Ze względu na wielkość dokumentu , został on podzielony na dwie części . Tu jest część I
ZEW CTHULHU
część II
Autor : Howard Phillips Lovecraft
HTML : ARGAIL
- Wtedy to właśnie - wyjawił
szeptem Castro - pierwsi ludzie stworzyli kult małych bożków, które pokazały im
Wielkie Stare Bóstwa; bożki zostały sprowadzone na ziemię w tajemniczych wiekach
wprost z mrocznych gwiazd. Ten kult nie zaniknie, dopóki gwiazdy nie zajmą właściwego
miejsca, a tajemni kapłani nie wyzwolą wielkiego Cthulhu z grobu, aby przywrócił do
życia swych podwładnych i objął panowanie na ziemi. Czas ten łatwo będzie
rozpoznać, ponieważ ludzie staną się podobni do Wielkich Starych Bóstw; wolni i
swobodni, poza zasięgiem dobra i zła, odrzucą wszelkie prawa i zasady moralne, będą
krzyczeć, zabijać i pławić się w radości. Wyzwolone Stare Bóstwa nauczą ludzi, jak
krzyczeć, jak zabijać, jak radować się i bawić, a cała ziemia rozgorzeje całopalną
ofiarą ekstazy i wolności. Tymczasem jednak ich kult, wyrażany w odpowiednich
obrzędach, musi ożywiać pamięć tych dawnych zwyczajów i duchów, zapowiadając ich
powrót na ziemię.
Dawniej ludzie porozumiewali się w snach ze Starymi Bóstwami
spoczywającymi w grobach, ale potem coś się stało. Wielkie kamienne miasto R'lyeh,
wraz z monolitami i grobowcami, skryło się pod falami; głębokie wody, pełne
pierwotnej tajemnicy, przez które nawet myśl nie może przeniknąć, odcięły wszelki z
nimi kontakt. Jednakże pamięć nigdy nie ginie, a wielcy kapłani twierdzą, że miasto
znowu się wyłoni, gdy gwiazdy zajmą prawidłową pozycję. Wtedy wynurzą się z
głębi ziemi czarne duchy, pokryte pleśnią i widmowe, pełne tajemnych wieści
nagromadzonych w otchłaniach pod niedostępnym dnem oceanów. O nich jednak stary Castro
nie miał odwagi mówić. Natychmiast przerwał swą opowieść i żadne perswazje ani
też prośby nie zdołały go nakłonić do kontynuownia tego tematu. O rozmiarach Starych
Bóstw nawet słowem nie chciał wspomnieć. Wyjawił tylko, że główny ośrodek kultu
znajduje się, jak przypuszczał, pośród nieprzebytych arabskich pustyni, gdzie Irem,
miasto Pillarów, spoczywa ukryte i nietknięte. Kult ten nie ma żadnego związku z
europejskim kultem czarownic i jest znany wyłącznie członkom tego ugrupowania.
Żadna książka na świecie nawet o nim nie wspomina, choć
nieśmiertelni Chińczycy twierdzą, że są dwie wzmianki w "Necronomicon"
Szalonego Araba, Abdula Alhazreda, które wtajemniczeni mogli by odczytać dowolnie,
zwłaszcza ten często dyskutowany kuplet:
Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami,
Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.
Legrasse, mocno poruszony i z lekka oszołomiony, na próżno
wypytywał o historyczną przynależność tego kultu. Castro, oczywiście, wyznał
prawdę, kiedy powiedział, że jest to głęboka tajemnica. Uczeni z Tulane University
nie potrafili rzucić żadnego światła ani na kult, ani na ten posążek, wobec tego
detektyw przybył do najwyższych autorytetów w kraju i usłyszał niewiele więcej poza
grenlandzką opowieścią profesora Webba.
Gorączkowe zainteresowanie, jakie wzbudziła wśród zebranych
opowieść Legrasse'a, a także przywieziona przez niego statuetka, znalazło odbicie w
korespondencji poszczególnych uczestników zebrania; natomiast w oficjalnej publikacji
stowarzyszenia niewiele wzmiankowano na ten temat. Ostrożność zawsze cechuje tych,
którym zdarza się zetknąć z szarlatanerią i czarami. Legrasse wypożyczył na pewien
czas statuetkę profesorowi Webbowi, który jednak wkrótce zmarł. Została zwrócona
Legrasse'owi i wciąż znajduje się w jego posiadaniu, a niedawno miałem nawet
możność ją sobie obejrzeć. Jest rzeczywiście potworna i bez wątpienia podobna do
rzeźby młodego Wilcoxa.
Nie dziwię się, że opowieść rzeźbiarza tak bardzo wzburzyła mego
wuja, bo przecież znał już relację Legrasse'a. Można sobie wyobrazić, jakie myśli
wzbudziło w nim to, co usłyszał od wrażliwego młodego człowieka, który ujrzał we
śnie nie tylko samą figurkę i dokładny zapis hieroglificzny, jak na statuetce
znalezionej na bagnach i na grenlandzkiej płaskorzeźbie, ale jeszcze na dodatek
usłyszał co najmniej trzy słowa formuły wymówionej przez eskimoskich wyznawców
czarnej magii, a także wyznawców kultu w Luizjanie. Wydaje się więc najzupełniej
oczywiste, że profesor Angell z miejsca zainteresował się sprawą i chciał ją poznać
jak najdokładniej; ja jednak w głębi ducha podejrzewałem, że młody Wilcox gdzieś
usłyszał kiedyś o tym kulcie i po prostu zmyślał opowieści o swoich snach, aby
kosztem mego wuja podtrzymać tę tajemnicę. Zgromadzone wycinki z gazet i opowieści o
różnych snach były dość przekonującym świadectwem; jednakże mój racjonalny umysł
i niezwykłość całej tej sprawy skłoniły mnie do wyciągnięcia wniosków, które
wydawały mi się najrozsądniejsze. Tak więc, po dokładnym zapoznaniu się z
manuskryptem i zestawieniu go z teozoficznymi i antropologicznymi notatkami, a także z
opowieścią Legrasse'a, odbyłem podróż do Providence, żeby zobaczyć się z
rzeźbiarzem i powiedzieć mu kilka słów prawdy co do tego, że tak bez ogródek okpił
uczonego i starego człowieka.
Wilcox nadal mieszkał sam w budynku Fleur-de-Lys na Thomas Street,
będącym szkaradną wiktoriańską imitacją siedemnastowiecznej bretońskiej
architektury, który ozdobionym stiukami frontem puszył się wśród pięknych domów w
stylu kolonialnym położonych na wzgórzu i zażywał cienia pod najwspanialszą w
Ameryce georgiańską strzelistą wieżą. Zastałem go przy pracy i z miejsca
zorientowałem się po rozrzuconych we wszystkich pokojach rzeźbach, że mam do czynienia
z autentycznym i wybitnym talentem. Jestem przekonany, że kiedyś zyska rozgłos jako
jeden z największych dekadentów: teraz wyraża się w glinie, ale kiedyś w
przyszłości ujawni w marmurze wszystkie te mary nocne i twory fantazji, które Arthur
Machen pokazuje w swojej prozie, a Clark Ashton Smith w poezji i malarstwie.
Ciemny, drobny, niedbale ubrany, ledwie obrócił się słysząc
pukanie i spytał, czego sobie życzę, nawet nie wstając.
Dowiedziawszy się kim jestem, okazał pewne zaciekawienie; mój
wuj wzbudził w nim zainteresowanie wypytując tak dociekliwie o jego sny, ale nigdy nie
wyjawił mu przyczyny swojego zainteresowania. Ja również nie przyczyniłem się do
wzbogacenia jego wiedzy w tym zakresie i starałem się, zachowując pozory, jak
najwięcej z niego wyciągnąć.
Szybko zorientowałem się, że opowieści o jego snach były naprawdę
szczere i nie budzące wątpliwości. To właśnie one i wciąż jeszcze żywe ich
wspomnienia wywarły wpływ na całą jego dalszą twórczość; pokazał mi statuetkę
będącą wytworem schorzałej wyobraźni, której zarysy, świadczące o sile ciemnych
mocy, głęboko mną wstrząsnęły. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek przedtem
widział taki przedmiot, znany mu był tylko ze snu, a jego ręce kształtowały go
bezwiednie. Był to bez wątpienia potwór z jego majaczeń sennych. Nie ulegało
wątpliwosci, że nie miał najmniejszego pojęcia o kulcie, otoczonym tak ścisłą
tajemnicą, może jedynie wuj uchylił rąbka tajemnicy surowo strzeżonej w jego
katechiźmie; znowu więc zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób zostały mu
przekazane tak niesamowite wrażenia.
Mówił o swoich snach dziwnie poetyckim stylem, ze straszliwą wyrazistością
zobaczyłem ociekające wodą miasto Cyklopów zbudowane z oślizgłego zielonego kamienia
- którego wymiary geometryczne, jak Wilcox dość osobliwie zaznaczył, były
nieprawidłowe - i słyszałem w przerażającym oczekiwaniu nieustanne, półprzytomne
wołanie z podziemi: "Cthulhu fhtagn",
"Cthulhu fhtagn".
Słowa te stanowiły część strasznego rytuału, który mówił o
sennym czuwaniu zmarłego Cthulhu w kamiennej krypcie w mieście R'lyeh, co mną
wstrząsnęło do głębi mimo tak racjonalnego stosunku do tej sprawy. Byłem przekonany,
że musiał przypadkiem usłyszeć kiedyś o tym kulcie i wkrótce zapomniał o tym,
pogrążony w powodzi równie niesamowitej lektury i własnej wyobraźni.
Potem, przy jego wzmożonej wrażliwości, znalazło to
podświadomy odzew w snach, w płaskorzeźbie i w tej potwornej statuetce, którą
trzymałem teraz w rękach; jeśli było to pewnego rodzaju oszukaństwo w stosunku do
mego wuja, to najzupełniej niewinne.
Ten młody człowiek, chwilami trochę afektowany, chwilami
wskazujący brak dobrych manier, nie budził mojej sympatii; ale nie mogłem mu odmówić
talentu, ani uczciwości. Rozstałem się z nim przyjaźnie, życząc mu sukcesu, na jaki
zasługiwał jego talent.
Sprawa tego kultu wciąż mnie fascynowała i chwilami snuły się
przede mną wizje mojej własnej sławy, związanej z badaniami źródeł jego pochodzenia
i wszelkich z nim związków. Wybrałem się więc do Nowego Orleanu, rozmawiałem z
Legrassem i innymi uczestnikami dawnej obławy na czarnoksiężników, zobaczyłem tę
straszną statuetkę, a nawet miałem możność zadać kilka pytań schwytanym jeńcom
przebywającym jeszcze w więzieniu. Stary Castro, niestety, zmarł przed kilkoma laty.
Wszystko, co usłyszałem z pierwszej ręki, choć nie było w tym nic więcej ponad to,
co mój wuj tak szczegółowo potwierdził w swoich zapisach, na nowo obudziło moje
zainteresowanie; czułem, że odkryłem ślad prawdziwej, tajemnej i bardzo starej
religii, dzięki czemu mogę stać się sławnym antropologiem. Stosunek mój miał w
dalszym ciągu podłoże materialistyczne i pragnąłem, aby nadal taki pozostał, a
zbieżność sprawozdań ze snów i wycinków zebranych przez doktora Angella
przyjmowałem z niewytłumaczalną przekorą.
Jak już wspomniałem, zacząłem podejrzewać, a teraz mogę już
powiedzieć, że wiem na pewno, iż mój wuj nie zmarł śmiercią naturalną.
Przewrócił się na wąskiej dróżce prowadzącej przez wzgórze ze starej przystani
wkrótce po przypadkowym zderzeniu się z jakimś murzyńskim marynarzem. Nie zapomniałem
o obławie w Luizjanie na marynarzy, którzy byli wyznawcami tego kultu, i nie zdziwiłbym
się, gdybym się dowiedział o ich skrytych metodach i zatrutych igłach, równie
bezlitosnych i znanych od najdawniejszych czasów, jak wszystkie tajemnicze obrzędy i
wierzenia. To prawda, że Legrasse'a i jego ludzi pozostawiono w spokoju, ale w Norwegii
pewien marynarz, który dużo wiedział, nie żyje. Czyżby dogłębne badania prowadzone
przez mego wuja, po zapoznaniu się z relacjami rzeźbiarza, dotarły do złowieszczych
uszu? Wydaje mi się, że profesor Angell zmarł, ponieważ wiedział za dużo albo mógł
się dowiedzieć za dużo. Czy mnie to również czeka, zobaczymy, bo niewątpliwie ja
także niemało się dowiedziałem.
III. Szaleństwo na morzu
Jeżeli niebo chciałoby mnie kiedykolwiek obdarzyć swymi łaskami, to
pragnąłbym, aby rezultaty mego przypadkowego zetknięcia się z leżącym przygodnie
skrawkiem papieru zostały na zawsze zatarte. Na pewno nie zwróciłbym nań uwagi w moim
programie dnia, gdyż był to stary numer australijskiego dziennika "Sydney
Bulletin", z 18 kwietnia 1925 r. Nawet biuro wycinków, które w czasie wydania tego
dziennika pieczołowicie zbierało materiały do badań naukowych mego wuja, nie
zainteresowało się tym numerem.
Już prawie zaniechałem dociekliwych poszukiwań wszystkiego, co
wiązało się z "Kultem Cthulhu", jak nazwał go profesor Angell, i wybrałem
się do mego uczonego przyjaciela do Paterson w New Jersey; był kustoszem miejskiego
muzeum i znanym mineralogiem. Oglądając pewnego dnia przechowywane okazy, poukładane
niedbale na półkach w magazynie na tyłach muzeum, zwróciłem uwagę na dość dziwne
zdjęcie w jednej ze starych gazet, na której rozłożone były kamienie. Był to
"Sydney Bulletin", o którym wspomniałem, jako że mój przyjaciel miał
szerokie koneksje we wszystkich stronach świata; na zdjęciu widniała niezbyt wyraźna
rycina koszmarnej kamiennej statuetki, niemal identycznej z tą, jaką znalazł na bagnach
Legrasse.
Czym prędzej wyciągnąłem gazetę spod drogocennego przedmiotu i
starannie przeczytałem opis; rozczarowłem się jednak, bo nie był zbyt obszerny.
Niemniej zawarte w nim wiadomości miały wielkie znaczenie dla coraz już rzadziej
prowadzonych przeze mnie poszukiwań; ostrożnie wydarłem ten fragment zamierzając
natychmiast przystąpić do akcji. A oto, co zawierał:
Tajemniczy, bezpański statek znaleziony na morzu,
"Viligant", przybywa z pozbawionym załogi nowozelandzkim jachtem na holu. Na
pokładzie znajduje się jeden człowiek żywy i jeden trup. Opowieść o desperackiej
walce i śmierci na morzu. Ocalony żeglarz odmawia jakiejkolwiek relacji z niezwykłej
przygody. Znaleziono przy nim dziwnego bożka. Badania w toku.
Należący do Spółki Morrison frachtowiec "Viligant",
który wypłynął z Valparaiso, przybył dziś rano do portu w Darling holując pokonany
i uszkodzony, ale dobrze uzbrojony parowy jacht "Alert" z Dunedin, N.Z., który
został dostrzeżony 12 kwietnia na południowej szerokości geograficzniej 34ř21', a
zachodniej długości geograficzniej 152ř17', z jednym człowiekiem żywym i drugim
zmarłym na pokładzie. "Viligant" wypłynął z Valparaiso 25 marca, a 2
kwietnia zboczył z wytyczonego kursu z powodu niezwykle silnego sztormu i olbrzymich fal.
12 kwietnia dostrzeżono bezpański statek; choć wydawał się całkiem opustoszały,
znaleziono jednak na pokładzie człowieka, ale był prawie nieprzytomny, zaś drugi nie
żył już conajmniej od tygodnia. Żyjący człowiek ściskał w ręku kamiennego bożka
o przerażającym wyglądzie, wysokości około jednej stopy, ale uczeni uniwersytetu w
Sydney, Royal Society, a także muzeum na College Street nie znają jego pochodzenia,
natomiast pozostały przy życiu człowiek twierdzi, że znalazł go w kabinie jachtu, w
maleńkiej kapliczce rzeźbionej w dość pospolite wzory. Po odzyskaniu przytomności
opowiedział niezwykłą i przedziwną historię piractwa i rzezi. Jest to Gustav
Johansen, Norweg, człowiek inteligentny, drugi oficer na dwumasztowym szkunerze
"Emma" z Auckland, który wypłynął 20 lutego do Callao wraz z załogą
składającą się z jedenastu osób. "Emma" zboczyła z kursu daleko na
południe z powodu strasznego sztormu, jaki zerwał się 1 marca, i 22 marca na
południowej szerokości geograficznej 49ř51', a zachodniej długości geograficznej
128ř34' napotkała "Alert", pod dowództwem dziwnie i złowrogo wyglądającej
załogi z Kanakas, składającej się głównie z mieszańców krwi. Kapitan Collins
otrzymał stanowczy rozkaz odwrotu, ale odmówił; bez żadnego ostrzeżenia posypały
się na szkuner strzały z mosiężnych dział armatnich, stanowiących część
wyposażenia jachtu.
Załoga "Emmy", jak relacjonuje pozostały przy życiu
oficer, podjęła walkę i choć szkuner zaczął tonąć z powodu uszkodzenia dna statku,
udało im się dopłynąć do jachtu wroga i dostać na pokład. Zmuszeni byli zabić
wszystkich, mimo ich pewnej przewagi liczebnej, ponieważ walczyli w sposób bezwzględny
i wyjątkowo brutalny, ale też i dosyć niezdarny.
Trzy osoby spośród załogi, łącznie z kapitanem Collinsem i
pierwszym oficerem Greenem, poległy w walce; pozostałe osiem osób pod dowództwem
drugiego oficera Johansena uruchomiło zdobyty jacht i wzięło kurs w stronę skąd
przypłynął, aby przekonać się, z jakiej to przyczyny domagano się od nich odwrotu.
Okazuje się, że następnego dnia ujrzeli małą wysepkę, przy
której się zatrzymali, choć o jej istnieniu nie wspominają żadne źródła; tam
właśnie na brzegu zmarło sześciu członków załogi, ale Johansen jest dziwnie
powściągliwy w tej sprawie, napomyka zaledwie, że wpadli do jakiejś rozpadliny
skalnej.
Potem już tylko Johansen i jego współtowarzysz uruchomili jacht,
usiłując dalej żeglować, lecz 2 kwietnia zmógł ich silny sztorm. Od tej chwili aż
do momentu ocalenia 12 kwietnia Johansen pamięta niewiele, nawet nie przypomina sobie
kiedy zmarł jego towarzysz, William Briden. Nie było żadnej konkretnej przyczyny
śmierci Bridena - najprawdopodobniej nastąpiła wskutek silnych przeżyć i wyczerpania.
Depesza z Dunedin donosi, że "Alert" był znany jako statek
handlowy i miał złą reputację na wodach przybrzeżnych. Należał do grupy kolorowych
marynarzy, których częste spotkania i nocne eskapady w lasy nie budziły większej
ciekawości; wypłynął w wielkim pośpiechu tuż po sztormie i trzęsieniu ziemi, jakie
miało miejsce 1 marca. Nasz korespondent w Auckland przekazuje bardzo pochlebne
informacje o "Emmie" i jej załodze, a samego Johansena określa jako mądrego i
wartościowego człowieka.
Admiralicja wszczyna jutro śledztwo w tej sprawie i ma nadzieję, że
skłoni Johansena do obszerniejszych relacji. I to już wszystko, jeszcze tylko zdjęcie
diabolicznego posążku. Ale jakież myśli kłębiły się teraz w mojej głowie! Oto
nowy skarbiec wiadomości o kulcie Cthulhu i świadetwo, że swoim zasięgiem obejmuje
zrówno morze, jak i ląd. Z jakiego powodu załoga "Alertu" wydała
"Emmie" rozkaz odwrotu krążąc po tych wodach ze swoim koszmarnym bożkiem?
Cóż to za nieznana wyspa, na której sześciu członków załogi "Emmy"
zginęło, a Johansen tak niechętnie o tym mówi? Jakie są wyniki śledztwa
wiceadmiralicji i co jest wiadome o tym szkodliwym kulcie w Dunedin? A co najbardziej
zdumiewające, to niezwykła i wprost zaskakująca zbieżność dat, która nadawała
złowieszcze, a teraz już niezaprzeczalne znaczenie, różnym wydarzeniom, tak skrzętnie
spisywanym przez mego wuja.
1 marca - u nas 18 lutego wedle czasu międzynarodowego - nastąpiło
trzęsienie ziemi i zaczął się sztorm. "Alert", wraz ze swą hałaśliwą
załogą, wypłynął w wielkim pośpiechu z Dunedin, jakby wezwany władczym rozkazem,
zaś na drugiej półkuli poeci i artyści zaczęli śnić o dziwnym, ociekającym wodą
mieście Cyklopów, natomiast młody rzeźbiarz stworzył podczas snu przerażający
wizerunek Cthulhu. 23 marca załoga "Emmy" wylądowała na nieznanej wyspie, na
której zginęło szcześciu jej członków; w tym czasie sny co wrażliwszych ludzi
charakteryzowały się wzmożoną wyobraźnią i pogrążały się w mroku pełnym lęku
przed strasznym pościgiem olbrzymiego potwora, natomiast architekt popadł w obłęd, a
rzeźbiarz ni stąd, ni zowąd popadł w delirium! A jak to było ze sztormem, który się
zerwał 2 kwietnia? Kiedy ustały sny o mieście Cyklopów, zaś Wilcoxa bez żadnego
śladu opuściła wysoka gorączka? Co to wszystko miało znaczyć? A na dodatek jeszcze
te aluzje starego Castro do zatopionych, a zrodzonych pośród gwiazd Starych Bóstw i ich
ponownym przyjściu na świat; o ich niezniszczalnym kulcie i władzy nad snami. Czyżbym
dreptał na krawędzi kosmicznego horroru, nie do zniesienia dla człowieka? Jeśli tak
jest, musi to być horror w zasięgu pojęć wyłącznie umysłu, bo przecież 2 kwietnia
położył kres temu, co zaczynało stanowić jakieś potworne zagrożenie dla duszy
ludzkiej.
Wieczorem, po całym dniu wypełnionym rozlicznymi depeszami i
ustaleniami, pożegnałem mego przyjaciela i wyruszyłem pociągiem do San Francisco. Nim
upłynął miesiąc byłem już w Dunedin; tam jednak okazało się, że niewiele wiedzą
o wyznawcach tego dziwnego kultu, snujących się po starych nadmorskich tawernach.
Szumowiny portowe były zbyt powszechnym zjawiskiem, aby miały przyciągać czyjąkolwiek
uwagę; jednakże tu i ówdzie wspominano pewną wyprawę mieszańców w głąb lasu i
widać było czerwony ogień w odległych górach.
W Auckland dowiedziałem się, że jasnowłosy Johansen powrócił siwy
po przeprowadzonym w Sydney śledztwie, które jednak nic nowego nie wniosło. Sprzedał
dom na West Street i przeniósł się z żoną do swojej siedziby w Oslo. Nic więcej nie
mówił przyjaciołom o swoich emocjonujących przeżyciach, powtórzył to samo, co
zeznał przedstawicielom admiralicji. Jedyne, co mogli dla mnie zrobić, to podać mi jego
adres w Oslo.
Pojechałem z kolei do Sydney i przeprowadziłem rozmowę z marynarzami
i członkami wiceadmiralicji, ale nie dowiedziałem się niczego rewelacyjnego. W Circular
Quay w Sydney zobaczyłem "Alert", który został sprzedany i pływał jako
statek handlowy, ale to też nic mi nie dało. Przykucnięty bożek z głową sepii,
tułowiem smoka, skrzydłami pokrytymi łuską i postumentem zapisanym hieroglifami, był
przechowywany w muzeum w Hyde Parku; przyglądałem mu się długo i dokładnie - było to
niezwykle precyzyjne bóstwo, równie tajemnicze, antyczne i wykonane z dziwnego,
niespotykanego na ziemi materiału, jak statuetka Legrasse'a, tylko o mniejszych
wymiarach.
Dla geologów, jak poinformował mnie kustosz, okazało się to
prawdziwą zagadką; twierdzili, że nie ma na świecie skały, z której został wykonany
ten bożek. Wtedy to przypomniałem sobie ze zgrozą, co stary Castro powiedział
Legrasse'owi o pierwotnych Wielkich Bóstwach; "Przybyły z gwiazd i sprowadziły ze
sobą swoje posągi".
Poruszony do głębi i z zamętem w głowie, jakiego nigdy dotychczas
nie doświadczyłem, postanowiłem odwiedzić Johansena w Oslo. Natychmiast wyruszyłem
statkiem płynącym do stolicy Norwegii i pewnego dnia w jesiennej porze wysiadłem na
starannie utrzymanym wybrzeżu w cieniu Egebergu. Dowiedziałem się, że Johansen mieszka
w Starym Mieście Króla Harolda Haardrada, które przez całe stulecia zachowało nazwę
Oslo, podczas gdy największe miasto przyjęło nazwę Christiania. Pojechałem tam
taksówką i z bijącym sercem zapukałem do drzwi schludnego starego domu, od frontu
pokrytego tynkiem. Otworzyła mi kobieta w czerni, o smutnej twarzy; doznałem wielkiego
rozczarowania, kiedy powiedziała mi słabą angielszczyzną, że Gustava Johansena już
nie ma na tym świecie.
Wkrótce po powrocie zmarł, ponieważ przeżycia na morzu w 1925 roku,
jak wyznała jego żona, złamały go. Nie powiedział jej nic więcej poza tym, co
przekazał ogołowi, zostawił jednak manuskrypt - w "sprawach technicznych",
jak to określił - w języku angielskim, najwyraźniej po to, żeby ustrzec ją przed
ewentualnym przeczytaniem. Szedł wąską uliczką w pobliżu doków Gothenburga, gdy z
okienka na poddaszu spadła mu na głowę sterta papierów. Dwaj hinduscy marynarze
podbiegli natychmiast i pomogli mu wstać, ale nim przybył ambulans, już nie żył.
Lekarze nie stwierdzili żadnej konkretnej przyczyny śmierci, poza ogólnym wyczerpaniem
i osłabieniem serca.
Czułem, że do szpiku kości przenika mnie groza i że nie opuści
mnie, dopóki nie spocznę na zawsze - "przypadkowo" lub w jakiś inny sposób.
Przekonawszy wdowę, że moje związki z jej mężem dotyczą właśnie owych
"technicznych spraw", które upoważniają mnie do przeczytania tego
manuskryptu, wypożyczyłem dokument i zabrałem się do czytania na statku płynącym do
Londynu.
Był to prosty, chaotyczny zapis - post facto pamiętnik naiwnego
marynarza, w którym starał się przypomnieć każdy dzień całej tej koszmarnej
podróży. Nie potrafię dosłownie powtórzyć treści, gdyż jest ogromnie zawiła i
rozwlekła, ale przekazanie samego jej sensu wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego chlupot
fal o burtę był dla mnie nie do zniesienia i musiałem sobie zatkać uszy watą.
Johansen, dzięki Bogu, nie znał całej prawdy, mimo że widział miasto i tę Rzecz, ale
ja już nie zaznam spokojnego snu mając świadomość tych wszystkich okropnośći które
czają się nieustannie poza życiem w czasie i przestrzeni, i wszystkich tych bezbożnych
bluźnierstw ze starszych gwiazd, które drzemią pod wodami mórz, a które są znane i
czczone przez wyznawców koszmarnego kultu, zawsze gotowych do ich wyzwolenia i wydostania
się na świat, gdy tylko trzęsienie ziemi wydobędzie ponownie to wielkie kamienne
miasto ku słońcu i powietrzu.
Podróż Johansena rozpoczęła się tak, jak zeznał w
wiceadmiralicji. "Emma" z ładunkiem wypłynęła z Auckland 20 lutego i
znalazła się w zasięgu sztormu o straszliwej sile, spowodowanym przez trzęsienie
ziemi, które musiało wyzwolić z dna morskiego koszmary nawiedzające w owym czasie sny
rozmaitych ludzi. Statek, odzyskawszy równowagę, płynął swoim kursem, gdy 22 marca
został zatrzymany przez "Alert"; czytając ten fragment, wyczuwałem żal
Johansena, jaki ogarnął go na widok zbombardowanego i tonącego statku. O ciemnoskórych
fanatykach kultu na "Alercie" wspomina Johansen z wyraźnym lękiem. Przejawiali
jakieś ohydne cechy, zagłada zdawała się być traktowana przez nich niemal jak
obowiązek i Johansen wykazuje szczere zdumienie, że podczas przesłuchania w sądzie
jego załodze zarzucano bezwzględność postępowania. Potem, płynąc na zdobytym
jachcie pod dowództwem Johansena, wiedzeni ciekawością, ujrzeli wielką kamienną
kolumnę wyrastającą z morza, a na 47 i 9' południowej szerokości geograficznej
i na 126ř43' zachodniej długości geograficznej natknęli się na błotnisty, mulisty
brzeg i na wyniosłe budownictwo Cyklopów, będące namacalnym dowodem najstraszliwszego
postrachu ziemi - koszmaru miasta R'lyeh, zbudowanego w niezmierzonych eonach, których
nie obejmuje historia, przez ogromne, odrażające poczwary przybyłe z mrocznych gwiazd.
W tym mieście spoczywał wielki Cthulhu oraz jego horda skryta w zielonych, mulistych
grobowcach, która przekazywała, po niezliczonych cyklach, swoje myśli; to one właśnie
wywołały u wrażliwych ludzi sny pełne lęku i wzywały władczym głosem wiernych do
wzięcia udziału w pielgrzymce wyzwolenia i odrodzenia. Tego wszystkiego Johansen nie
podejrzewał, ale Bóg jeden wie, co wkrótce zobaczył.
Przypuszczam, że tylko jeden szczyt góry, szkaradna twierdza-monolit,
w której spoczywał wielki Cthulhu, wyłonił się z wody. Kiedy
myślę o rozmiarach tego wszystkiego, co może się tam w dole znajdować, mam ochotę
przestać istnieć. Johansen i jego ludzie zostali porażeni strachem przez kosmiczny
majestat ociekającego wodą Babilonu starszych demonów i z pewnością odgadli bez
żadnych oświecających wskazówek, że to nie ma związku z tą ani też żadną inna
znaną nam planetą. Lęk przed niewiarygodną wielkością tego zielonawego kamiennego
bloku, przed zdumiewającym podobieństwem ogromnych posągów i płaskorzeźb do
przedziwnej statuetki znalezionej w małej kapliczce na "Alercie", przebija
wyraźnie z każdego słowa manuskryptu przerażonego marynarza.
Nie mając najmniejszego pojęcia o futuryźmie Johansen prawie
osiągnął tę wiedzę opisując miasto, bo zamiast mówić o jakiejś określonej jego
strukturze czy budowli, rozwodzi się tylko nad niesamowitym wrażeniem, jakie robią
olbrzymie kąty i kamienne powierzchnie - zbyt wielkie, aby podlegały prawom czy
właściwościom tej ziemi, świętokradcze z powodu ohydnych wizerunków i hieroglifów.
Wspomniałem o nich, ponieważ wiąże się to z czymś, o czym
napomknął Wilcox opowiadając o swoich straszliwych snach.
Powiedział, że geometria tego miejsca widzianego we śnie
wykraczała poza granice normy, nie zgadzała się z prawem Euklidesa, a poza tym miejsce
to wydzielało paskudną woń nieznaną pośród naszych sfer niebieskich i we
wszechświecie. A teraz prosty marynarz odnosił te same wrażenia stojąc oko w oko z
ową straszną rzeczywistością.
Johansen i jego ludzie podpłynęli do pochyłego, mulistego brzegu monstrualnego akropolu
i ślizgając się zaczęli się wspinać na tytaniczne wilgotne bloki, które
najprawdopodobniej nie były schodami przeznaczonymi dla zwykłych śmiertelników.
Słońce na niebie zdawało się jakby wypaczone, kiedy się na nie patrzyło poprzez
polaryzującą miazmę dobywającą się z tego perwersyjnego, nasiąkniętego morzem
wnętrza, i jakaś niesamowita groza oraz niepewność czaiły się chytrze w tych
zwariowanych, zwodnych wymiarach rzeźbionej skały, na której za pierwszym spojrzeniem
widziało się wypukłość, za drugim wklęsłość.
Wszystkich odkrywców ogarnęła jakaś dziwna trwoga, jeszcze nim
zdołali dostrzec coś bardziej określonego niż skała, szlam i wodorosty. Każdy z nich
najchętniej umknąłby natychmiast, gdyby nie obawa przed wzgardą pozostałych, i tylko
dla pozoru rozglądali się - na próżno jak się okazało - za jakąś drobną
pamiątką.
Portugalczyk Rodriguez wspiął się aż do samego podnóża monolitu i
wydał okrzyk na widok tego, co tam zobaczył. Wszyscy pozostali udali się więc za nim i
spoglądali z wielkim zaciekawieniem na ogromne wyrzeźbione wrota wraz ze znaną już
płaskorzeźbą w kształcie kałamarnicy-smoka. Przypominały, jak napisał Johansen,
wielkie wrota stodoły; wszyscy byli przekonani, że są to drzwi, z powodu rzeźbionej
belki, progu i framug, choć nie mogli się zdecydować, czy leżą one płasko jak drzwi
zapadowe, czy pochyło jak zewnętrzne drzwi do piwnicy. Wedle słów Wilcoxa, wymiary
geometryczne w tym miejscu były na opak. Trudno byłoby stwierdzić, czy morze i ziemia
mają tutaj kształt horyzontalny, ponieważ pozycja wszystkiego wydawała się zupełnie
niespotykana.
Briden pchnął skałę w kilku miejscach, bez żadnego rezultatu.
Donovan idąc wzdłuż brzegu delikatnie przesuwał po niej ręką i co pewnien czas
naciskał ją w różnych miejscach. Potem bezskutecznie usiłował się wspiąć po
groteskowym kamiennym kształcie - a można by to nazwać wspinaczką, gdyby ów kształt
nie był w gruncie rzeczy poziomy - i wszyscy nie mogli się nadziwić, że na tym
świecie znajdują się aż tak ogromne wrota. Natomiast na samym wierzchu płaszczyzna
wielkości akra delikatnie i stopniowo stawała się wklęsła, po czym wszyscy ujrzeli,
że jest dziwnie ruchoma.
Donovan prześlizgnął się albo też w jakiś sposób przeskoczył
przez te ościeże, czy też obok nich, i dołączył do swoich towarzyszy, którzy
obserwowali niezwykłe zjawisko jakby cofania się szkaradnie rzeźbionego portalu. W
całej tej fantazji pryzmatycznego zniekształcenia przesuwał się ukośnie, w sposób
zupełnie nieprawdopodobny, będący zaprzeczeniem wszelkich praw materii i perspektywy.
Otwór zionął czernią niemal namacalną. Ten mrok był jednak
zjawiskiem pozytywnym; przesłaniał bowiem część wewnętrznych ścian, które byłyby
widoczne, a w tym momencie buchał ze swego uwięzienia trwającego całe eony lat niczym
dym, zaciemniając nawet słońce, kiedy tak wymykał się chyłkiem na trzepoczących
błoniastych skrzydłach wprost ku pomarszczonemu, wklęsłemu niebu. Woń dobywająca
się z nowo otwartych głębi była wprost nie do zniesienia, a po chwili Hawkins, mający
dobre ucho, posłyszał na samym dole nieprzyjemny, jakby bulgocący głos. Wszyscy
zmienili się w słuch, stojąc w milczeniu, gdy nagle wysunęło się To, kapiące i
oślizłe, po omacku przecisnęło przez czarne wrota swoje galaretowato-zielone cielsko i
wydostało się na powietrze miasta zatrutego szaleństwem.
Pismo biednego Johansena, kiedy o tym wspomina, świadczy o zupełnym
wyczerpaniu. Spośród sześciu mężczyzn, którzy nigdy nie dotarli do statku, dwóch
zginęło na miejscu w tym przerażającym momencie, zabił ich strach jaki nimi
zawładnął. Nie sposób opisać tej Rzeczy - nie ma słów dla takiej otchłani wrzasku
i trwającego od niepamiętnych czasów obłędu, dla tak niesamowitych zjawisk będących
zaprzeczeniem materii, siły i porządku panującego w kosmosie. Góra szła, a raczej
człapała. Boże drogi! Czyż można się dziwić, że na drugim końcu świata architekt
dostał obłędu, a biednego Wilcoxa trawiła gorączka w tym telepatycznym momencie? Ta
Rzecz bożków, zielona, lepka ikra gwiazd, obudziła się, aby domagać się swoich praw.
Gwiazdy znalazły się we właściwej pozycji i czego nie zdołał dokonać odwieczny kult
i jego wytyczony program, tego dokonała garomada nieświadomych marynarzy. Po
niezliczonych latach wielki Cthulhu był znowu wolny i spragniony uciechy.
Nim ktokolwiek zdążł się zorientować, zwiotczałe szpony porwały
trzech mężczyzn. Byli to Donovan, Guerrera i Angstrom. Parker poślizgnął się, gdy
trzej pozostali mknęli jak szaleńcy po bezkresnym horyzoncie pokrytym zielonym osadem w
kierunku statku i Johansen zaklina się, że pochłonął go kamienny kąt, który
znalazł się tam zupełnie niespodziewanie; kąt, który był ostry, a sprawiał
wrażenie rozwartego. Tak więc Briden i Johansen dotarli do łodzi i desperacko płynęli
w stronę "Alertu", podczas gdy ten straszliwy potwór opadł na muliste
kamienie i niezdecydowanie zaczął krążyć nad brzegiem wody.
Parowiec nie ucierpiał na tyle, by pójść na dno, choć opóściła
go cała załoga, trzeba tylko było przez parę minut gorączkowo uwijać się z góry na
dół pomiędzy kotłami i maszynami, żeby go uruchomić. Powoli, powoli, pośród
wynaturzonych koszmarów tej nieprawdopodobnej scenerii "Alert" zaczął burzyć
śmiercionośną wodę, tymczasem na kamiennym brzegu-kostnicy, nie należącym do tego
świata, tytaniczna Rzecz pochodząca z gwiazd śliniła się i mamrotała niczym Polifem
rzucając przekleństwa na odpływający statek Odyseusza. Wtem, śmielej niż wspomniany
cyklop, Wielki Cthulhu wślizgnął się pod wodę i rozpoczął pościg wzniecając
olbrzymie fale o sile dotąd zupełnie niespotykanej. Briden, który się obejrzał,
dostał obłędu i co chwila wybuchał śmiechem, a pewnej nocy, kiedy Johansen w
gorączce wędrował po statku, znalazł go w kabinie już bez życia.
A jednak Johansen się nie poddał. Zdając sobie sprawę, że owa
Rzecz z pewnością zawładnie "Alertem", jeśli statek nie rozwinie pełnej
szybkości, zdecydował się na czyn desperacki; uruchomił najwyższe obroty silnika,
poczym niby błyskawica pobiegł na pokład i odwrócił koło. Morze huczało wirując i
pieniąc się, a kiedy statek wznosił się na coraz wyższych falach, dzielny Norweg
skierował go wprost na ścigającą galaretę, która unosiła się nad wzburzoną wodą
niczym ster diabelskiego galeonu.
Ohydna głowa kałamarnicy z wijącymi się czułkami uniosła
się prawie do bukszprytu niezłomnego statku, ale Johansen pruł przed siebie niczym nie
zrażony.
Rozległ się huk, jakby pękła dętka, rozlało się coś w rodzaju
grząskiej, cuchnącej brei jakby z rozłupanego samogłowu, roztoczył się smród
tysiąca otwartych grobów, a odgłosu, jaki temu towarzyszył, nie przelałby na papier
żaden kronikarz. Przez chwilę cały statek został skażony gryzącą, oślepiającą
zieloną chmurą, poczym już tylko na rufie wrzała jadowita kipiel; dalej zaś - o
Boże! - rozproszona masa tej niesamowitej, pochodzącej z niebios ikry łączyła się
znowu w galaretowate tworzywo przybierając swą ohydną postać, a tymczasem odległość
od niej zwiększała się z każdą sekundą, w miarę jak "Alert" nabierał
coraz większej szybkości pod wpływem silnego działania pary.
I to wszystko. Potem Johansen już tylko rozmyślał nad bożkiem
umieszczonym w kabinie i wykonywał ledwie parę niezbędnych funkcji, takich jak
przygotowanie jedzenia dla siebie i tego śmiejącego się, obłąkanego człowieka. Po
tym pierwszym, bardzo odważnym zrywie przestał sterować statkiem; tak jakby stracił
wtedy duszę. 2 kwietnia zerwał się sztorm, a jego świadomość pogrążyła się w
mroku. Ma poczucie widmowego wirowania po nieznanych morzach nieskończoności,
oszałamiającej jazdy na ogonie komety poprzez toczący się wszechświat, a także
histerycznego przerzucania się z piekła na księżyc i z księżyca do piekła, przy
wtórze rozchichotanego chóru pokrętnych, wesołkowatych starszych bogów i zielonych,
nietoperzoskrzydłych, szyderczych diabłów.
Nadeszło wyzwolenie z tego snu - "Viligant", sąd
wiceadmiralski, ulice Dunedin i długa powrotna droga do domu w okolice Egebergu. Nie
mógł tego opowiedzić nikomu, uznali by go za szaleńca. Postanowił to wszystko opisać
jeszcze przed śmiercią, ale żona nie powinna się o tym dowiedzieć. Śmierć będzie
dobrodziejstwem, jeśli tylko zdoła zatrzeć te wspomnienia.
Ten właśnie dokument przeczytałem i włożyłem do blaszanego pudełka koło
płaskorzeźby i notatek profesora Angella. Tam też włożę mój własny opis, ten
sprawdzian mojego stanu psychicznego, w którym zgromadzone jest wszystko to, co, mam
nadzieję, po raz drugi już nigdy więcej nie będzie gromadzone. Ujrzałem to wszystko,
co jest koszmarem tego świata, ale od tej chwili zarówno wiosenne niebo, jak letnie
kwiaty będą dla mnie zatrute. Tak jak odszedł wuj i biedny Johansen, tak i ja odejdę.
Zbyt wiele wiem, a kult wciąż żyje.
Cthulhu też wciąż żyje, jak sądzę, w kamiennej otchłani, która
jest jego schronieniem od czasu, gdy słońce było jeszcze młodą planetą. Jego
przeklęte miasto jest znowu zatopione w morzu, gdyż "Viligant" popłynął na
to miejsce po kwietniowym sztormie; jednakże wyznawcy Cthulhu na ziemi wciąż ryczą i
harcują, i popełniają mordy wokół bożka ustawionego na monolicie w odludnych
miejscach. Cthulhu musiał niespodziewanie utonąć i zapaść się w swoją czarną
otchłań, bo w przeciwnym razie świat rozbrzmiewałby teraz krzykiem przerażenia i
obłędu. Kto wie, jaki będzie koniec? To, co się wynurzyło, może zatonąć, a to, co
zatonęło, może się wynurzyć. Potwór czeka i drzemie w głębinie, a rozkład
rozprzestrzenia się wokół chylących się do upadku miast.
Czas nadejdzie - ale nie wolno mi o tym myśleć, nie
mogę! Błagam tylko aby wykonawcy mego testamentu zabezpieczyli ten manuskrypt, jeżeli
mnie przetrwa, przed zuchwalstwem i dopilnowali, aby ludzkie oko na nim nie spoczęło.
KONIEC
Ze względu na wielkość dokumentu , został on podzielony na
dwie części . Tu jest część I