Drzewo
Autor : Aristos
HTML : Argail
Brudne światło sączyło się gdzieś z góry. Reszta klatki
schodowej tonęła w mroku. Na schodach, tu i tam walało się mnóstwo śmieci.
Żadnemu z lokatorów nie chciało się dbać o porządek. Zresztą nic
dziwnego. Nie dość, że mieszkańcy tej brudnej, odrapanej kamienicy w większości
wywodzili się z nizin społecznych, to jeszcze prawie wszyscy mieli jakie
zatargi z prawem. Co tydzień znajdowało się tu jakiegoś zaćpanego na śmierć
człowieka, a czasami zdarzało się, że leżał, aż zaczynał śmierdzieć.
Strzały były w tej dzielnicy rzadkością, ale krzyki w środku nocy i błysk
noża były o wiele częstsze. Peter jak zwykle wracał bardzo późno. Był
cholernie zmęczony. Pracował w dużej hurtowni na przedmieściu. Płacili tam
za godziny, więc czasem siedział w pracy od szóstej rano do szóstej
wieczorem. Wiadomo. Forsa przyda się każdemu. Niechcący potrącił butelkę,
która z głośnym stukiem zaczęła spadać po schodach, aby na półpiętrze z
hukiem eksplodować.
- Cicho tam! Skurwysyny! Alkoholiki pierdolone! - męski głos,
zza drzwi, skądś z góry przedarł się przez dźwięki płynące z
telewizora.
"Chyba kryminał", pomyślał Peter, bo właśnie słychać
było wymianę ognia. "Albo wojenny", dodał w duchu, gdyż kanonada
znacznie się wzmogła. Za drzwiami piętro wyżej płakało dziecko.
"To pewnie dzieciak Amie", zastanawiał się. Amie była prostytutką,
ale teraz, gdy zdecydowała się na bachora interesy nie szły tak dobrze, jak
dawniej. Nim doszedł do swoich drzwi, na klatce znów zapanował spokój. Słychać
było jedynie jakiś dialog z filmu. Dwa głosy, męski i kobiecy, o coś się
spierały. O co, pozostanie dla Petera na zawsze tajemnicą. Głosy brzmiały
tak, jakby ludzie wypowiadający kwestie trzymali się za nosy i jednoczenie mówili
do pustego, metalowego wiadra. Przed drzwiami jego mieszkania leżało kilka
worków pełnych śmieci. Peter nie lubił biegać do śmietnika w podwórku, a
poza tym nie chciało mu się. Jeden z worków był rozerwany, a śmieci wysypały
się z niego, aż do połowy schodów. Widocznie po ciemku kto wlazł w cały
ten kram, a reszta rozniosła to po klatce. "Mam to w dupie!" pomyślał
Peter, wsunął klucz do zamka, przekręcił, czemu towarzyszył nieprzyjemny
zgrzyt, po czym wszedł do środka. Nie zapalając światła poszedł od razu do
kuchni. Pewnym ruchem ręki zepchnął na bok stertę brudnych talerzy,
szklanek, sztućców i wszystkiego, co zdążyło się uzbierać przez jakiś
tydzień. Włączył jarzeniówkę wbudowaną w szafkę i z ulgą położył na
dopiero co przygotowanej, wolnej przestrzeni, zakupy.
Z papierowej torby wyjął
dwie puszki piwa, paczkę papierosów, karton mleka i duże pudło płatków
kukurydzianych. Krytycznym okiem popatrzył na mleko i piwo. "Wątpliwe połączenie"
- wymruczał. Zebrał to wszystko i nie gasząc światła, wszedł do ciemnego
pokoju. Rzucił jedzenie i papierosy na fotel, a sam usiadł w drugim i sięgnął
po pilota. Od niechcenia zmieniał kanały, wreszcie znalazł jaki muzyczny. Wyłączył
dźwięk, podszedł do wieży i puścił jakiś kawałek. Każdy szanujący się
fan większości rodzajów muzyki, określiłby to, co zaczęło się wydobywać
z głośników, jako muzykę tworzoną przez pacjentów zakładów zamkniętych.
I pewnie miałby po części rację, jednak Petera nie obchodziło niczyje
zdanie. Zapalił papierosa i z rozkoszą zaciągając się dymem, otworzył
piwo. Pociągnął duży łyk i powoli przełknął. Zaczął się odprężać.
Spojrzał na ekran, jakaś kobieta w futurystycznych, kolorowych ciuchach, tańczyła
w rytm muzyki, której on nie słyszał. Nie miała szans na wkomponowanie się
w melodię, która wypełniała mroczny pokój, ale właśnie ten brak zgodności
muzyki z ruchami dziewczyny podobał się Peterowi. Sięgnął po płatki,
rozerwał karton, wsadził rękę do środka i wsypał sobie do ust całą garść,
po czym znowu pociągnął łyk piwa. Rozparł się wygodnie w fotelu i wyciągnął
nogi przed siebie. "Żebym tylko znów nie usnął w ubraniu" - pomyślał
i z rozkoszą przymknął oczy. Takie wieczory były jego jedyną rozrywką.
Klaus siedział za kółkiem już ponad dziesięć godzin. Zaczęło go dopadać
zmęczenie, a nieprzespana noc dawała o sobie znać przymykającymi się
oczami. "Niedługo będę musiał się zatrzymać" - pomyślał.
"Inaczej może mi się coś przytrafić, usnę i wpakuję się na drzewo,
albo uderzę w nadjeżdżający samochód, a wtedy wszystko na nic".
Przetarł ręką twarz. "Żeby chociaż to cholerne radio działało, mniej
chciałoby mi się spać". Odsunął szybę. Powietrze gwałtownie wdarło
się do środka. Klaus przekręcił lusterko i spojrzał na odbicie swojej
twarzy. Przekrwione oczy, skóra na twarzy pomarszczona, pod oczami sińce, krótkie,
szpakowate włosy i kilkudniowy zarost. "Wyglądam jak żul" - pomyślał.
"Na szczęście niedługo wszystko się skończy. Dostanie zapłatę, na jaką
zasługuje, a ja będę mógł odpocząć". Mimowolnie spojrzał na tył
furgonetki. Duża, matowoszara, stalowa trumna, ściśle opasana grubym łańcuchem,
leżała na swoim miejscu. "Sam nie wiem jak mi się to udało" -
zamruczał pod nosem. "Zatrzymam się w pierwszym lepszym motelu, odpocznę,
prześpię się, a potem dalej w drogę, aż na pustynię". Nacisnął
mocniej pedał gazu. Czarny karawan raźno skoczył do przodu.
Knajpa nazywała się "Czerwony Karzeł". Chyba na zawsze pozostanie
tajemnicą, dlaczego. Właściciel, ponury drab (bo tylko takie określenie
oddaje w pełni jego powierzchowność), nie wyglądał na człowieka zajmującego
się astronomią. Bardziej prawdopodobne jest to, że chciał zrobić na złość
któremuś ze swoich znajomych, zakładając oczywiście, że ów musiał być
niewielkiego wzrostu i mieć lewicowe poglądy. Była to speluna, jakich pełno
spotyka się na przedmieściach. Mroczna, zadymiona i nawiedzana przez zawsze
tych samych, zmęczonych życiem klientów. Bywalcy tego typu lokali tolerowali
tylko siebie nawzajem, a każda nowa twarz witana była ponurym spojrzeniem, więc
przypadkowi goście zdarzali się rzadko i na bardzo krótko. O tej porze w
"Czerwonym Karle" było dosyć tłoczno. Po robocie i po objedzie,
zamiast siedzieć w domu i słuchać zrzędzenia starej, o wiele przyjemniej było
zasiąść z kumplem przy kufelku i poużalać się nad tym "zasranym światem".
W ciemnym kącie sali, przy stoliku, z dala od bilardu, siedziało dwóch mężczyzn.
Żywo o czymś dyskutowali, jednak ich głosy nie były jeszcze podniesione.
- Mówię
ci, że to prawda - dowodził swoich racji chudy czterdziestolatek, z lisią
twarzą i ruchami szulera.
- I był tak całkiem bez niczego? Z gołą dupą i
jajami na wierzchu? - dopytywał się jego towarzysz, wielki grubas, sprawiający
wrażenie wysmarowanego tłuszczem, albo ciągle spoconego.
- Sam bym nie
uwierzył, gdybym nie widział - odparł Chudy - Ale widziałem. Wyszedł z
lasu, całkiem goły i nic sobie z tego nie robił, podszedł do mnie i chciał
żebym dał mu swoje portki i koszulę.
- Che! To pewnie żeś mu przypieprzył,
pedałowi? - zainteresował się Gruby.
- No jasne! Piznąłem go w ryja raz i
drugi, zboczeńca jednego, ale się nawet nie skrzywił.
- A próbowałeś kopnąć
w jaja?
- Nie zdążyłem, bo już mnie trzymał za grdykę i ledwo oddychałem
- żalił się Chudy.
- Ale w końcu mu dopieprzyłeś? - bardziej stwierdził
niż zapytał Gruby, a w jego głosie brzmiała nadzieja.
- Aaa..., gdzie tam -
odparł Chudy - tak mnie ścisnął, że ledwo nadążyłem ciuchy ściągać.
- O
żesz kurwa! - krzyknął tłuścioch na całą knajpę - dałeś się
takiemu... takiemu... - z wrażenia nie wiedział nawet jak określić to podłe
indywiduum, które tak potraktowało jego przyjaciela. - Takiemu popierdoleńcowi?!
- dokończył wreszcie.
- Nie miałem szans! - tłumaczył Chudy - On był jakiś
dziwny, mówię ci, przecież łapę mam ciężką i dwa razy mu jebnąłem, a
on się nawet nie skrzywił, nawet mu warga nie pękła, a mnie w ręce to aż
coś strzeliło, do dzisiaj nie mogę dwóch palców zgiąć. Jakbym bił w kowadło,
albo pień. I jeszcze śmierdział tak dziwnie, trawą, czy jakimś zielskiem.
- Szkoda, że mnie tam nie było - zmarkotniał Gruby - We dwóch dalibyśmy mu
radę, też mam mordę jak kowadło. Pamiętasz jak mnie tamten kutas butelkę
na łbie rozbił? A ja mu jeszcze dopierdoliłem, a potem jak leżał to go
jeszcze na kopyto wziąłem.
- Pamiętam, ale ten to co innego, mówię ci, jakiś
dziwny był, i taki spokojny jak naćpany.
- Aaa! To pewnie dlatego się nie
skrzywił - domyślił się Gruby.
- Nie! Kurwa! Mówię ci, że to co innego,
nie był naćpany, nie wyglądał...
- Był, czy nie był, nie ważne - przerwał
mu Gruby - Wywalimy jeszcze pół litra, a potem pójdziemy w miasto, szukać
pedała, a jak nie on, to jakiś inny zboczeniec obskoczy wpierdol, obiecuję ci.
Będzie zabawa.
Obudziły go syreny radiowozów. Odruchowo zerwał się z łóżka i rzucił na
podłogę. "Spokojnie" - pomyślał, gdy dotarła do niego otaczająca
go rzeczywistoć. "To ta zakazana dzielnica, znów ktoś przećpał, albo
dostał nożem w bebechy i się wykrwawił" - próbował uspokoić myli,
ale niepokój pozostał. Wstał i zaczął się przygotowywać do wyjścia. Znów
zasnął w ubraniu. Nienawidził się budzić tak jak dzisiaj. Nerwy od rana.
Jeszcze nie otrząsnął się z resztek snu, a już czuł się zmęczony.
"Zawsze tak jest, gdy "na dobranoc" wypiję parę piw, a potem usypiam w
ciuchach. Dobrze przynajmniej, że dowlokłem się do łóżka, a nie zasnąłem
w fotelu. A swoją drogą ciekawe co się stało". Rozejrzał się po
pokoju. Stolik przedstawiał się bardzo nieestetycznie. Stały na nim, bądź leżały,
puste puszki po piwie, a popielniczka pełna była niedopałków. Wszystko
?mierdziało zatęchłym dymem papierosowym. Narzuta, zsunęła się z łóżka
prosto na podłogę i cała oblepiona była kłakami kurzu. To samo było z
koszulą i ze spodniami. Mimo, że na zewnątrz było już widno, w pokoju
panował gęsty mrok. Peter podszedł do okna, odsunął delikatnie ciężką,
ciemnobordową zasłonę i spojrzał w dół, na podwórko. Dwa radiowozy stały
przed wejściem do klatki schodowej, w której i on mieszkał. Syreny już wyłączono,
ale "koguty" wciąż migały, sprawiając, że stare mury nabierały
nowego, żywszego wyrazu. "A więc to jednak u nas" pomyślał.
Poszedł
do łazienki i wszedł pod prysznic. Początkowo strumień wody był lodowato
zimny, dopiero po kilkunastu sekundach woda zrobiła się gorąca. "Dobrze
mi to zrobi" pomylał drżąc, dopóki gorące strumienie nie oblały jego
ciała, jednocześnie je rozgrzewając. Po porannej toalecie szybkie i proste
?niadanie. Mleko i reszta płatków z wczoraj. Siedział w kuchni i powoli przeżuwał
mleczno-płatkową papkę. Lubił tę chwilę dnia, kiedy nie musiał się
spieszyć, bo miał dziesięć minut na zjedzenie posiłku. Zawsze wtedy rozmyślał.
O tym, co mu się śniło, czasem wymyślając zakończenia snów, albo o tym, co
dzisiaj zrobi, albo co odpowie na ewentualną zaczepkę w pracy, czy na ulicy.
Niestety, dzisiaj nie dane mu było rozkoszować się tym tete a tete z samym
sobą. Jego rozmyślania gwałtownie przerwało stukanie do drzwi, a zaraz potem
dzwonek. Peter nie cierpiał tego dźwięku. Zawsze miał wrażenie, że jeszcze
chwila i mózg rozpadnie mu się na tysiąc kawałków, albo w najlepszym razie
ogłuchnie. Na szczęcie ludzie rzadko go odwiedzali. Szczególnie o tak
wczesnej porze.
- Kto tam? - zapytał podchodząc do drzwi.
- Policja. Detektyw
van Voght, wydział kryminalny. Proszę otworzyć! - głos był pewny siebie i
donośny.
- Chwileczkę - odparł Peter, a wszystkie wcześniejsze obawy wróciły ze
zdwojoną intensywnością. Otworzył drzwi, przelotnie spojrzał na podstawioną
mu pod nos przez detektywa odznakę i gestem zaprosił do środka.
- Słucham
pana? - powiedział zamykając drzwi. Detektyw był człowiekiem średniego
wzrostu, lat około trzydziestu pięciu. Wyglądał tak, jak większość ludzi
wyobraża sobie typowego Holendra w tym wieku: brązowy garnitur, długi, szary
płaszcz i kapelusz z wąskim rondem. Brakowało tylko okularów w rogowej
oprawie i fajki.
- Jest pan sąsiadem Adriana Bretha. - bardziej stwierdził niż
zapytał van Voght.
- Zgadza się - odparł Peter. - czy mój sąsiad nie żyje?
- Skąd takie przypuszczenie? - zapytał detektyw, a jego "rutynowy"
wyraz twarzy ożywił się nieznacznie.
- Panie Voght... - zaczął Peter.
- Van Voght, jeśli można - poprawił go detektyw.
- Oczywiście. Panie van Voght, nie
mieszkam tu od wczoraj. Nie robilibyście tyle hałasu z powodu zwykłej kradzieży,
czy pobicia, a sam pan powiedział, że jest pan z wydziału kryminalnego.
- Niezwykła błyskotliwość - zauważył bez ironii van Voght - może jednak
poparta jakimiś obserwacjami? Słyszał pan coś dzisiejszej nocy, albo może
widział? Coś, co mogłoby nam pomóc w śledztwie?
- Niestety. Mam bardzo mocny
sen, a poza tym, wypiłem wczoraj kilka piw, zanim usnąłem. Obudziły mnie
dopiero wasze syreny.
- A wcześniej? - indagował detektyw - czy nie zwrócił
pan uwagi na coś niezwykłego w okolicy, może jakiś obcy kręcił się w pobliżu
waszej kamienicy, może ktoś stał na klatce schodowej?
- Przykro mi. Dużo pracuję,
późno wracam. Nawet gdyby ktoś stał, mógłbym go nie zauważyć. Tym bardziej,
że na klatce prawie zawsze nie ma światła, a ja prawie zawsze jestem ledwo żywy
ze zmęczenia. Poza tym, tutaj ciągle kręcą się jacyś obcy. Taka okolica. Piją
w bramach, ćpają w klatkach, chyba sam pan wie jak to jest.
- Tak. Oczywicie.
Rozumiem. Gdyby się jednak coś panu przypomniało, proszę do mnie zadzwonić -
van Voght wyciągnął rękę w kierunku Petera. Między dwoma palcami trzymał
wizytówkę - tutaj ma pan numer mojego telefonu. Proszę dzwonić o każdej
porze.
- Dobrze - odparł Peter - a właściwie to co się stało? - wreszcie zadał
to pytanie, choć miał ochotę zadać je już dawno. Bał się jednak zdradzić
przed detektywem, że tak bardzo go to interesuje.
- Myślałem, że pan wogóle o
to nie zapyta - odparł van Voght, lekko się uśmiechając.
- Czy powinienem? -
zapytał Peter, podejmując wyzwanie.
- W zasadzie nie, ale wszyscy lokatorzy, z
którymi dziś rozmawiałem, łamali tę zasadę. Rozumie pan, zwykła, ludzka
ciekawość.
- Może nie jestem ciekawski, a może mniej niż inni - odparł
Peter.
- A może nie musi pan pytać, bo wie co się stało? - zaatakował van
Voght.
- W końcu jednak zapytałem, a pan próbuje mnie oskarżać.
- Ależ skąd.
Ja nikogo nie oskarżam, dopóki nie zdobędę przeciw niemu dowodów. Takie
jest prawo. Może się pan nie obawiać, nie ma żadnych poszlak wskazujących
na to, że może pan coś wiedzieć w tej sprawie. To była zwykła, zawodowa
dociekliwość. Przepraszam, że zabrałem panu czas.Van Voght wstał i ruszył w
kierunku wyjścia.
"Przeholowałem" pomyślał Peter. "Nie powinienem
być aż tak ostrożny, to brzmiało sztucznie".
- No więc powie mi pan co
się stało? - próbował zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zrobił, jak mu się
wydawało, na detektywie.
- Nie powinienem, ale i tak by się pan dowiedział od
sąsiadów, więc powiem panu - van Voght znów się uśmiechnął. "Cholerna
Mona Liza" przypiął mu w myślach etykietkę Peter.
- Pan Adrian Breth, pański
sąsiad, został zamordowany. Brutalnie zamordowany. Oszczędzę panu szczegółów,
w każdym bądź razie sprawca, bądź sprawcy, starali się aby ich ofiara
cierpiała. Śmierć była długa i bolesna. I cicha. Van Voght stał już przy
drzwiach. Peter słysząc słowa "cicha" poczuł się nagle bardzo słabo.
- Coś panu dolega? Wygląda pan tak blado... - uprzejmie zapytał detektyw.
- Nie, dziękuję... Wszystko w porządku. To ta historia z morderstwem... zaraz
mi przejdzie. - Peter usiłował zachowywać się normalnie.
- Musi pan na
siebie uważać, z tego co widzę, jest pan bardzo wrażliwy, a dzisiejsza
rzeczywistość nie sprzyja takim ludziom - powiedział van Voght z troską w głosie
- skoro nie potrzebuje pan mojej pomocy, jestem zmuszony pożegnać pana. Mam
dzisiaj mnóstwo pracy, a muszę jeszcze odwiedzić pańskich pozostałych sąsiadów.
Do widzenia.
- Do widzenia - odparł Peter, a gdy tylko za detektywem zamknęły
się drzwi, osunął się na podłogę. "Koniec sielanki, muszę się jak
najszybciej spakować i opuścić to miasto, a może nawet ten kraj" pomyślał.
"Boże! A ja łudziłem się, że wszystko będzie w porządku, ale nie, to
by było zbyt piękne. Jak on to powiedział? Śmierć była długa, bolesna i
cicha? Tak dobrze znam ten rodzaj śmierci. Znowu się zaczęło".
Wstał i zaczął się w pośpiechu pakować. "Byle jak najszybciej stąd
wyjechać" ta jedna myśl wciąż kołatała mu się po głowie. Godzinę później
był już w drodze.
Wyspa Patmos była uroczym zakątkiem. Mała, górzysta, o brzegach pełnych zębatych
skał, sprawiających wrażenie niedostępności. Temperatura rzadko spadała
tutaj poniżej piętnastu stopni Celsjusza, a od najbliższego lądu dzieliło ją
jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Na skalistych nadbrzeżach niewiele było
roślinności, ale za to mnóstwo ptaków. Całe kolonie mew, głuptaków, albatrosów
i petreli. Prawdziwy raj dla ornitologa. Jednak los bywa złośliwy. Na wyspie
mieszkał jeden tylko człowiek, mieszkał z przymusu i na pewno nie był
ornitologiem. W cieniu jednego z pagórków stała mała chatka, bardziej
przypominająca szałas niż dom. Wewnątrz była tylko jedna izba, a w niej stół,
stołek, palenisko i posłanie. Na stole stał drewniany pojemnik na trzcinki,
obok leżały zwoje pergaminu, a na środku stało naczynie z ciemnym płynem, służącym
zapewne do pisania. Ściany były chropowate i pokryte kurzem, a w wyższych
partiach okopcone, podobnie jak cały sufit, zrobiony z kilku desek i pokryty
trzciną. Niewiele było tu sprzętów, a i one leżały w nieładzie.
Mieszkaniec tego domu nieszczególnie zwracał uwagę na porządek. Drzwi i
jedyne okno były otwarte, a palenisko wygaszone, mimo to panował tutaj
nieznośny upał. W kącie na pryczy spał człowiek.
Był już stary, jego długie,
siwe włosy chaotyczną kaskadą spływały mu poprzez twarz na poduszkę. Jego
oddech był nierówny, a z czoła spływały grube krople potu. Było wczesne
popołudnie, czas, gdy upały są największe, a całą przyrodę ogarnia dziwny
bezruch. Gorące powietrze sprawia, że odległe krajobrazy zdają się falować,
można by pomyśleć, że jeszcze chwila, a całkiem się rozpłyną. Mimo całej
tej martwoty i ciszy sen mężczyzny był niespokojny. Co chwilę poruszał się,
chwytał rękami powietrze, czasem mruczał coś niewyraźnie.
Nagle głośno krzyknął
i otworzył oczy. Powoli usiadł na pryczy i półprzytomnym wzrokiem rozejrzał
się dookoła. Oddech zaczął mu się wyrównywać i uspokajać, a oczy nabrały
mocy i wyrazu, tak charakterystycznych dla ponadprzeciętnych osób. Starzec
mimo swego wieku wstał sprężycie z posłania i podszedł do stołu. Wziął
jeden z czystych pergaminów, rozłożył go, po czym usiadł na stołku, wyciągnął
z drewnianego kubka nową trzcinkę, otworzył pojemnik z barwnikiem i zastygł
w bezruchu. Przypominał sobie sen. Śniła mu się przyszłość. Wiedział, że
to przyszłość, gdyż miał dar - mógł wzrokiem wybiegać w dzień jutrzejszy
i widzieć to, co się dopiero ma wydarzyć. Była noc, droga, którą widział
dziwnie odbijała światło księżyca. Nagle zobaczył, że po drodze porusza się
metalowy rydwan bez wierzchowców. Przeraził się, ale nie widokiem rydwanu,
ale tym, co zobaczył w środku.
Pojazd w pewnym momencie zatrzymał się, a powożący
nim człowiek wysiadł i spojrzał na tył. Był tam długi, metalowy sarkofag i
to z niego emanowało prawdziwe Zło. "Tego nie da się opisać, zbyt to
dziwne" pomyślał człowiek. "Zaraz, zaraz... co tam było dalej?"
Sen miał dalszy ciąg. Z mroku wyłonili się jacy jeźdźcy. Ci byli bardziej
realni. Jechali na koniach i mieli na sobie rzymskie zbroje. Pierwszy miał białego
konia, a w ręku łuk, drugi miał w ręku miecz, a jechał na koniu, którego
sierść była rdzawoczerwona, trzeci jechał na karym koniu, a w ręku trzymał
wagę, a czwarty jechał trochę z tyłu, na dziwnym trupio bladym wierzchowcu,
nic nie trzymał w rękach i trudno było dojrzeć jego twarz, mimo to był
najbardziej przerażający. Starzec zastanawiał się co by to mogło znaczyć.
Uniósł głowę do góry, jakby tam mógł znaleźć natchnienie. W pewnym
momencie, mimo, że na zewnątrz panował upał, a powietrze stało nieruchomo,
w chacie zrobiło się chłodno i - rzecz nieprawdopodobna - zerwał się gwałtowny
wicher. Szarpał szatami i brodą mężczyzny, ale ten nie zwracał na to uwagi,
był obecny tylko ciałem, jego duch był gdzie indziej. Gdy wiatr ustał, stary
człowiek wiedział już co znaczy sen. Zanurzył trzcinkę w czarnym płynie i
zaczął pisać.
Wybacz, że przez tak długi okres czasu nie odzywałem się do Ciebie. Wiem, że
jestem Twoją najbliższą rodziną i powinienem utrzymywać z Tobą bliskie
kontakty, jednak myślę, że gdy wyjawię Ci powody tak długiego nieodwiedzania
Cię i niepisania, nie tylko wybaczysz mi, ale jeszcze uraduję Twe serce. Jak
zapewne pamiętasz, przez długi czas poszukiwałem osób, które są
odpowiedzialne za śmierć Twojego Ojca i Matki, a mojego Brata i Szwagierki. Z
radością donoszę Ci, że wiadoma nam osoba jest w moich rękach. Jadę z nią
na pustynię, aby tam dokonała się Sprawiedliwość. Jeśli wszystko pójdzie
dobrze, za tydzień, może dziesięć dni, od otrzymania przez Ciebie tego
listu, zjawię się osobicie, aby świętować tak korzystny dla nas obrót
sprawy. Natomiast gdybym nie dawał znaku życia przez miesiąc, znaczy to, że
stało się najgorsze i zostałaś sama. Wtedy pakuj swoje rzeczy i przyjeżdżaj
na pustynię zwaną przez miejscowych "Diabelskim Piecem" (nie zdajesz
sobie sprawy jaka to trafna nazwa). Pytaj o czarny karawan. Mam jednak nadzieję,
że wszystko pójdzie zgodnie z planem i dusze naszych bliskich będą się
radować w Niebie.
wuj Klaus.