zdążę rzucić" myśl jak błyskawica zaświtała mu w głowie i jak błyskawica zgasła. Przed nim stał wysoki mężczyzna, o włosach w kolorze kory dębu, które w świetle lamp połyskiwały zielonkawo. Dryblas miał na sobie rozpiętą koszulę w kratę, spod której wyłaniał się jego nagi, nieowłosiony tors. Było w nim coś dziwnego, sposób w jaki podszedł, nie czyniąc najmniejszego hałasu w ciszy nocnej i to, że mimo zaduchu nie było na nim kropli potu, a może to, że stał boso, w przybrudzonych jeansach, w jakiejś nienaturalnie statycznej pozie. I jeszcze ten zapach. Rozsiewał dookoła siebie woń roztartych w palcach liści dębu, a gdy szeptał, zdawało się, że to szumią drzewa. Wszystko to sprawiało, że Peter, zamiast go uderzyć, czy zdrowo opieprzyć, jak z początku zamierzał, zdołał tylko z trudem wykrztusić pyta nie:
-     Co?... -Pomóż jej - zaszemrał obcy. Jego głos zdawał się dochodzić zewsząd. Otaczał Petera.
-    Kim jesteś? - słowa mężczyzny z trudem torowały sobie drogę do świadomości Petera.
-    Jestem Jan. - odparł człowiek - a teraz pomóż jej.
-    Komu? - Peter wreszcie zaczynał rozumieć o co obcemu chodzi.
-    Jest w karawanie i potrzebuje pomocy. Pomóż jej - zaszumiały liście w głosie mężczyzny.
-    Słuchaj człowieku, nie znam ciebie, nie znam "jej" i nie znam właściciela z tego karawanu. Poza tym nie podoba mi się, że skradasz się za moimi plecami w nocy, w ogóle ty mi się nie podobasz i sposób w jaki mówisz i dziura ozonowa i przemoc na ulicach i jeszcze setki innych rzeczy, więc odpierdol się ode mnie i sam pomagaj komu chcesz, bylebyś nie wchodził mi w drogę. - Peter wyraźnie zaczął odzyskiwać kontrolę nad sobą.
-    Ja nie mogę jej pomóc, ale ty możesz. Pomóż jej, proszę. - mężczyzna skończył mówić, odwrócił się i jednostajnym krokiem odszedł na pustynię. Peter stał i patrzył w mrok, w którym zniknął obcy. 
    Po kilku minutach w jego głowie zaświtała pierwsza, nieśmiała myśl: "Ja pierdolę!" Pociągnął spory łyk z puszki, którą wciąż trzymał w ręku, po czym wyciągnął papierosa i zapalił. "Może to zmęczenie" myślał. "Nie, niemożliwe, jeszcze nigdy ze zmęczenia nie miałem wizji, a poza tym, nie jestem jeszcze tak zmęczony. Cóż, podobno są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się naszym filozofom, może to jedna z nich. Albo to jakiś ćpun, zresztą w czepku urodzony, boso, nocą, na pustyni. Tyle tam węży i skorpionów. Ma facet jaja, albo gówno zamiast mózgu." Peter wrócił do swojej kwatery. Chwilę potem usłyszał, jak karawan podjeżdża na parking. Kierowca wyłączył silnik, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku recepcji. Peter nie mógł zasnąć, wciąż myślał o dziwnym spotkaniu z Janem. "Jestem Jan. Kurwa! Wiele mi to mówi" wściekał się. Jednak mimo iż próbował myśleć o czymś innym, gdzieś w głębi siebie, w podświadomości, podjął już decyzję. Poczekał, aż usłyszy kroki powracającego właściciela karawanu, odczekał jakieś pół godziny, czyli jedno piwo, albo sześć teledysków i cicho wyszedł na zewnątrz. 
    Było przed trzecią. Zrobiło się chłodniej. "No, wreszcie będę mógł zasnąć. Zajrzę tylko przez szybę do środka tego karawanu, żeby mieć pewność, że facet ześwirował, a ja jestem zdrowy" pocieszał się. Rozejrzał się po okolicy. Cały świat wyglądał jakby usnął, albo umarł. Było pusto i cicho. Nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Peter najciszej jak potrafił, podszedł do czarnego pojazdu. W górnych partiach okien samochodu porozwieszane były białe firanki. Peter przysłonił ręką oczy i zbliżył twarz do jednej z tylnych szyb. W środku była stalowa trumna, okręcona kilkakrotnie grubym, lśniącym łańcuchem. Nagle wydało mu się, że usłyszał cichy stuk. Jeszcze bardziej zbliżył twarz do powierzchni szyby, jednocześnie lekko przekrzywiając głowę, aby lepiej słyszeć. Stuk się powtórzył. I wtedy zauważył, że trumna delikatnie drgnęła. Po chwili drgnęła raz jeszcze. "O cholera!" pomyślał. "Świr miał rację, tam ktoś jest." 
    Za jego plecami skrzypnął pod butem piach. Odwrócił się i to go uratowało przed nieuchronnym pęknięciem podstawy czaszki, jakie zafundowałby mu niewątpliwie, stojący za nim ze strzelbą mężczyzna. Przeciwnik był wysoki i chudy. Miał krótkie, szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. Po pierwszym, chybionym ciosie kolbą w głowę Petera, właśnie brał kolejny zamach. Nie było czasu na słowa wyjaśnienia, czy słowa jakiekolwiek inne. Nie było czasu nawet na zwyczajowe przekleństwo. Był czas na działanie. Peter wyciągnął ręce przed siebie, próbując złapać szpakowatego za dłonie splecione na strzelbie, jednocześnie uderzając w niego ciałem. Mężczyzna nie zdążył się uchylić i razem runęli na asfalt, pokryty cienką warstwą piachu, naniesionego przez pustynny wiatr. Peter leżał na przeciwniku, wykorzystał więc ten fakt i przenosząc cały ciężar ciała na lewą rękę, którą dociskał do ziemi ręce mężczyzny trzymające broń, uniósł się na niej, a prawą zdążył kilkakrotnie uderzyć go w szczękę. Ruchy szpakowatego stały się nieco bardziej wolne, jednak zdołał uwolnić swoją lewą dłoń i zadał nią cios. 
    Peter schował głowę w ramiona, stoczył się z leżącego pod nim człowieka przez lewe ramię, nie rozluźniając jednak uchwytu na kolbie i zasłonił się prawą ręką. Poczuł w niej ból, gdy uderzenie szpakowatego go dosięgło, osłonił jednak głowę, poza tym jego przeciwnik, leżąc nie mógł wziąć pełnego zamachu, co osłabiło nieco uderzenie. Ból był mniej dotkliwy niż spodziewał się tego Peter. Widząc, że mężczyzna próbuje się podnieść, chwycił obiema rękami za strzelbę i wyszarpnął mu ją z rąk, przez co szpakowaty znów się przewrócił. Obydwaj zaczęli błyskawicznie podnosić się z ziemi. Peter wstając wysunął lewą nogę do przodu, przenosząc na nią cały ciężar ciała, tak, że mógł od razu kopnąć prawą, co też uczynił. 
    Przeciwnik był nieco wolniejszy. Zapewne miał na to wpływ jego upadek i kilka ciosów w szczękę, które wymierzył mu Peter. Kopnięcie dosięgło jego żeber. Krzyk bólu był pierwszym dźwiękiem, jaki wydobył się z jego ust, rozdzierając ciszę nocną. Peter nie namyślając się wiele doskoczył do niego i z całej siły, zza głowy, uderzył go trzymaną za lufę jak maczuga strzelbą, w twarz. Dał się słyszeć cichy trzask i mężczyzna runął na ziemię. Peter wzniósł broń do następnego ciosu, ale przeciwnik leżał na brzuchu, wtulając twarz w asfalt i nie ruszał się. Peter podszedł bliżej i delikatnie szturchnął go butem. Żadnej reakcji. Odwrócił go nogą na wznak. Cały lewy policzek i czoło mężczyzny były krwawą plamą, z której sterczał spuchnięty nos. Szczęka była nienaturalnie przesunięta w prawą stronę, a z uchylonych ust sączyła się ciągliwą nitką strużka krwi, zmieszanej ze śliną. Widok był okropny. Peter, wciąż z kolbą wzniesioną nad głową, przykucnął obok swej ofiary. Człowiek oddychał, wciąż więc jeszcze żył, ale było pewne, że jest nieprzytomny. "Co ja robię!" myślał Peter, odkładając na bok strzelbę i nerwowo przeszukując kieszenie leżącego mężczyzny. "Ale facet śmierdzi, chyba się nie mył przez tydzień" przemknęła mu przez głowę irracjonalna w tej sytuacji myśl. Wreszcie znalazł to, czego szukał: mały pęk kluczyków do samochodu i dwa, bliźniaczo do siebie podobne, nieco większe klucze, zapewne od kłódki. Szybko podszedł do bagażnika i przymierzył jeden z mniejszych kluczy. "Oczywiście nie pasuje, to zawsze jest ten drugi klucz" pomyślał ze złością. Rzeczywiście drugi pasował. Przekręcił go i nie wyciągając z zamka uniósł klapę do góry.
     Chwycił za trumnę i z trudem wyciągnął ją na zewnątrz. Jej dolną część postawił na ziemi, podczas, gdy górna wciąż opierała się o samochód. Otworzył kłódkę i szybko zaczął odwijać łańcuch. "Żeby tylko nie było za późno" myślał. Gdy ostatni zwój łańcucha opadł na asfalt, wieko trumny wystrzeliło na kilka metrów w górę. Peter tylko cudem zdołał uniknąć uderzenia. Gwałtownie odskoczył do tyłu. Wtedy wszystko zaczęło się dziać naraz. Najpierw z trumny wyskoczyła jakaś kobieta. Wylądowała na ziemi miękko jak kot, lekko tylko podpierając się lewą ręką, potem z wielkim hukiem opadło wieko trumny, potem coś gwałtownie szarpnęło go za ramię, a później usłyszał wystrzał. Zresztą, może wszystko było na odwrót. Jednak sekundę później świat nagle dziwnie zwolnił. Peter nie mógł wykonać najmniejszego nawet gestu. Mógł tylko patrzeć. Zwrócił więc uwagę na to, że horyzont powoli i jednostajnie przechodzi od poziomu do pionu. Następnie zauważył, że kilka domków dalej, w otwartych drzwiach, oświetlona czerwonawym światłem latarni, stoi mała, czarnowłosa dziewczynka, na koniec zaś wielki, asfaltowy parking, teraz już całkowicie pionowy, uderzył go w głowę. Potem nastała ciemność.

* * *


    Świadomość wracała boleśnie, z trudem przeciskając się przez czarne opary niepamięci. Pierwszymi wrażeniami jakie zaczęły docierać do Petera były szum, ruch i muzyka. Zaczął je z wolna analizować. Po kilku minutach doszedł do wniosku, że szum pochodzi z jego własnej głowy, natomiast muzyka i ruch są z zewnątrz. Delikatnie uchylił powieki. Siedział w samochodzie, ale nie swoim. Była noc. Przed nim, oświetlona reflektorami wstęga asfaltu, uciekała gdzieś wstecz. Wolno odwrócił głowę. Z jego lewej strony, za kierownicą siedziała kobieta. Jej twarz oświetlona była przytłumionym, zielonkawym światłem, sączącym się z deski rozdzielczej. Wykonywała spokojne, prawie niezauważalne ruchy kierownicą, wpatrując się w mrok przed sobą.
-     Doszedłeś już do siebie? - zapytała. Peter szerzej otworzył oczy, zaczął intensywnie wpatrywać się w kobietę, przez chwilę ich spojrzenia skrzyżowały się, potem ona znów wróciła do obserwowania drogi przed nimi.
-     No, jak się czujesz? - spytała ponownie.
-     Co się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
-     Uratowałeś mnie. W dzisiejszych czasach to oznaka nietuzinkowego charakteru, albo takiej samej głupoty. Jeszcze cię nie rozgryzłam, więc nie wiem, do której z tych dwóch kategorii ludzi się zaliczasz, choć grzeczność kazałaby przypuszczać, że do tej pierwszej. Co się stało? Postrzelił cię Klaus, ten stuknięty facet, któremu dołożyłeś.
-     A więc przeżył? - zapytał Peter, próbując jednocześnie pozbierać tańczące w jego głowie myśli.
-     Owszem, ale nie nacieszył się życiem zbyt długo... - odrzekła beznamiętnie.
-     Zabiłaś go? - Peter zaczynał sobie powoli wszystko przypominać, jednocześnie baczniej przyglądając się swojej rozmówczyni. Było w niej coś, co go w jakiś sposób przerażało, a zarazem pociągało, nie potrafił określić co, ale na pewno nie jej niewątpliwa uroda, raczej coś w jej ruchach, sposobie bycia, czy charakterze, sam nie wiedział.
-     Przeraża cię to? - zapytała, jakby czytała w jego myślach.
-     Nie bardzo. - zdobył się na odrobinę szczerości.
-     A powinno. Nie wolno zabierać tego, czego nie można później oddać. Ale tym razem musiałam, to stara rodowa wendetta. Oni, albo ja, trzeciej możliwości nie ma.
-     Oni?
-     Ich rodzina, wywodzą się z Niemiec, a konflikt między nami, a nimi trwa już kilkaset lat.
-     Myślałem, że takie rzeczy dzieją się tylko w filmach - zdziwił się Peter. W miarę jak ze sobą rozmawiali, uspokajał się.
-     Przeceniasz filmy. W porównaniu z życiem, to tylko stare, wyblakłe obrazy, nieudolnie naśladujące rzeczywistość. - odrzekła z głęboką pewnością w głosie. Peter zamyślił się. Cała sytuacja wydawała się być dziwną i irracjonalną. Dopiero niedawno uciekał przed przeszłością, potem walczył z nieznajomym o życie innej nieznajomej, potem o mało co nie zabił człowieka, następnie został postrzelony, aż wreszcie spokojnie konwersuje o życiu i filmach z kobietą której nie zna, a która sama ze stoickim spokojem przyznała się do zabicia przed chwilą człowieka. I jeszcze wcześniej ten ćpun z pustyni i ta szurnięta mała z restauracji. Peter zaczął się śmiać.
-     Co cię tak bawi? - zapytała kobieta, z lekkim zdziwieniem w głosie. - Może jednak za mocno się uderzyłeś, może powinniśmy poszukać szpitala? Jak się czujesz? - ostatnie pytanie zadała z udawaną troską w głosie.
-     Nic mi nie jest - odrzekł - bawi mnie ta cała sytuacja. A tak w ogóle, to dokąd jedziemy?
-     W bezpieczne miejsce. - odrzekła.
-     To znaczy gdzie? - zapytał.
-     A co, spieszy ci się gdzieś? - w jej głosie zabrzmiała nutka zniecierpliwienia.
-     Ależ skąd, tak zapytałem, z czystej, ludzkiej ciekawości.
-     Mówią, że ciekawość może zaprowadzić do piekła...
-     Zaryzykuję.
-     Nie mów później, że cię nie ostrzegałam - po raz pierwszy się uśmiechnęła. Wokół kącików ust zrobiły jej się leciutkie zmarszczki. "Jest piękna, gdy się śmieje" pomyślał Peter. Spojrzała na niego, jakby usłyszała jego myśli i znów się uśmiechnęła.
-     Mam na imię Julia - powiedziała.
-     A ja Peter - odrzekł. Z głośników radia płynęła właśnie ostra muzyka. Iggy Pop śpiewał: "Now I wanna be Your dog". Peter uśmiechnął się, gdyż lubił takie dźwięki. Spojrzał na swoje lewe ramię. W rękawie miał dziurę, a wokół niej plamę zakrzepłej krwi. "Dziwne, nie czuję bólu", pomyślał, "może mi ją sparaliżowało?" przemknęło mu przez głowę.
-     Z ręką wszystko będzie w porządku - odezwała się Julia podążając za jego wzrokiem.
-     Już się nią zajęłam, ale przez pewien czas lepiej jej nie forsuj - dodała.
-     Dziękuję. Nie wiedziałem, że znasz się na tym - odparł Peter.
-     Skąd miałbyś wiedzieć, dopiero co się poznaliśmy. - odparła -  Znam się na wielu rzeczach. Mam nadzieję , że nim się rozstaniemy, będziesz mógł się o tym przekonać jeszcze nie raz.
-     Zabrzmiało to jak wstęp do dłuższej znajomości, to miłe.
-     Nie ciesz się zbytnio, to czego możesz się dowiedzieć może ci się nie spodobać.
-     Ty też nie wiesz o mnie wszystkiego. Sam do końca nie wiem wszystkiego o sobie.
-     A więc zgodzisz się zostać ze mną przez jakiś czas?
-     Chętnie.
-     Jeden warunek: nie zadawaj pytań. Czasami dziwnie się zachowuję.
-     Zgoda, ale w zamian ja też mam warunek.
-     Jaki?
-     Musimy się stąd oddalić, kierunek nie jest istotny, ważniejsza jest odległość.
-     Masz coś na sumieniu?
-     Ujął bym to inaczej: ktoś mnie prześladuje.
-     A więc może będziemy mogli sobie pomóc nawzajem.
-     Obyś miała rację.
-     Teraz się prześpij, a gdy wstaniesz, nie szukaj mnie, zjawię się po zmroku, mam do załatwienia pewne sprawy. Po prostu odpoczywaj. To będzie bezpieczne miejsce, znam je z dawnych lat.
-     A więc do zobaczenia wieczorem.
-     Śpij dobrze rycerzu. - uśmiechnęła się.Peter przymknął oczy i wkrótce spał już głębokim snem.


* * *

    Obudził się późnym popołudniem. Pot spływał mu po twarzy, w ustach czuł wstrętną suchość, a powietrze wokół pachniało rozgrzaną skórą i metalem. Bolała go głowa. Spróbował otworzyć oczy, na wprost niego wielka, czerwona kula do połowy skrywała się za horyzontem. Siedział w samochodzie. Ostrożnie rozejrzał się do dokoła. Przed sobą miał bezkresną przestrzeń pustyni, oświetloną pomarańczowo-purpurowymi, ostatnimi promieniami słońca. Cienie były prawie czarne i znacznie się już wydłużały. Spróbował spojrzeć za siebie, ale ból głowy i lewej ręki przypomniał mu, że nie jest to najlepszy pomysł. Popatrzył więc w lusterko wsteczne. Za nim stał mały zaniedbany domek, w zasadzie trudno było tę walącą się ruderę nazwać domkiem, ale była to pierwsza myśl jaka mu się nasunęła, gdy zauważył ten oryginalny obiekt architektoniczny. Po paru minutach dochodzenia do siebie Peter postanowił wyjść z samochodu. Znów zaczęła go nurtować myśl, czy to co wczoraj przeżył nie było tylko snem, jednak zaschnięta krew na rękawie zdawała się świadczyć o czymś innym. I jeszcze owa tajemnicza znajoma - Julia. Nie było jej nigdzie w pobliżu gdy się ocknął, ale zdaje się, że coś mówiła wczoraj o tym, że jej nie będzie, a może o tym, że późno wróci, zresztą, czy to ważne, nie ma jej i tyle. Myśli w jego głowie wciąż biegały w różnych kierunkach, a czasami zderzały się ze sobą co doprowadzało go do istnego szaleństwa i całkowitej rezygnacji z jakichkolwiek dalszych rozmyślań. Wreszcie zdecydował się wysiąść. Powoli otworzył drzwi i z wielkim trudem wygramolił się na zewnątrz. Poczuł lekkie mdłości i zawróciło mu się w głowie, jednak po chwili świeże powietrze sprawiło, że znów wróciła mu ostrość widzenia i rozumowania. Podszedł do rozsypującej się werandy domu i usiadł na jej drewnianym podeście. Starał się uporządkować ostatnie wydarzenia. Tymczasem świat dookoła zaczął zamieniać się w krwawą panoramę przypominającą dantejskie kręgi piekielne. 
    Zachodzące słońce zamieniało wszystkie elementy krajobrazu w różne odcienie purpury. Peter, zatopiony w rozmyślaniach nie zauważał tego. " Co ja tutaj robię?" zapytywał sam siebie. "Powinienem się oddalać od Tego, a nie wybierać na pikniki z jakąś femme fatale, wyskakującą z trumny. Dobrze, że mnie nie załatwiła, choć, muszę przyznać, polubiłem ją. 
    Cała ta wyprawa od początku była pechowa, a ja przecież nie wierzę nawet w pecha, czy szczęście. Póki co zaczekam na tajemniczą nieznajomą, wygląda na to, że zna te tereny, może znajdzie dla mnie jakąś melinę, gdzie mógłbym się przechować przez jakiś czas. Nic więcej i tak nie zrobię, z przestrzeloną ręką i w kradzionym karawanie." Spojrzał na zakurzony, czarny samochód. "Nie mogła wziąć mojego wozu?! Mniej rzuca się w oczy i nie jest kradziony." Pomyślał z irytacją. Słońce coraz bardziej zniżało się, aż wreszcie zaczęło leniwie opadać za horyzont, zabierając ze sobą coraz więcej światła, wreszcie całkiem znikło. Ziemię okrył zmierzch. Zrazu delikatny i nieśmiały, ale z każdą chwilą coraz silniejszy, przechodzący w całkowity mrok nocy. Zrobiło się bardzo zimno. Peter wsiadł do samochodu, który teraz chronił go przed chłodem nocy, oddając ciepło wolniej niż powietrze. Siedział po ciemku i zastanawiał się co począć dalej. Wreszcie zmorzył go sen. Obudził się czując gdzieś wokół siebie ruch. Otworzył oczy. W świetle gwiazd ujrzał pochylającą się nad nim Julię.
-     Już wróciłaś? - spytał zaspanym głosem.
-     Czyżbyś się niecierpliwił? - spytała - pochlebia mi to.
    W mroku nocy jej oczy lekko świeciły jakimś wewnętrznym ogniem. Długie, proste, czarne włosy opadały jej na policzki, gdy pochylała się nad Peterem. Zaczął się zastanawiać nad prawdziwym powodem swej decyzji pozostania z nią dłużej. "Czyżby... Nie, nie mogę, mam inne problemy" przemknęło mu przez głowę.
-     Chodź, zapraszam cię do mojej "willi" - powiedziała do niego z uśmiechem, który bardziej wyczuł niż zauważył.
-     Prowadź zatem - odparł. Pomogła mu wysiąść z samochodu i podprowadziła go do drzwi rudery. Otworzyła je kopniakiem i wprowadziła go do środka. Śmierdziało tutaj kurzem i stęchlizną. Nie zważając na to, Julia prowadziła go dalej, doskonale radząc sobie z ciemnościami, jakie panowały wewnątrz. W pewnym momencie zatrzymała się i pochyliła. Dał się słyszeć przenikliwy zgrzyt, przechodzący w pisk, na granicy słyszalności i Peter wyczuł przed sobą jakąś dziurę. - Uważaj, schody - ostrzegła Petera. Pomogła mu zejść na dół, na chwilę zostawiła go i zaczęła się krzątać po piwniczce. W chwilę później pojawiło się światło. Peter ujrzał Julię trzymającą w ręku lampę naftową, która właśnie zaczęła coraz bardziej się rozpalać, dając coraz więcej światła. Piwniczka była mała i zakurzona, ale urządzona ze smakiem. Mały stolik nakryty był suknem w kolorze, kiedyś pewnie bordowym, teraz brudnoczerwonym. Dokoła niego stały trzy wyściełane bordową tkaniną, krzesła. Pod ścianą stała mała szafa, z której Julia wyciągnęła lampę. Poza tym była jeszcze mała sofa w tym samym kolorze co krzesła i nakrycie stołu.
-     Całkiem tu przytulnie - stwierdził Peter.
-     Wiem - odparła Julia - chociaż może za rzadko tu zaglądam, żeby posprzątać, ale nie mam na to czasu. Musisz mi wybaczyć ten bałagan.
-     Nie przejmuj się. Trafiłaś akurat na człowieka, który ma bardzo swobodny stosunek do porządku.
-     Rozgość się, a ja tymczasem pojadę do pobliskiego miasteczka i kupię coś do jedzenia - powiedziała.
-     Zaczekaj chwilę - zaoponował Peter - wiem, że obiecywałem, że nie będę o nic pytał, ale może sama zechciałabyś mi wyjaśnić co nieco. Ledwo cię zobaczyłem, już uciekasz. Nie mamy nawet czasu na to, żeby zamienić ze sobą parę słów.
-     Zdaje mi się, że mówiłam jasno: żadnych pytań, żadnych wyjaśnień. Po prostu, zetknął nas ze sobą los, ty mi pomogłeś, może więc i ja będę ci mogła pomóc i nic ponad to. Po prostu nie lubię długów wdzięczności. - odparła nieco poirytowana.
-     Skąd wiesz, że ja ci się zwierzę z moich problemów? - Peter również nieco się zdenerwował.
-     Już się zwierzyłeś, nie pamiętasz? Wczoraj w nocy. Mówiłeś, że ktoś cię ściga. Postaram się temu zaradzić.
-     A jeśli ja nie chcę twojej pomocy? - zapytał.
-     A nie chcesz? - odparła pytaniem na pytanie.
-     Nie wiem... - odparł po chwili namysłu. Uśmiechnęła się delikatnie.
-     Ledwo się znamy, a już się kłócimy. Zaczekaj chwilę, kupię coś do jedzenia, a potem porozmawiamy na spokojnie, dobrze?
-     Dobrze, - odparł zmęczonym głosem - niech i tak będzie, tylko wracaj szybko, bo zacznę się niepokoić.
-     Nie martw się o mnie, jestem już dużą dziewczynką - uśmiechnęła się do niego filuternie - bądź grzeczny, zaraz wracam.
-     Dobrze mamusiu - odparł udobruchany już Peter. Szybko wybiegła po schodkach i zamknęła otwartą do tej pory klapę. Potem Peter słyszał jej oddalające się kroki, a następnie odgłos zapuszczanego silnika, a wreszcie oddalający się warkot karawanu. "A niech tam" pomyślał i w znacznie lepszym nastroju rozparł się wygodnie na sofie, wzbijając tumany starego kurzu. Po jakichś trzech godzinach Julia wróciła. Peter nie usnął, choć wciąż był zmęczony. Widocznie ostatnimi czasy spał aż nadto. Dziewczyna szybko zbiegła po schodach, zamknęła właz i przekręciła klucz w zamku, którego Peter wcześniej nie zauważył. O dziwo zamek musiał być dobrze naoliwiony, bo nawet nie zgrzytnął i z łatwością się dał zamknąć.
-     Bardzo się nudziłeś? - zaczęła rozmowę.
-     Trochę - odparł.
-     Przemyślałam to co mi powiedziałeś i zdecydowałam się uchylić ci rąbka mojej tajemnicy. - powiedziała.
-     Ja też trochę myślałem i zdecydowałem nie naciskać cię, każdy ma prawo do własnych sekretów - powiedział ugodowo Peter.
-     To miłe, myślę, że dojdziemy do porozumienia w tej sprawie. - odrzekła z uśmiechem. "Za bardzo zaczynam się przyzwyczajać do tego uśmiechu" pomyślał Peter.
-     Ale najpierw musisz coś zjeść - dodała. Zaczęła z dużej, foliowej torby, którą z sobą przyniosła, wyciągać jakieś jedzenie, piwo i papierosy.
-     Skąd wiedziałaś, że palę?
-     Wczoraj poczułam od ciebie dym...
-     Pozwolisz, że sobie zapalę, nie będzie ci to przeszkadzać?
-     Raczej nie.
-     A ty? Nie palisz?
-     Nie dziękuję. Peter wyciągnął papierosa zapalił i z rozkoszą zaciągnął się dymem. Gdy go dopalił, rozejrzał się za miejscem, gdzie mógłby go zgasić.
-     Rzuć na podłogę - powiedziała Julia widząc jego niezdecydowanie.
-     Co mi przyniosłaś do jedzenia? - Zapytał z uśmiechem.
-     Nic szczególnego, nie wiedziałam co lubisz, więc przyniosłam ci trochę kanapek i kurczaka od McDonalda. Do tego piwo, bo też wczoraj nim pachniałeś.
-     Masz bardzo czuły węch... - ocenił ją.
-     Nie tylko węch, również wzrok i słuch, ale z tym wiążą się pewne moje inne upośledzenia, o których chciałabym z tobą porozmawiać. Najpierw jednak zjedz trochę. Musisz nabrać sił, aby stawić czoła temu co ci życie przygotowuje. - odparła tajemniczo. Zaczął jeść, nie przerywała mu, na chwilę wyszła z pomieszczenia, aby mógł w spokoju spożyć posiłek. Gdy skończył wróciła. Peter właśnie zaczął pić piwo.
-     Napijesz się ze mną? - spytał.
-     Nie dziękuję, ja jadłam i piłam w miasteczku. - odparła.
-     No więc kto zacznie pierwszy? - powiedział Peter pociągając kolejny łyk złocistego trunku.
-     Dobrze. Ja zacznę. - podjęła decyzję Julia. - Nie bez powodu Klaus wiózł mnie w trumnie, nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale, wiedz, że jestem... jak by to nazwać... w pewien specyficzny sposób... chora. Światło, jasne światło jest dla mnie zabójcze. To jakby nadwrażliwość oczu, skóry, całego układu immunologicznego na promienie słońca. Dlatego podróżuję tylko mocą, a Klaus, mimo iż chciał mnie zabić, pragnął dokonać tego w pewnym specyficznym miejscu, na pustyni, dlatego, abym dożyła do egzekucji musiał mnie przewozić w szczelnie zamkniętej trumnie, aby śmierć nie spotkała mnie wcześniej. Poza tym był to niezły kamuflaż, mało kto zatrzymuje karawany i zagląda do trumien.
-     Dlaczego tak bardzo chciał cię zabić? - interesował się Peter.
-     Już ci mówiłam, to stara rodzinna waśń mająca swe korzenie w średniowieczu. Nasze... hmm... rody, zwalczają się od zawsze.
-     A co na to policja? Przecież jest jakieś prawo na tym świecie. - zaoponował Peter.
-     Prawo nic do tego nie ma. Istnieje między nami niepisana umowa: nie mieszamy w naszą wojnę nikogo z zewnątrz, policji też. Mam więc do ciebie prośbę, nie mów nikomu o tym co się wydarzyło wczoraj, dobrze? - spojrzała na niego z lekkim napięciem.
-     Możesz na mnie polegać jak na Rolandzie, nie zdradzę twej tajemnicy. - odparł zdecydowanym głosem.
-     Wiem, jesteś przecież moim rycerzem - odparła z uśmiechem. - To cała moja tajemnica, poza tym jestem normalną, zdrową kobietą, jak zapewne zauważyłeś, całkiem sprawną fizycznie.
-     Zauważyłem - odpowiedział Peter, nieznacznie mierząc wzrokiem jej kształtne ciało.
-     Dobrze, teraz twoja kolej - zdawała się nie zauważać jego spojrzeń. - Co ciebie trapi, kto cię ściga? Jak mówiłam, może będę mogła ci pomóc, mam liczną i wpływową rodzinę. - uśmiechnęła się nieznacznie.
-     I tu zaczyna się mój problem - odparł - bo nie wiem, kto, czy co mnie ściga. I nie wiem dlaczego. Ilekroć zatrzymam się w jakimś miejscu na dłużej, po roku, czasem po kilku miesiącach, ktoś zabija ludzi w moim otoczeniu. Pewnie myślisz, że to jakaś paranoja, ale nie śmierć zadawana jest zawsze w ten sam sposób, najpierw uszkodzenie gardła, strun głosowych, żeby ofiara nie mogła krzyczeć, a potem niesamowite tortury, kończące się wypruciem wnętrzności. Zawsze bardzo podobna śmierć. I zawsze w moim najbliższym otoczeniu. Nie wiem, czy wierzysz w los, przeznaczenie, fatum, ale odczuwam coś takiego. Mam wrażenie, że te morderstwa w jakiś sposób się ze mną łączą... nie umiem tego w prosty sposób wyjaśnić, czuję się tak, jakbym za każdym razem miał być następny. Trwa to już dziesięć lat, z okładem. Przez dziesięć lat uciekam. I nie mogę Tego zgubić. Wciąż jest o krok za mną. Ostatnio zabiło jakieś trzy dni temu w Heilbergu, więc znów uciekłem. Zatrzymałem się w motelu, na pustyni, gdzie przydarzyła mi się cała seria dziwnych spotkań, włącznie ze spotkaniem ciebie. Resztę już znasz.
-     Taaak..., resztę już znam. - powiedziała z namysłem Julia. - To może być trudniejsze, niż przypuszczałam, ale... nie niemożliwe. Uśmiechnęła się do niego pocieszająco. Peter milczał, wreszcie odezwał się:
-     No to co robimy?
-     Nie wiem, to ty jesteś mężczyzną, podejmij jakąś decyzję. - odparła lekko złośliwie.
-     Prawda, chętnie usłyszałbym jednak twoją radę... - zrewanżował się.
-     Myślę, że ci pomogę. Pierwsze, co mogłabym doradzić, to udać się w jakieś duże skupisko ludzi, do wielkiej metropolii, może... do Zaratustry?
-     Do Zaratustry?
-     Czemu nie, jest najbliżej i można się w niej ukryć lepiej, niż na pustyni. Nie słyszałeś, że wielkie miasta, to pełne ludzi bezludzia?
-     Szczerze? Nie.
-     W takim razie zapewniam cię, że tak właśnie jest. - odparła, tajemniczo się uśmiechając.
-     Wtedy inni będą narażeni... ty będziesz narażona, na atak tego czegoś, czy kogoś.
-     Po pierwsze: inaczej go nie zwabimy, po drugie: nie martw się o mnie. Wychodziłam cało z gorszych opresji, niż spotkanie z jakimś maniakiem, choćby nie wiem jak szalonym i przerażającym.
-     Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz. - poddał się Peter.


Poprzednia strona   Następna strona czegoś, czy kogoś.
-     Po pierwsze: inaczej go nie zwabimy, po drugie: nie martw się o mnie. Wychodziłam cało z gorszych opresji, niż spotkanie z jakimś maniakiem, choćby nie wiem jak szalonym i przerażającym.
-     Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz. - poddał się Peter.


Poprzednia strona   Następna strona