Następna strona

Drzewo


Autor : Aristos
HTML : Argail




    Brudne światło sączyło się gdzieś z góry. Reszta klatki schodowej tonęła w mroku. Na schodach, tu i tam walało się mnóstwo śmieci. Żadnemu z lokatorów nie chciało się dbać o porządek. Zresztą nic dziwnego. Nie dość, że mieszkańcy tej brudnej, odrapanej kamienicy w większości wywodzili się z nizin społecznych, to jeszcze prawie wszyscy mieli jakie zatargi z prawem. Co tydzień znajdowało się tu jakiegoś zaćpanego na śmierć człowieka, a czasami zdarzało się, że leżał, aż zaczynał śmierdzieć. Strzały były w tej dzielnicy rzadkością, ale krzyki w środku nocy i błysk noża były o wiele częstsze. Peter jak zwykle wracał bardzo późno. Był cholernie zmęczony. Pracował w dużej hurtowni na przedmieściu. Płacili tam za godziny, więc czasem siedział w pracy od szóstej rano do szóstej wieczorem. Wiadomo. Forsa przyda się każdemu. Niechcący potrącił butelkę, która z głośnym stukiem zaczęła spadać po schodach, aby na półpiętrze z hukiem eksplodować.
-     Cicho tam! Skurwysyny! Alkoholiki pierdolone! - męski głos, zza drzwi, skądś z góry przedarł się przez dźwięki płynące z telewizora.
    "Chyba kryminał", pomyślał Peter, bo właśnie słychać było wymianę ognia. "Albo wojenny", dodał w duchu, gdyż kanonada znacznie się wzmogła. Za drzwiami piętro wyżej płakało dziecko. "To pewnie dzieciak Amie", zastanawiał się. Amie była prostytutką, ale teraz, gdy zdecydowała się na bachora interesy nie szły tak dobrze, jak dawniej. Nim doszedł do swoich drzwi, na klatce znów zapanował spokój. Słychać było jedynie jakiś dialog z filmu. Dwa głosy, męski i kobiecy, o coś się spierały. O co, pozostanie dla Petera na zawsze tajemnicą. Głosy brzmiały tak, jakby ludzie wypowiadający kwestie trzymali się za nosy i jednoczenie mówili do pustego, metalowego wiadra. Przed drzwiami jego mieszkania leżało kilka worków pełnych śmieci. Peter nie lubił biegać do śmietnika w podwórku, a poza tym nie chciało mu się. Jeden z worków był rozerwany, a śmieci wysypały się z niego, aż do połowy schodów. Widocznie po ciemku kto wlazł w cały ten kram, a reszta rozniosła to po klatce. "Mam to w dupie!" pomyślał Peter, wsunął klucz do zamka, przekręcił, czemu towarzyszył nieprzyjemny zgrzyt, po czym wszedł do środka. Nie zapalając światła poszedł od razu do kuchni. Pewnym ruchem ręki zepchnął na bok stertę brudnych talerzy, szklanek, sztućców i wszystkiego, co zdążyło się uzbierać przez jakiś tydzień. Włączył jarzeniówkę wbudowaną w szafkę i z ulgą położył na dopiero co przygotowanej, wolnej przestrzeni, zakupy. 
    Z papierowej torby wyjął dwie puszki piwa, paczkę papierosów, karton mleka i duże pudło płatków kukurydzianych. Krytycznym okiem popatrzył na mleko i piwo. "Wątpliwe połączenie" - wymruczał. Zebrał to wszystko i nie gasząc światła, wszedł do ciemnego pokoju. Rzucił jedzenie i papierosy na fotel, a sam usiadł w drugim i sięgnął po pilota. Od niechcenia zmieniał kanały, wreszcie znalazł jaki muzyczny. Wyłączył dźwięk, podszedł do wieży i puścił jakiś kawałek. Każdy szanujący się fan większości rodzajów muzyki, określiłby to, co zaczęło się wydobywać z głośników, jako muzykę tworzoną przez pacjentów zakładów zamkniętych. I pewnie miałby po części rację, jednak Petera nie obchodziło niczyje zdanie. Zapalił papierosa i z rozkoszą zaciągając się dymem, otworzył piwo. Pociągnął duży łyk i powoli przełknął. Zaczął się odprężać. Spojrzał na ekran, jakaś kobieta w futurystycznych, kolorowych ciuchach, tańczyła w rytm muzyki, której on nie słyszał. Nie miała szans na wkomponowanie się w melodię, która wypełniała mroczny pokój, ale właśnie ten brak zgodności muzyki z ruchami dziewczyny podobał się Peterowi. Sięgnął po płatki, rozerwał karton, wsadził rękę do środka i wsypał sobie do ust całą garść, po czym znowu pociągnął łyk piwa. Rozparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął nogi przed siebie. "Żebym tylko znów nie usnął w ubraniu" - pomyślał i z rozkoszą przymknął oczy. Takie wieczory były jego jedyną rozrywką.


* * *



    Klaus siedział za kółkiem już ponad dziesięć godzin. Zaczęło go dopadać zmęczenie, a nieprzespana noc dawała o sobie znać przymykającymi się oczami. "Niedługo będę musiał się zatrzymać" - pomyślał. "Inaczej może mi się coś przytrafić, usnę i wpakuję się na drzewo, albo uderzę w nadjeżdżający samochód, a wtedy wszystko na nic". Przetarł ręką twarz. "Żeby chociaż to cholerne radio działało, mniej chciałoby mi się spać". Odsunął szybę. Powietrze gwałtownie wdarło się do środka. Klaus przekręcił lusterko i spojrzał na odbicie swojej twarzy. Przekrwione oczy, skóra na twarzy pomarszczona, pod oczami sińce, krótkie, szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. "Wyglądam jak żul" - pomyślał. "Na szczęście niedługo wszystko się skończy. Dostanie zapłatę, na jaką zasługuje, a ja będę mógł odpocząć". Mimowolnie spojrzał na tył furgonetki. Duża, matowoszara, stalowa trumna, ściśle opasana grubym łańcuchem, leżała na swoim miejscu. "Sam nie wiem jak mi się to udało" - zamruczał pod nosem. "Zatrzymam się w pierwszym lepszym motelu, odpocznę, prześpię się, a potem dalej w drogę, aż na pustynię". Nacisnął mocniej pedał gazu. Czarny karawan raźno skoczył do przodu.


* * *



    Knajpa nazywała się "Czerwony Karzeł". Chyba na zawsze pozostanie tajemnicą, dlaczego. Właściciel, ponury drab (bo tylko takie określenie oddaje w pełni jego powierzchowność), nie wyglądał na człowieka zajmującego się astronomią. Bardziej prawdopodobne jest to, że chciał zrobić na złość któremuś ze swoich znajomych, zakładając oczywiście, że ów musiał być niewielkiego wzrostu i mieć lewicowe poglądy. Była to speluna, jakich pełno spotyka się na przedmieściach. Mroczna, zadymiona i nawiedzana przez zawsze tych samych, zmęczonych życiem klientów. Bywalcy tego typu lokali tolerowali tylko siebie nawzajem, a każda nowa twarz witana była ponurym spojrzeniem, więc przypadkowi goście zdarzali się rzadko i na bardzo krótko. O tej porze w "Czerwonym Karle" było dosyć tłoczno. Po robocie i po objedzie, zamiast siedzieć w domu i słuchać zrzędzenia starej, o wiele przyjemniej było zasiąść z kumplem przy kufelku i poużalać się nad tym "zasranym światem". W ciemnym kącie sali, przy stoliku, z dala od bilardu, siedziało dwóch mężczyzn. Żywo o czymś dyskutowali, jednak ich głosy nie były jeszcze podniesione.
-     Mówię ci, że to prawda - dowodził swoich racji chudy czterdziestolatek, z lisią twarzą i ruchami szulera.
-     I był tak całkiem bez niczego? Z gołą dupą i jajami na wierzchu? - dopytywał się jego towarzysz, wielki grubas, sprawiający wrażenie wysmarowanego tłuszczem, albo ciągle spoconego.
-     Sam bym nie uwierzył, gdybym nie widział - odparł Chudy - Ale widziałem. Wyszedł z lasu, całkiem goły i nic sobie z tego nie robił, podszedł do mnie i chciał żebym dał mu swoje portki i koszulę.
-     Che! To pewnie żeś mu przypieprzył, pedałowi? - zainteresował się Gruby.
-     No jasne! Piznąłem go w ryja raz i drugi, zboczeńca jednego, ale się nawet nie skrzywił.
-     A próbowałeś kopnąć w jaja?
-     Nie zdążyłem, bo już mnie trzymał za grdykę i ledwo oddychałem - żalił się Chudy.
-     Ale w końcu mu dopieprzyłeś? - bardziej stwierdził niż zapytał Gruby, a w jego głosie brzmiała nadzieja.
-     Aaa..., gdzie tam - odparł Chudy - tak mnie ścisnął, że ledwo nadążyłem ciuchy ściągać.
-     O żesz kurwa! - krzyknął tłuścioch na całą knajpę - dałeś się takiemu... takiemu... - z wrażenia nie wiedział nawet jak określić to podłe indywiduum, które tak potraktowało jego przyjaciela. - Takiemu popierdoleńcowi?! - dokończył wreszcie.
-     Nie miałem szans! - tłumaczył Chudy - On był jakiś dziwny, mówię ci, przecież łapę mam ciężką i dwa razy mu jebnąłem, a on się nawet nie skrzywił, nawet mu warga nie pękła, a mnie w ręce to aż coś strzeliło, do dzisiaj nie mogę dwóch palców zgiąć. Jakbym bił w kowadło, albo pień. I jeszcze śmierdział tak dziwnie, trawą, czy jakimś zielskiem.
-     Szkoda, że mnie tam nie było - zmarkotniał Gruby - We dwóch dalibyśmy mu radę, też mam mordę jak kowadło. Pamiętasz jak mnie tamten kutas butelkę na łbie rozbił? A ja mu jeszcze dopierdoliłem, a potem jak leżał to go jeszcze na kopyto wziąłem.
-     Pamiętam, ale ten to co innego, mówię ci, jakiś dziwny był, i taki spokojny jak naćpany.
-     Aaa! To pewnie dlatego się nie skrzywił - domyślił się Gruby.
-     Nie! Kurwa! Mówię ci, że to co innego, nie był naćpany, nie wyglądał...
-     Był, czy nie był, nie ważne - przerwał mu Gruby - Wywalimy jeszcze pół litra, a potem pójdziemy w miasto, szukać pedała, a jak nie on, to jakiś inny zboczeniec obskoczy wpierdol, obiecuję ci. Będzie zabawa.

* * *

    Obudziły go syreny radiowozów. Odruchowo zerwał się z łóżka i rzucił na podłogę. "Spokojnie" - pomyślał, gdy dotarła do niego otaczająca go rzeczywistoć. "To ta zakazana dzielnica, znów ktoś przećpał, albo dostał nożem w bebechy i się wykrwawił" - próbował uspokoić myli, ale niepokój pozostał. Wstał i zaczął się przygotowywać do wyjścia. Znów zasnął w ubraniu. Nienawidził się budzić tak jak dzisiaj. Nerwy od rana. Jeszcze nie otrząsnął się z resztek snu, a już czuł się zmęczony. "Zawsze tak jest, gdy "na dobranoc" wypiję parę piw, a potem usypiam w ciuchach. Dobrze przynajmniej, że dowlokłem się do łóżka, a nie zasnąłem w fotelu. A swoją drogą ciekawe co się stało". Rozejrzał się po pokoju. Stolik przedstawiał się bardzo nieestetycznie. Stały na nim, bądź leżały, puste puszki po piwie, a popielniczka pełna była niedopałków. Wszystko ?mierdziało zatęchłym dymem papierosowym. Narzuta, zsunęła się z łóżka prosto na podłogę i cała oblepiona była kłakami kurzu. To samo było z koszulą i ze spodniami. Mimo, że na zewnątrz było już widno, w pokoju panował gęsty mrok. Peter podszedł do okna, odsunął delikatnie ciężką, ciemnobordową zasłonę i spojrzał w dół, na podwórko. Dwa radiowozy stały przed wejściem do klatki schodowej, w której i on mieszkał. Syreny już wyłączono, ale "koguty" wciąż migały, sprawiając, że stare mury nabierały nowego, żywszego wyrazu. "A więc to jednak u nas" pomyślał. 
    Poszedł do łazienki i wszedł pod prysznic. Początkowo strumień wody był lodowato zimny, dopiero po kilkunastu sekundach woda zrobiła się gorąca. "Dobrze mi to zrobi" pomylał drżąc, dopóki gorące strumienie nie oblały jego ciała, jednocześnie je rozgrzewając. Po porannej toalecie szybkie i proste ?niadanie. Mleko i reszta płatków z wczoraj. Siedział w kuchni i powoli przeżuwał mleczno-płatkową papkę. Lubił tę chwilę dnia, kiedy nie musiał się spieszyć, bo miał dziesięć minut na zjedzenie posiłku. Zawsze wtedy rozmyślał. O tym, co mu się śniło, czasem wymyślając zakończenia snów, albo o tym, co dzisiaj zrobi, albo co odpowie na ewentualną zaczepkę w pracy, czy na ulicy. Niestety, dzisiaj nie dane mu było rozkoszować się tym tete a tete z samym sobą. Jego rozmyślania gwałtownie przerwało stukanie do drzwi, a zaraz potem dzwonek. Peter nie cierpiał tego dźwięku. Zawsze miał wrażenie, że jeszcze chwila i mózg rozpadnie mu się na tysiąc kawałków, albo w najlepszym razie ogłuchnie. Na szczęcie ludzie rzadko go odwiedzali. Szczególnie o tak wczesnej porze.
-     Kto tam? - zapytał podchodząc do drzwi.
-     Policja. Detektyw van Voght, wydział kryminalny. Proszę otworzyć! - głos był pewny siebie i donośny.
-     Chwileczkę - odparł Peter, a wszystkie wcześniejsze obawy wróciły ze zdwojoną intensywnością. Otworzył drzwi, przelotnie spojrzał na podstawioną mu pod nos przez detektywa odznakę i gestem zaprosił do środka.
-     Słucham pana? - powiedział zamykając drzwi. Detektyw był człowiekiem średniego wzrostu, lat około trzydziestu pięciu. Wyglądał tak, jak większość ludzi wyobraża sobie typowego Holendra w tym wieku: brązowy garnitur, długi, szary płaszcz i kapelusz z wąskim rondem. Brakowało tylko okularów w rogowej oprawie i fajki.
-     Jest pan sąsiadem Adriana Bretha. - bardziej stwierdził niż zapytał van Voght.
-     Zgadza się - odparł Peter. - czy mój sąsiad nie żyje?
-     Skąd takie przypuszczenie? - zapytał detektyw, a jego "rutynowy" wyraz twarzy ożywił się nieznacznie.
-     Panie Voght... - zaczął Peter.
-     Van Voght, jeśli można - poprawił go detektyw.
-     Oczywiście. Panie van Voght, nie mieszkam tu od wczoraj. Nie robilibyście tyle hałasu z powodu zwykłej kradzieży, czy pobicia, a sam pan powiedział, że jest pan z wydziału kryminalnego.
-     Niezwykła błyskotliwość - zauważył bez ironii van Voght - może jednak poparta jakimiś obserwacjami? Słyszał pan coś dzisiejszej nocy, albo może widział? Coś, co mogłoby nam pomóc w śledztwie?
-     Niestety. Mam bardzo mocny sen, a poza tym, wypiłem wczoraj kilka piw, zanim usnąłem. Obudziły mnie dopiero wasze syreny.
-     A wcześniej? - indagował detektyw - czy nie zwrócił pan uwagi na coś niezwykłego w okolicy, może jakiś obcy kręcił się w pobliżu waszej kamienicy, może ktoś stał na klatce schodowej?
-     Przykro mi. Dużo pracuję, późno wracam. Nawet gdyby ktoś stał, mógłbym go nie zauważyć. Tym bardziej, że na klatce prawie zawsze nie ma światła, a ja prawie zawsze jestem ledwo żywy ze zmęczenia. Poza tym, tutaj ciągle kręcą się jacyś obcy. Taka okolica. Piją w bramach, ćpają w klatkach, chyba sam pan wie jak to jest.
-     Tak. Oczywicie. Rozumiem. Gdyby się jednak coś panu przypomniało, proszę do mnie zadzwonić - van Voght wyciągnął rękę w kierunku Petera. Między dwoma palcami trzymał wizytówkę - tutaj ma pan numer mojego telefonu. Proszę dzwonić o każdej porze.
-     Dobrze - odparł Peter - a właściwie to co się stało? - wreszcie zadał to pytanie, choć miał ochotę zadać je już dawno. Bał się jednak zdradzić przed detektywem, że tak bardzo go to interesuje.
-     Myślałem, że pan wogóle o to nie zapyta - odparł van Voght, lekko się uśmiechając.
-     Czy powinienem? - zapytał Peter, podejmując wyzwanie.
-     W zasadzie nie, ale wszyscy lokatorzy, z którymi dziś rozmawiałem, łamali tę zasadę. Rozumie pan, zwykła, ludzka ciekawość.
-     Może nie jestem ciekawski, a może mniej niż inni - odparł Peter.
-     A może nie musi pan pytać, bo wie co się stało? - zaatakował van Voght.
-     W końcu jednak zapytałem, a pan próbuje mnie oskarżać.
-     Ależ skąd. Ja nikogo nie oskarżam, dopóki nie zdobędę przeciw niemu dowodów. Takie jest prawo. Może się pan nie obawiać, nie ma żadnych poszlak wskazujących na to, że może pan coś wiedzieć w tej sprawie. To była zwykła, zawodowa dociekliwość. Przepraszam, że zabrałem panu czas.Van Voght wstał i ruszył w kierunku wyjścia. 
    "Przeholowałem" pomyślał Peter. "Nie powinienem być aż tak ostrożny, to brzmiało sztucznie".
-     No więc powie mi pan co się stało? - próbował zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zrobił, jak mu się wydawało, na detektywie.
-     Nie powinienem, ale i tak by się pan dowiedział od sąsiadów, więc powiem panu - van Voght znów się uśmiechnął. "Cholerna Mona Liza" przypiął mu w myślach etykietkę Peter.
-     Pan Adrian Breth, pański sąsiad, został zamordowany. Brutalnie zamordowany. Oszczędzę panu szczegółów, w każdym bądź razie sprawca, bądź sprawcy, starali się aby ich ofiara cierpiała. Śmierć była długa i bolesna. I cicha. Van Voght stał już przy drzwiach. Peter słysząc słowa "cicha" poczuł się nagle bardzo słabo.
-     Coś panu dolega? Wygląda pan tak blado... - uprzejmie zapytał detektyw.
-     Nie, dziękuję... Wszystko w porządku. To ta historia z morderstwem... zaraz mi przejdzie. - Peter usiłował zachowywać się normalnie.
-     Musi pan na siebie uważać, z tego co widzę, jest pan bardzo wrażliwy, a dzisiejsza rzeczywistość nie sprzyja takim ludziom - powiedział van Voght z troską w głosie - skoro nie potrzebuje pan mojej pomocy, jestem zmuszony pożegnać pana. Mam dzisiaj mnóstwo pracy, a muszę jeszcze odwiedzić pańskich pozostałych sąsiadów. Do widzenia.
-     Do widzenia - odparł Peter, a gdy tylko za detektywem zamknęły się drzwi, osunął się na podłogę. "Koniec sielanki, muszę się jak najszybciej spakować i opuścić to miasto, a może nawet ten kraj" pomyślał. "Boże! A ja łudziłem się, że wszystko będzie w porządku, ale nie, to by było zbyt piękne. Jak on to powiedział? Śmierć była długa, bolesna i cicha? Tak dobrze znam ten rodzaj śmierci.  Znowu się zaczęło". Wstał i zaczął się w pośpiechu pakować. "Byle jak najszybciej stąd wyjechać" ta jedna myśl wciąż kołatała mu się po głowie. Godzinę później był już w drodze.

* * *

    Wyspa Patmos była uroczym zakątkiem. Mała, górzysta, o brzegach pełnych zębatych skał, sprawiających wrażenie niedostępności. Temperatura rzadko spadała tutaj poniżej piętnastu stopni Celsjusza, a od najbliższego lądu dzieliło ją jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Na skalistych nadbrzeżach niewiele było roślinności, ale za to mnóstwo ptaków. Całe kolonie mew, głuptaków, albatrosów i petreli. Prawdziwy raj dla ornitologa. Jednak los bywa złośliwy. Na wyspie mieszkał jeden tylko człowiek, mieszkał z przymusu i na pewno nie był ornitologiem. W cieniu jednego z pagórków stała mała chatka, bardziej przypominająca szałas niż dom. Wewnątrz była tylko jedna izba, a w niej stół, stołek, palenisko i posłanie. Na stole stał drewniany pojemnik na trzcinki, obok leżały zwoje pergaminu, a na środku stało naczynie z ciemnym płynem, służącym zapewne do pisania. Ściany były chropowate i pokryte kurzem, a w wyższych partiach okopcone, podobnie jak cały sufit, zrobiony z kilku desek i pokryty trzciną. Niewiele było tu sprzętów, a i one leżały w nieładzie. Mieszkaniec tego domu nieszczególnie zwracał uwagę na porządek. Drzwi i jedyne okno były otwarte, a palenisko wygaszone, mimo to panował tutaj nieznośny upał. W kącie na pryczy spał człowiek. 
    Był już stary, jego długie, siwe włosy chaotyczną kaskadą spływały mu poprzez twarz na poduszkę. Jego oddech był nierówny, a z czoła spływały grube krople potu. Było wczesne popołudnie, czas, gdy upały są największe, a całą przyrodę ogarnia dziwny bezruch. Gorące powietrze sprawia, że odległe krajobrazy zdają się falować, można by pomyśleć, że jeszcze chwila, a całkiem się rozpłyną. Mimo całej tej martwoty i ciszy sen mężczyzny był niespokojny. Co chwilę poruszał się, chwytał rękami powietrze, czasem mruczał coś niewyraźnie. 
    Nagle głośno krzyknął i otworzył oczy. Powoli usiadł na pryczy i półprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dookoła. Oddech zaczął mu się wyrównywać i uspokajać, a oczy nabrały mocy i wyrazu, tak charakterystycznych dla ponadprzeciętnych osób. Starzec mimo swego wieku wstał sprężycie z posłania i podszedł do stołu. Wziął jeden z czystych pergaminów, rozłożył go, po czym usiadł na stołku, wyciągnął z drewnianego kubka nową trzcinkę, otworzył pojemnik z barwnikiem i zastygł w bezruchu. Przypominał sobie sen. Śniła mu się przyszłość. Wiedział, że to przyszłość, gdyż miał dar - mógł wzrokiem wybiegać w dzień jutrzejszy i widzieć to, co się dopiero ma wydarzyć. Była noc, droga, którą widział dziwnie odbijała światło księżyca. Nagle zobaczył, że po drodze porusza się metalowy rydwan bez wierzchowców. Przeraził się, ale nie widokiem rydwanu, ale tym, co zobaczył w środku. 
    Pojazd w pewnym momencie zatrzymał się, a powożący nim człowiek wysiadł i spojrzał na tył. Był tam długi, metalowy sarkofag i to z niego emanowało prawdziwe Zło. "Tego nie da się opisać, zbyt to dziwne" pomyślał człowiek. "Zaraz, zaraz... co tam było dalej?" Sen miał dalszy ciąg. Z mroku wyłonili się jacy jeźdźcy. Ci byli bardziej realni. Jechali na koniach i mieli na sobie rzymskie zbroje. Pierwszy miał białego konia, a w ręku łuk, drugi miał w ręku miecz, a jechał na koniu, którego sierść była rdzawoczerwona, trzeci jechał na karym koniu, a w ręku trzymał wagę, a czwarty jechał trochę z tyłu, na dziwnym trupio bladym wierzchowcu, nic nie trzymał w rękach i trudno było dojrzeć jego twarz, mimo to był najbardziej przerażający. Starzec zastanawiał się co by to mogło znaczyć. Uniósł głowę do góry, jakby tam mógł znaleźć natchnienie. W pewnym momencie, mimo, że na zewnątrz panował upał, a powietrze stało nieruchomo, w chacie zrobiło się chłodno i - rzecz nieprawdopodobna - zerwał się gwałtowny wicher. Szarpał szatami i brodą mężczyzny, ale ten nie zwracał na to uwagi, był obecny tylko ciałem, jego duch był gdzie indziej. Gdy wiatr ustał, stary człowiek wiedział już co znaczy sen. Zanurzył trzcinkę w czarnym płynie i zaczął pisać.


* * *

    "To mrowienie na karku nie wróży niczego dobrego" pomyślał Klaus. Było ciemno, on był zmęczony, a na dodatek wydawało mu się, że go ktoś obserwuje. "Chyba nie ona" zastanawiał się. "W takim razie kto?" To przecież niemożliwe, żeby w nocy, na pustej drodze, od jakich dwudziestu minut, w górzystym terenie ktoś obserwował szybko jadący karawan. "To chyba ze zmęczenia." Zahamował i zjechał na pobocze. "Czas rozprostować kości i złapać parę minut snu. I niech się dzieje co chce" mruczał do siebie. Wyłączył silnik, otworzył drzwi i wysiadł w mrok nocy. "No, można teraz zapalić, a potem krótka drzemka" układał plany Klaus. Wyciągnął z kieszeni paczkę Cameli, otworzył i wydobył z niej jednego z niewielu papierosów jakie mu zostały. "Nawet to się kończy" pomyślał "Trzeba będzie kupić na najbliższej stacji nową." Zapalił i wydychając dym wpatrzył się w mrok przed sobą. W pewnym momencie wydało mu się, że zauważył jakiś ruch. "Ki diabeł?" mruknął. Z plamy czerni, jaką tworzył cień drzew rosnących przy drodze, wyłoniło się czterech konnych. Ubrani byli w jakieś archaiczne zbroje, a konie mieli zupełnie niedobrane maścią. "Albo w okolicy zatrzymał się cyrk, albo jest tu gdzieś szpital wariatów, albo usnąłem za kierownicą i zaraz się zabiję" zastanawiał się Klaus. Na wszelki wypadek uszczypnął się w rękę. Wszystko było w porządku, przynajmniej z nim. Jeźdźcy przemknęli obok kłusem. Ostatni z nich, ten na dziwnym, jakby szarawym koniu, spojrzał na mężczyznę stojącego obok samochodu. "Ciekawa twarz" pomylał Klaus, "trudno taką zapomnieć".


* * *


    Peter zawsze marzył o dużym samochodzie. Chrysler, Cadillac, może Pontiac. Niestety, nigdy się takiego nie dorobił. Jeździł małym, teraz już dziesięcioletnim golfem. Ani szybkim, ani wygodnym, ale tanim i w miarę wytrzymałym. Teraz cieszył się, że ma taki niepozorny samochód. Mniej rzucał się w oczy, a o to przede wszystkim chodziło. Zastanawiał się, czy ten nagły wyjazd nie skieruje podejrzeń w jego stronę, ale choćby nawet, to nim Van Voght zauważy, że zniknął, on będzie już daleko. Dwie godziny temu zjechał z autostrady na mniej uczęszczaną drogę. "Tak będzie lepiej" pomyślał, "mniej osób mnie zapamięta". Okolica stawała się coraz bardziej pustynna i bezludna. Rano można było się jeszcze dopatrzyć jakich drzew, teraz nawet krzewy pojawiały się rzadko i w chorobliwych, karłowatych odmianach. Było już dobrze po południu, powoli zbliżał się zmierzch. Należało pomyśleć o noclegu. 
    Przydrożne słupki monotonnie uciekały w tył, Peter postanowił, że nie będzie na nie zwracał uwagi, to mogło by go uśpić. Zaczął wsłuchiwać się w głos spikera radiowego. Miły, ciepły, lekko schrypnięty głos, bardzo szybko mówił o pogodzie, jednoczenie dowcipkując i zapowiadając następną piosenkę. "Znowu będzie upał" zmartwił się Peter. "Nienawidzę tych gorących nocy i tej piosenki o miłości, która odlatuje jak ptak" pomyślał. "Dlaczego oni ciągle i we wszystkich stacjach radiowych wałkują te same kawałki. Można się porzygać". 
    Zerknął okiem na dużą, kolorową tablicę, informującą, że piętnaście kilometrów dalej jest stacja benzynowa, całodobowa restauracja i pokoje do wynajęcia. -Witam w domu - mruknął sam do siebie - Przynajmniej w miejscu które dziś wieczorem zastąpi mi mój dom - dodał.- Najwyższy czas się zatrzymać, bo zaczynam gadać do siebie - znów odezwał się do siebie. Kilkanaście minut później, w jednostajny, płaski krajobraz wdarła się betonowa nieprawidłowość. Wyglądało to tak, jakby pustynia wypluła na swoją powierzchnię kilka brył geometrycznych. Peter nie znał się zbyt dobrze na malarstwie i kolorach, ale widok urzekł go swym urbanistycznym stylem i zabarwieniem, które posiadało prawdopodobnie całą paletę barw od ciemnej czerwieni poprzez bordo, aż do czerni. W oddali widać było prostokątny zarys stacji benzynowej z charakterystycznymi filarami i stanowiskami dla samochodów, duży parking, restaurację oraz rząd parterowych domków, które z tej odległości wyglądały jak klocki ułożone w rzędzie, jeden obok drugiego, przez jakiegoś miłującego harmonię dzieciaka - giganta. Lampy na stacji i na parkingu sączyły ostre, czerwono-pomarańczowe światło, tak idealnie komponujące się z kolorami, jakie wokół rozsiewało zachodzące, purpurowe słońce. Tylko restauracja wyłamywała się z tej kompozycji bladym, trupim wręcz światłem lamp jarzeniowych. " I niech mi ktoś powie, że nie ma piekła na ziemi" pomyślał Peter. 
    Podjechał na stację, zatankował, zamienił kilka słów z wielkim, leniwie poruszającym się człowiekiem, który obsługiwał dystrybutor, potem uregulował rachunek i wjechał na parking. 
    Stało tam kilka samochodów osobowych i cztery wielkie, osiemnastokołowe ciężarówki. "Piękne maszyny" zachwycił się Peter, spoglądając na "tiry". Podszedł do jednego z domków na którym nad drzwiami wejściowymi przybity był duży, prostokątny kawałek płyty pilśniowej z białym napisem "Recepcja". W środku przywitał go znużonym spojrzeniem około sześćdziesięcioletni, zasuszony mężczyzna, w mocno sfatygowanej koszuli. Okazało się, że są jeszcze wolne dwa bungalowy. Peter wynajął jeden z nich, zapłacił, wziął klucz, ręczniki i pościel, poczym wszedł do ostatniego, licząc od restauracji domku, Nie zapalając światła zlokalizował łóżko, rzucił na nie cały swój bagaż i wyposażenie, jakie otrzymał w recepcji, zamknął drzwi i poszedł coś zjeść. Było przed dziewiątą, więc w restauracji siedziało stosunkowo dużo osób. Dwa stoliki zajmowały jakieś rodziny. Jedna z nadpobudliwymi zdawało się dziećmi, które ciągle sięgały rękami po różne rzeczy na stole, o mały włos nie rozlewając mleka i herbat swoich rodziców, którzy wciąż je uciszali, uspokajali i karcili. 
    Małżeństwo wyglądało tak, jakby pierwszy raz w życiu zajmowało się dziećmi i jakby ta rola ich przerastała. "Nowoczesne, bezstresowe wychowanie" ocenił w myślach Peter. Przy drugim stoliku siedziało dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zachowywali się tak, jakby się czegoś bali. Między nimi siedziała dziesięcioletnia może dziewczynka w ciemnozielonych rajtuzkach, plisowanej spódniczce w szkocką kratę, białej bluzeczce i czerwonym sweterku. Dziecko było blade, ale nie wyglądało to na chorobliwy objaw, a raczej na rzadką karnację skóry. Mała miała proste, lśniące, czarne włosy prawie do pasa, nad czołem przycięte w równiutką grzywkę. "Ci są bardziej interesujący" zauważył Peter, "szczególnie ta mała". Cała trójka w milczeniu spożywała posiłek. W kącie siedziało kilku tęgich facetów w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. "Na pewno kierowcy tirów" domyślił się. "Ta nadwaga to pewnie wynik siedzącego trybu życia i fastdoodowego żarcia, zjadanego na szybko w przydrożnych barach". Oprócz nich siedziało jeszcze kilka osób, między innymi dwóch "japiszonów", jak w myślach nazwał ich Peter, w modnych garniturach, nienagannie białych koszulach i krawatach mocno zaciśniętych pod szyją nawet w trakcie posiłku. Peter zamówił sok z grejpfrutów i "coś ciepłego", zostawiając wybór młodej kelnerce o budowie kariatydy. Po kilku minutach stała przed nim duża szklanka soku, talerz z dymiącym brązowym płynem, w którym pływały jakieś warzywa i drobno pocięty makaron oraz koszyk z chlebem i trzy szklane pojemniczki ze standardowymi przyprawami: solą, pieprzem i papryką. Jadł powoli, dmuchając na gorącą zupę i przeżuwając z namysłem chleb. Z nudów obserwował swych współbiesiadników. W sumie nic szczególnego, grupa ludzi, którzy przyjechali z różnych stron świata, spotkali się na chwilę w jednym miejscu, a jutro znów rozjadą się w różne strony. "Niby nic nadzwyczajnego, a jednak ciekawe. I jakie głębokie" dumał Peter popijając sok. "Ciekawe czy takie spotkania, zawężone jedynie do kontaktu wzrokowego, wpłyną jakoś na nasze życie? Zresztą, czy to ważne?" Nagle zauważył, że cicha dziewczynka, na którą już wcześniej zwrócił uwagę, przygląda mu się. Uśmiechnął się do niej, ale ona nie odwzajemniła uśmiechu. Peter spojrzał w inną stronę. "Nigdy nie wiadomo co się takiemu dziecku ułoży w główce" pomyślał. "Patrzyła na mnie, jakbym jej zrobił krzywdę. Dziwna mała, lepiej nie zwracać na nią uwagi". Jednym haustem dopił sok, zostawił na stole pieniądze z niewielkim napiwkiem, szybko wstał i wyszedł na zewnątrz. Zapadła już noc. Teraz stacja i bar wyglądały jak wyspa światła w bezkresnym morzu ciemności. "Dziś doświadczam samych interesujących widoków" pomyślał. Zrobiło się duszno. Wziął głęboki oddech, przeciągnął się, wyciągnął z kieszeni papierosy i zapalił jednego. Powietrze pachniało kurzem, asfaltem i mieszaniną spalin, gumy i oleju. Peter lubił ten zapach, kojarzył mu się z drogą i podróżą, a więc z odkrywaniem czegoś nowego, czego wcześniej nie doświadczał. "Każda podróż nas wzbogaca" przemknęło mu przez głowę. Za jego plecami stuknęły drzwi. Odruchowo obejrzał się. Za nim stała dziewczynka w czerwonym sweterku.
-     Dlaczego pan zrobił krzywdę temu drugiemu panu? - zapytała z otwartocią spotykaną tylko u dzieci. Peter zamrugał oczami "O co jej chodzi?" zastanowił się.
-     Jakiemu panu? - zapytał.
-     Temu w długim, czarnym samochodzie z falbankami. - odrzekła bez namysłu.
-     Nie znam nikogo takiego, musiało ci się co pomylić, albo może jestem podobny do jakiegoś aktora z filmów, które teraz oglądają dzieci. - próbował uspokoić małą.
-     Nie. Widziałam jak pan go bił, a potem jeszcze taka pani i on upadł i był cały we krwi. - mówiła dziecięcym, ale przecież bardzo spokojnym i opanowanym głosem, zważywszy na wagę tematu, jaki poruszała.
-     Słuchaj, mała... - zaczął Peter, gdy znów z tyłu stuknęły duże, przeszklone drzwi.
-     Marie! Co ty wyprawiasz! Nie przeszkadzaj panu. - kobiecy, normalnie zapewne spokojny, melodyjny głos, choć teraz pobrzmiewała w nim nutka histerii.
-     Bardzo pana przepraszam, nie wiem, co się z nią dzieje, zazwyczaj się tak nie zachowuje. - właścicielka głosu okazała się matką Marie, trzydziestoparoletnią kobietą, na której życie zaczęło już lekko odciskać swoje piętno, co najłatwiej można było zauważyć w kącikach jej oczu. "Słynne kurze łapki" przeleciało mu przez głowę.
-     Nic się nie stało, Marie nie przeszkodziła mi w niczym istotnym, a poza tym to bardzo intrygująca, młoda osóbka. - powiedział.
-     Marie jest bardzo... wrażliwa. -kobieta na chwilę zawiesiła głos. - Zresztą nie będę pana zanudzać, ani dłużej mu przeszkadzać. Kochanie, przeproś pana.
-     Przepraszam. - powiedziała Marie, świdrując Petera oczami.
-     Nic nie szkodzi. Naprawdę. - odparł Peter.
-     Dobranoc panu. - pożegnała się kobieta. - Marie, powiedz panu "dobranoc".
-     Dobranoc panu. - powiedziała Marie, nie spuszczając z niego wzroku.
-     Dobranoc pani. I tobie też życzę dobrej nocy, Marie, z kolorowymi snami i bez żadnych koszmarów. - powiedział Peter pochylając się ku dziecku. Matka odruchowo uśmiechnęła się uśmiechem, jakim darzy się sąsiadów, spotykając ich rano przed domem, Marie zachowała poważną twarz, po czym obie wróciły do restauracji. Peter patrzył na nie, jak się oddalają, a potem siadają obok mężczyzny, z którym siedziały wczeniej. Dorośli wymienili między sobą kilka krótkich zdań, po czym mężczyzna rzucił Peterowi przez oszklone drzwi krótkie spojrzenie. Peter odwrócił wzrok. Nie chciał, aby widzieli, że im się przygląda. Postał jeszcze z minutkę, rzucił niedopałek papierosa na chodnik, przydeptał go, choć wiedział, że beton raczej się od niego nie zapali. "Odruchy" pomyślał, po czym skierował swe kroki w stronę sklepiku obok stacji. Po chwili wyszedł stamtąd, niosąc pod pachą sześciopak piwa.


* * *



Kochana Elizo!


      Wybacz, że przez tak długi okres czasu nie odzywałem się do Ciebie. Wiem, że jestem Twoją najbliższą rodziną i powinienem utrzymywać z Tobą bliskie kontakty, jednak myślę, że gdy wyjawię Ci powody tak długiego nieodwiedzania Cię i niepisania, nie tylko wybaczysz mi, ale jeszcze uraduję Twe serce. Jak zapewne pamiętasz, przez długi czas poszukiwałem osób, które są odpowiedzialne za śmierć Twojego Ojca i Matki, a mojego Brata i Szwagierki. Z radością donoszę Ci, że wiadoma nam osoba jest w moich rękach. Jadę z nią na pustynię, aby tam dokonała się Sprawiedliwość. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za tydzień, może dziesięć dni, od otrzymania przez Ciebie tego listu, zjawię się osobicie, aby świętować tak korzystny dla nas obrót sprawy. Natomiast gdybym nie dawał znaku życia przez miesiąc, znaczy to, że stało się najgorsze i zostałaś sama. Wtedy pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj na pustynię zwaną przez miejscowych "Diabelskim Piecem" (nie zdajesz sobie sprawy jaka to trafna nazwa). Pytaj o czarny karawan. Mam jednak nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i dusze naszych bliskich będą się radować w Niebie.

Niech Cię Bóg błogosławi drogie dziecko

wuj Klaus.




* * *

    Młoda, około dwudziestoletnia dziewczyna skończyła czytać list. Ręka w której go trzymała, bezwolnie opadła na poduszkę, leżącą obok na sofie. Po policzkach spływały jej łzy, ale na ustach igrał lekki uśmiech, wyrażający satysfakcję. Ubrana była w wojskowe spodnie w barwach ochronnych, oprócz nich miała na sobie tylko prosty, bez ozdób, czarny biustonosz. Siedziała boso. Nieobecnym wzrokiem rozejrzała się po pokoju, uciekając myślami w głąb siebie. Była naturalną blondynką, a jej długie, proste włosy ścile przylegały do głowy, mocno ściągnięte w kucyk. Pokój pełen był ciemnych, stylowych mebli, wyglądających jak antyki i odbijających swoimi gładkimi powierzchniami światło wpadające przez duże, staromodne okno, przesłonięte firanką. Na ścianach pokrytych tapetą w różnych odcieniach gołąbkowej zieleni wisiały obrazy, krucyfiks i portret dwójki młodych ludzi. Kobieta na portrecie była bardzo podobna do Elizy.

Następna strona