Ze względu na wielkość dokumentu , został on podzielony na dwie części . Tu jest część II
Zew Cthulhu
część I
Autor : Howard Phillips Lovecraft
HTML : ARGAIL
Nie jest wykluczone, że są pozostałości tych
wielkich sił i istot... pozostałości bardzo odległego
okresu, kiedy... świadomość wyrażała się, byc może,
w kształtach i formach dawno już zanikłych, jeszcze
przed zalewem rozwijającej się ludzkości... formach,
o których tylko poezja i legenda zachowały przelotne
wspomnienie, zwąc je bogami, potworami, mitycznymi
istotami wszelkiego gatunku i rodzaju...
Algernon Blackwood
I. Horror w glinie
Wydaje mi się, że największym
dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować
całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz
nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko.
Nauki - a każda z nich dąży we własnym kierunku - nie wyrządziły nam jak dotąd
większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą
się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej
strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia, albo uciekniemy od tego
śmiercionośnego światła przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego
wieku.
Teozofowie w swoich domniemaniach wskazują na niesamowity ogrom
kosmicznego cyklu, w którym nasz świat i rasa ludzka to tylko wydarzenia przejściowe.
Napomykają o dziwnych pozostałościach stosując określenia, które zmroziły by krew w
żyłach, gdyby nie zamaskowano ich łagodnym optymizmem. Ale to nie teozofowie
przyczynili się do mego przelotnego zetknięcia się z zakazanymi eonami, które
przeszywają mnie dreszczem, gdy o nich myślę, i przyprawiają niemal o szaleństwo, gdy
o nich śnię. Zetknięcie się z nimi, tak jak i z wszystkimi
przejawami straszliwej prawdy, nastąpiło w momencie przypadkowego łączenia całkiem
różnych rzeczy - wiadomości z gazety i notatek zmarłego profesora. Mam nadzieję, że
już nikt więcej nie będzie się tym zajmował; jedno jest pewne, że jeśli będę
żył, nigdy świadomie nie dostarczę ogniwa do tego strasznego łańcucha. Myślę, że
profesor także zamierzał zachować milczenie odnośnie tej części, która była mu
znana, i że zniszczyłby swoje notatki, gdyby nie zabrała go nagła śmierć.
Moja znajomość tej sprawy datuje się od przełomu 1926 i 1927 roku,
a konkretnie od śmierci wujecznego dziadka, George'a Gammela Angella, emerytowanego
profesora języków semickich w Brown University, Providence, Rhode Island. Profesor
Angell był powszechnie cenionym autorytetem w dziedzinie starożytnych zapisów i często
zasięgali jego opinii dyrektorzy najsławniejszych muzeów; tak więc jego odejście w
wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat upamiętniło się wielu znakomitym osobom.
Jednakże tajemnicze okoliczności jego śmierci wzbudziły szerokie zainteresowanie
wśród miejscowej ludności. Profesor zmarł wracając z Newport; nagle się
przewrócił, jak powiadają świadkowie, potrącony przez Murzyna, wyglądającego na
marynarza, który wyłonił się z jednego z tych dziwnych mrocznych zaułków na stromym
zboczu wzgórza, przez które wiodła krótsza droga do domu zmarłego profesora na
Williams Street. Lekarze nie znaleźli żadnych obrażeń, a po burzliwej naradzie doszli
do wniosku, że przyczyną śmierci były dziwne zmiany patologiczne w secu, spowodowane
szybkim wejściem starszego człowieka na wzgórze. Wtedy nie widziałem powodu, by mieć
odmienne zdanie, z czasem jednak zrodziła się we mnie wątpiliwość, a nawet coś
więcej niż wątpliwość.
Jako spadkobierca i egzekutor mojego wujecznego dziadka - był bowiem
bezdzietnym wdowcem - miałem obowiązek przejrzeć dokładnie wszystkie jego dokumenty. W
tym celu przewiozłem cały komplet jego akt i skrzyneczek do mego domu w Bostonie. Duża
część materiału, który połączyłem w jedną całość, zostanie później
opublikowana prze Amerykańskie Stowarzyszenie Archeologiczne, oprócz zawartości jednej
skrzyneczki, która wydała mi się niezwykle zagadkowa i której nie miałem ochoty
ujawniać przed innymi. Była zamknięta i nie mogłem znaleźć kluczyka, aż wpadłem na
pomysł, by obejrzeć dokładnie pierścień, który profesor nosił zawsze w kieszeni.
Udało mi się ją otworzyć, ale wtedy stanąłem przed jeszcze większą i jeszcze
trudniejszą do pokonania przeszkodą. Bo i cóż miała znaczyć dziwna płaskorzeźba w
glinie, bezładne zapiski i jakieś wycinki? Czyżby mój wuj na starość stał się
wyznawcą najbardziej wyrafinowanej szarlatanerii?
Postanowiłem odszukać ekscentrycznego rzeźbiarza, który był
odpowiedzialny za to oczywiste zakłócenie spokoju umysłowego starego człowieka.
Płaskorzeźba była nierównym prostokątem o wymiarach pięć na
sześć cali, a grubości około jednego cala; niewątpliwie nowocześnie zaprojektowana,
została jednak wykonana w sposób daleki od nowoczesnej techniki i koncepcji. Bo choć
rozliczne i szaleńcze są fantazje futuryzmu i kubizmu, nieczęsto odtwarzają one
tajemniczą regularność, jaka się kryje w prehistorycznych zapisach. A z pewnością ta
rzeźba kryła w sobie jakieś zapisy; jednakże moja pamięć, chociaż posiadałem
wnikliwą znajomość dokumentów i zbiorów mego wuja, zawodziła mnie i w żaden sposób
nie mogłem zidentyfikować tego szczególnego przypadku ani nawet domyślać się jego
odległej przynależności.
Oprócz zupełnie oczywistych hieroglifów, była tam też figura
niewątpliwie obrazkowa w zamierzeniu, choć jej impresjonistyczne wykonanie
uniemożliwiało odczytanie jakiejkolwiek koncepcji. Zdawała się być jakimś potworem
albo symbolem przedstawiającym potwora, o kształcie, który tylko schorzała wyobraźnia
mogła wymyślić. Jeżeli powiem, że moja cokolwiek ekstrawagancka wyobraźnia
podsuwała mi jednocześnie obrazy ośmiornicy, smoka i karykatury człowieka, nie będę
niewierny duchowi tej płaskorzeźby. Gąbczasta, zakończona mackami głowa wieńczyła
groteskową i pokrytą łuskami figurkę ze szczątkami skrzydeł; ale najbardziej
szokujący i przerażający był jej ogólny zarys. Tło tej figurki przypominało
cyklopową architekturę.
Pismo towarzyszące tej osobliwości, poza poza stosem wycinków
gazetowych, wyszło spod ręki profesora Angella i to w ostatnich czasach; nie miało
ambicji stylu literackiego. Zasadniczy dokument nosił nagłówek KULT CTHULHU, starannie
wypisany drukowanymi literami, żeby uniknąć błędnego odczytania niespotykanego
słowa. Manuskrypt został podzielony na dwa działy, z których pierwszy był
zatytułowany "1925 - Sen i rozprawa na temat snu H. A. Wilcoxa, Thomas St. 7
Providence, R.I.", a drugi "Opowieść inspektora Johna R. Legrasse, Bienville
St. 121, Nowy Orlean, La., w 1908 roku A. A. S. Mtg. -- Notatki na temat Same i prof.
Webba sprawozdanie". Jedne rękopisy były krótkie i pobieżne, inne zawierały
opowieści dziwnych snów różnych osób, jeszcze inne znów cytaty z teozoficznych
ksiąg i czasopism (zwłaszcza z Atlantis i Lost Lemuria), a pozostałe zawierały
komentarze na temat długotrwałych sekretnych stowarzyszeń i tajemnych kultów, z
odniesieniem do fragmentów mitologicznych i antropologicznych książek źródłowych,
takich jak "Złota gałąź" Frazera oraz "Kult wiedźm w Zachodniej
Europie" Miss Murray. Wycinki odnosiły się głównie do outr schorzeń
umysłowych i objawów szaleństwa lub manii prześladowczych z okresu wiosny 1925.
Pierwsza część głównego manuskryptu zawierała szczególnie
niezwykłą opowieść. Okazuje się, że 1 marca 1925 roku szczupły, ciemnowłosy
młodzieniec o neurotycznych cechach, ogromnie podniecony, złożył profesorowi Angellowi
wizytę przynosząc z sobą osobliwą płaskorzeźbę w glinie, która wtedy była jeszcze
mokra, świeżo wykonana. Okazał wizytówkę z nadrukiem Henry Anthony Wilcox i wuj
rozpoznał w nim najmłodszego syna znanej mu szacownej rodziny, studiującego rzeźbę w
Szkole Modelarskiej w Rhode Island, a mieszkającego samotnie w budynku Fleur-de-Lys w
pobliżu uczelni. Wilcox był młodzieńcem niezwykłym, uważanym za geniusza, ale
trochę ekscentrycznym i od dzieciństwa zwracał na siebie uwagę opowiadaniem dziwnych
historii i dość osobliwych snów. Sam określał siebie jako "psychicznie
nadwrażliwego", ale stateczni mieszkańcy starego handlowego miasta powiadali, że
jest po prostu "dziwny". Nigdy nie włączał się w życie otoczenia, aż w
końcu stopniowo przestano go w ogóle dostrzegać i znany był tylko nielicznej grupie
estetów z innych miast. Nawet Klub Artystyczny w Providence, usiłujący za wszelką
cenę zachować swój konserwatyzm, uznał go za przypadek całkiem beznadziejny. Z okazji
tej wizyty, jak podawał manuskrypt profesora, rzeźbiarz zwrócił się z
bezceremonialną prośbą do gospodarza, jako znawcy archeologii, o zidentyfikowanie
hieroglifów na płaskorzeźbie. Mówił w jakiś senny, sztuczny sposób, w którym
czuło się pozę i odpychającą układność; mój wuj odpowiadając zareagował dość
ostro, bo wyraźna świeżość rzeźby mogła świadczyć o pokrewieństwie ze wszystkim,
tylko nie z archeologią. Odpowiedź młodego Wilcoxa, która wywarła takie wrażenie na
wuju, że zapamiętał ją i zapisał dosłownie, była wprost fantastyczna i poetycka, co
zapewne cechowało też całą z nim rozmowę, a co ja uznałem za wielce dla niego
charakterystyczne. Powiedział: "Bo rzeczywiście jest nowa, jako że wykonałem ją
wczoraj w nocy śniąc o dziwnych miastach; a sny są starsze niż zadumany Tyr,
pogrążony w kontemplacji Sfinks czy opasany ogrodami Babilon".
I wtedy to rozpoczął tę zawiłą opowieść, która nagle zbudziła
uśpioną pamięć i gorączkowe zainteresowanie wuja. Ubiegłej nocy miało miejsce
lekkie trzęsienie ziemi, najbardziej odczuwalne w Nowej Anglii na przestrzeni kilku lat,
co żywo pobudziło wyobraźnię Wilcoxa. Odpoczywając zapadł w przedziwny sen o
wielkich miastach Cyklopów zbudowanych z bloków Tytana i sięgających nieba monolitów,
które ociekały zielonym szlamem i ziały grozą tajemniczego horroru. Wszystkie ściany
i kolumny pokryte były hieroglifami, a z jakiegoś nieokreślonego miejsca na dole
dobywał się głos, który nie był głosem; chaotyczne doznanie, które tylko fantazja
mogła przetworzyć w dźwięk, a które on usiłował przekazać za pomocą prawie nie do
wymówienia galimatiasu liter: "Cthulhu fhtagn".
Ten werbalny galimatias stał się kluczem do wspomnienia
fascynującego i niepokojącego dla profesora Angella. Wypytał rzeźbiarza o wszystko z
naukową dokładnością i w wielkim skupieniu przyjrzał się płaskorzeźbie, którą
Wilcox wykonał podczas snu, zziębnięty, tylko w piżamie, i nad którą obudził się w
kompletnym oszołomieniu. Wuj składał winę na swój wiek - Wilcox potem zeznał - za
to, że tak powoli rozpoznał zarówno hieroglify, jak i obrazkowy wzór. Wiele jego
pytań wydało się gościowi zupełnie bez związku, zwłaszcza te, w których usiłował
powiązać wzór z kultami albo społecznościami; Wicox nie mógł też zrozumieć coraz
to powtarzających się obietnic milczenia, jakie mu składał profesor w zamian za
przyjęcie na członka jakiegoś rozpowszechnionego mistycznego czy pogańskiego
stowarzyszenia religijnego. Kiedy profesor Angell przekonał się, że rzeźbiarz
naprawdę nie ma pojęcia o kultach ani systemach tajemnej wiedzy, zwrócił się do niego
z prośbą, aby zdawał mu relacje ze wszystkich swych snów. To zaowocowało, bo w
manuskrypcie są opisy codziennych wizyt młodego człowieka, podczas których snuł
zdumiewające opowieści o swoich nocnych wizjach. Dominował w nich straszny widok
ciemnych, ociekających szlamem kamieni, oraz podziemny głos albo jakaś informacja
przekazywana monotonnie w sposób zagadkowy i pozbawiony sensu, dający się określić
tylko jako bełkot. Dwa dźwięki powtarzane najczęściej można oddać za pomocą tych
liter: "Cthulhu" i "R'lyeh".
23 marca, jak było dalej w manuskrypcie, Wilcox się nie zjawił; po
przeprowadzeniu wywiadu w miejscu zamieszkania okazało się, że zapadł na jakąś
dziwną gorączkę i rodzina zabrała go do domu na Waterman Street. Krzyczał przez
całą noc, budząc wsystkich w tym budynku, na przemian to tracąc świadomość, to
popadając w delirium. Wuj natychmiast zatelefonował do rodziny i bacznie od tej pory
obserwował ten przypadek; odwiedzał też często doktora Tobeya na Thayer Street, który
opiekował się pacjentem. Rozgorączkowany umysł Wilcoxa krążył wokół jakichś
dziwnych spraw, a doktor mówiąc o tym aż się wzdrygał. Były więc opowieści o jego
dawnych snach, ale i o jakiejś przedziwnej wielkiej rzeczy na "milowych
wysokościach", która tam chodzi albo się snuje dookoła. Nigdy nie określił
wyraźnie tego obiektu, ale szalone słowa, jakie wypowiadał od czasu do czasu,
powtórzone przez doktora Tobeya, przekonały profesora, że jest on identyczny jak owo
nieokreślone monstrum, które chciał odtworzyć w rzeźbie podczas snu. Wzmianki o tym
obiekcie, wedle doktora, były zawsze wstępem do letargu, w jaki popadał młody
człowiek. Dziwna rzecz, ale jego temperatura niewiele przekraczała granice normy,
natomiast stan ogólny świadczył raczej o autentycznej gorączce niż o jakimkolwiek
zakłóceniu umysłowym.
2 kwietnia, około trzeciej po południu, ustąpiły wszelkie symptomy
choroby Wilcoxa. Usiadł prosto na łóżku, zdziwił się swoją obecnością w domu,
nieświadom zupełnie tego, co zdarzyło się we śnie czy na jawie od 22 marca. Lekarz
orzekł, że stan jego zdrowia jest już dobry i Wilcox wrócił po trzech dniach do
swojego mieszkania; ale też i przestał być pomocny profesorowi Angellowi. Wraz z
powrotem do zdrowia zniknęły wszelkie ślady dziwnych snów i mój wój przestał
prowadzić notatki z jego nocnych wizji po tygodniu bezcelowych i nie związanych z
tematem sprawozdań z najzupełniej normalnych snów.
Tu się kończyła pierwsza część manuskryptu, lecz wzmianki
odnoszące się do pewnych rozproszonych zapisków dostarczyły mi dużo materiału do
myślenia - w gruncie rzeczy tak dużo, że tylko wrodzony sceptycyzm, kształtujący
wtedy moją filozofię, może być odpowiedzialny za ciągłą nieufność w stosunku do
artysty. Wspomniane notatki były opisem snów rozmaitych osób z tego samego okresu, w
którym młody Wilcox składał tak dziwne wizyty. Mój wuj, wydaje się, szybko
rozwinął ogromny, na szeroką skalę zakrojony wywiad pośród niemal wszystkich
przyjaciół, do których mógł bez posądzenia o zuchwlstwo zwrócić się z prośbą o
relacje z ich snów z podaniem daty co ciekawszych sennych wizji z przeszłości. Na
prośbę tę reagowano w różny sposób, jednakże spotkał się ze znacznie większym
odzewem niż każdy przeciętny człowiek posiadający do pomocy sekretarkę.
Korespondencja w wersji oryginalnej nie zachowała się, ale
jego notatki były dokładnym i naprawdę wiele znaczącym sprawozdaniem. Relacje
przeciętnych ludzi ze sfer towarzyskich i biznesu - stanowiących tradycyjną "sól
ziemi" Nowej Anglii - okazały się prawie zupełnym fiaskiem, jednak pojedyncze
przypadki niespokojnych, acz nie sprecyzowanych impresji nocnych pojawiają się tu i
ówdzie, zawsze między 23 marca a 2 kwietnia - w okresie delirium młodego Wilcoxa.
Naukowcy byli trochę pod ich większym wpływem, choć dość niejasny opis czterech
przypadków nasówa przelotne obrazy dziwnych krajobrazów, a jeden wspomina o lęku przed
czymś wykraczającym poza przyjęte granice wyobraźni.
To od artystów i poetów nadeszły owe trafne odpowiedzi i jestem
przekonany, że rozpętałaby się panika, gdyby byli w stanie porównać zanotowane
uwagi. W tej jednak sytuacji, z powodu braku oryginalnych listów, uznałem, że
kompilator musiał zadawać wiodące pytania albo też sam zredagował listy będące
świadectwem tego, co skrycie postanowił zobaczyć.
Dlatego też wciąż czułem, że Wilcox w pewnym stopniu świadom
wszystkich danych będących od dawna w posiadaniu mego wuja, okpiwał starego naukowca.
Odpowiedzi estetów stanowiły bulwersującą opowieść. Między 28 lutego a 2 kwietnia
ogromna większość z nich śniła o dziwnych rzeczach, a nasilenie tych snów znacznie
narastało w okresie delirium rzeźbiarza. Ponad jedna czwarta spośród tych, którzy
cokolwiek donosili, opisywała sceny i dźwięki niewiele odbiegające od tych, które
podawał Wilcox, a poniektórzy zwierzali się z przeszywającego ich lęku przed ogromną
i jakąś niesłychaną rzeczą widzianą pod koniec snu. Jeden przypadek, szczególnie
podkreślany w tym opisie, był bardzo smutny. Jego obiekt, powszechnie znany architekt
skłaniający się ku teozofii i okultyzmowi, uległ gwałtownemu napadowi szaleństwa w
okresie delirium Wilcoxa i po kilku miesiącach wyzionął ducha wołając bez ustanku,
aby go ocalono przed jakimś zbiegłym z piekieł stworem. Gdyby wuj opatrywał owe
przypadki imieniem, zamiast posługiwać się tylko cyfrą, podjąłbym osobiście badania
w celu potwierdzenia ich wiarygodności; w tej jednakże sytuacji udało mi się natrafić
na ślad ledwie kilku przypadków. Ale te były dokładnie opisane. Często zastanawiałem
się, czy wszystkie osoby, które profesor wypytywał, były równie zaskoczone, jak te tu
opisane. Dobrze się składa, że żadne wyjaśnienie do nich nie dotrze.
Wycinki prasowe, jak już wspomniałem, wskazywały na przypadki
paniki, obłędu i eksentryczności w danym okresie. Profesor Angell zatrudnił chyba
całe biuro wycinków prasowych, bo liczba notatek była wprost niesamowita, a źródła
rozproszone po całej kuli ziemskiej. Tu oto było samobójstwo nocą w Londynie,
człowiek śpiący samotnie, krzyknąwszy przeraźliwie, wyskoczył przez okno. Inny
wycinek cytował zaskakujący list do wydawcy gazety w Południowej Ameryce, w którym
jakiś fanatyk przepowiada straszną przyszłość na podstawie makabrycznej wizji sennej.
Przesłane wycinki z Kalifornii opisują kolonię teozofów odzianych en masse w białe
szaty, dla jakiegoś chwalebnego spełnienia życzeń, które nigdy się nie ziszczą,
podczas gdy wycinki z Indii mówią niejasno o niepokoju tamtejszych mieszkańców, jaki
zauważono pod koniec marca. Na Haiti nasilają się orgie czarnoksiężników, zaś
afrykańska forpoczta donosi o złowieszczych rozruchach. Amerykańscy inspektorzy na
Filipinach stwierdzają, że pewne plemiona sprawiają im kłopoty w tym czasie, a nocą z
22 na 23 marca nowojorską policję atakują rozhisteryzowani Lewantyńczycy.
W zachodniej części Irlandii występują zamieszki i krążą
różne legendy, natomiast pełen fantazji malarz, Ardois-Bonnot, wystawia bluźnierczy
obraz "Pejzaż ze snu" na paryskim wiosennym wernisażu 1926 roku. A tak liczne
kłopoty zanotowano w zakładach dla psychicznie chorych, że chyba tylko cudem lekarska
korporacja nie dostrzegła dziwnego paralelizmu i nie wyciągnęła mistycznych wniosków.
Ogromny stos wycinków; a ja w tym czasie prawie nie dostrzegałem swego zimnego
racjonalizmu, z jakim odkładałem je na bok. Byłem jednak wtedy przekonany, że Wilcox
znaj już wcześniej sprawy, o jakich wspomina profesor.
II. Opowieść inspektora Legrasse
Dawniejsze sprawy, z powodu których sen
rzeźbiarza i jego płaskorzeźba stały się kwestią tak wielkiej wagi dla mego wuja,
są tematem drugiej części obszernego manuskryptu. Okazuje się, że niegdyś profesor
Angell ujrzał piekielne zarysy niesamowitego potwora, głowiąc się nad jakimiś
nieznanymi hieroglifami, i usłyszał złowieszcze sylaby, które można było odtworzyć
tylko jako "Cthulhu"; a wszystko w tak pełnym zamętu i strasznym powiązaniu,
że trudno się dziwić, iż molestował młodego Wilcoxa pytaniami i domagał się
szczegółowych danych.
To wcześniejsze zdarzenie miało miejsce w 1908 roku, siedemnaście
lat temu, podczas dorocznego zebrania Stowarzyszenia Amerykańskich Archeologów w St.
Louis. Profesor Angell, stosownie do swego autorytetu i osiągnięć naukowych, spełniał
czołową rolę we wszystkich rozważaniach, był też jednym z pierwszych, do którego
zgłosiło się kilka osób spoza stałego grona, jako do wybitnego przedstawiciela tego
zebrania, z prośbą o prawidłową odpowiedź na ich pytania i fachowe rozwiązanie
nurtujących ich problemów.
Głównym przedstawicielem grona outsiderów, który zresztą wkrótce
stał się centralnym obiektem zainteresowania całego zgromadzenia, był mężczyzna w
średnim wieku, o dość pospolitym wyglądzie, który przyjechał aż z Nowego Orleanu,
aby zdobyć pewne informacje, raczej szczególnej natury, nieosiągalne w żadnym z
lokalnych źródeł. Nazywał się John Raymond Legrasse i był inspektorem policji.
Przywiózł ze sobą przedmiot będący celem tej wizyty, groteskową, budzącą odrazę i
niewątpliwie bardzo starą kamienną statuetkę, której pochodzenia nie był w stanie
ustalić.
Trudno przypuszczać, aby inspektor Legrasse interesował się choćby
w najmniejszym stopniu archeologią. Wręcz przeciwnie, jego pragnienie, aby wyjaśnić
tę zagadkę, miało charakter czysto profesjonalny. Statuetka, bożek, fetysz, cokolwiek
to było, została znaleziona kilka miesięcy temu w lasach rosnących na moczarach na
południe od Nowego Orleanu podczas obławy na czarnoksiężników, którzy mieli odbywać
tam swoje zgromadzenia; tak niezwykłe i tak niesamowite były obrzędy związane z tą
statuetką, że policja nie miała wątpliwości, iż natknęła się na jakiś tajemniczy
kult, zupełnie nieznany i o wiele bardziej szatański niż wszelkie znane dotąd,
najbardziej mroczne kulty czarnoksiężników afrykańskich. O jej pochodzeniu, poza
chaotycznymi i wprost niewiarygodnymi opowieściami, jakie z trudem wydobyto od
schwytanych członków zgromadzenia, nie dowiedziano się absolutnie niczego; stąd usilne
dążenie policji, aby nauka o starożytności pomogła zidentyfikować ten przerażający
symbol i przyczynić się do wyśledzenia kultu aż po samo jego źródło.
Inspektor Legrasse nie spodziewał się, że statuetka wywoła aż
taką sensację. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby wszyscy zebrani tam ludzie nauki
popadli w stan euforycznego podniecenia; stłoczyli się wokół niego, by przyjrzeć się
maleńkiej statuetce, której niepojęta osobliwość i autentyczny powiew najbardziej
odległej starożytności otwierały zupełnie nieznane możliwości. Żadna ze sławnych
szkół rzeźbiarskich nie potrafiła rzucić światła na ten niesamowity przedmiot, a
jednak na jego zielonkawej powierzchni z nieznanego kamienia były wyryte ślady setek, a
nawet tysięcy lat.
Figurka która zaczęła przechodzić z rąk do rąk dla
dokładniejszych oględzin, miała około siedmiu a nawet ośmiu cali wysokości i
została wykonana w sposób mistrzowski i wysoce artystyczny. Przedstawiała potwora o
niewyraźnych antropoidalnych kształtach, głowie ośmiornicy i twarzy pełnej macek,
tułowiu gąbczastym i pokrytym łuskami, ogromnych szponach na przednich i tylnych
łapach i długich, wąskich skrzydłach z tyłu. Zdawała się zionąć przerażającą i
jakąś nienaturalną złośliwością, była jakby trochę wypukła i korpulentna i
osadzona na kwadratowym bloku albo postumencie pokrytym nieczytelnymi znakami. Końce
skrzydeł dotykały tylnego brzegu podstawy, podczas gdy długie, zakrzywione szpony
skrzyżowanych i podkurczonych zadnich nóg obejmowały brzeg od przodu i sięgały jedną
czwartą długości pod spód podstawy. Głowa wyrastająca jakby z nóg była pochylona
do przodu, tak że koniuszki czułek na twarzy ocierały się o wielkie przednie szpony
obejmujące obejmujące podkurczone i uniesione kolana. Statuetka wyglądała jak żywa i
tym bardziej budziła lęk, że jej pochodzenie było tak całkowicie nieznane. Nie
ulegało wątpliwości, że jej wiek był nieogarniony; nawet w najdrobniejszym szczególe
nie wykazywała związku z żadnym rodzajem sztuki przynależnym do młodej cywilizacji -
a właściwie do żadnej cywilizacji znanej na tym świecie.
W tej całkowitej odrębności i wyizolowaniu nawet tworzywo, z
którego została wykonana, było tajemnicze, ponieważ miękki, zielonoczarny kamień ze
złocistymi i opalizującymi cętkami i prążkami nie przypominał żadnego znanego w
geologii czy mineralogii kamienia. Znaki na podstawie były równie zaskakujące i nie do
odczytania; nikt spośród obecnych, choć zgromadziła się reprezentacja ekspertów w
tej dziedzinie z połowy świata, nie potrafił znaleźć choćby najmniejszego
podobieństwa do jakichkolwiek znanych im nawet najstarszych języków. Znaki te, podobnie
jak sama statuetka i materiał z którego została wykonana, przynależały do jakichś
bardzo odległych czasów, nieznanych rodzajowi ludzkiemu; sugerowały, napełniając
grozą, ogromnie dawne i bezbożne życie, w którym nasz świat i nasze wyobrażenia nie
mają żadnego udziału.
A jednak, kiedy członkowie tego zgromadzenia potrząsali głowami
jeden po drugim i przyznawali zgodnie, że nie potrafią rozwikłać problemu inspektora,
znalazł się ktoś, komu wydawało się, że chyba wie co nieco o tej przerażającej
statuetce i piśmie na postumencie, po czym z pewnym onieśmieleniem opowiedział dziwną
historię. Był to William Channing Webb, profesor antropologii w Princeton University,
badacz naukowy raczej mało znany.
Profesor Webb został zaangażowany czterdzieści osiem lat temu jako
członek wyprawy badawczej do Grenlandii i Islandii w poszukiwaniu pewnych napisów
runicznych, których jednak nie udało mu się znaleźć; a daleko na zachodnim brzegu
Grenlandii natknął się na niezwykłe plemię czy też kult zdegenerowanych Eskimosów,
odprawiających dziwne obrzędy ku czci szatana, a już szczególnie zmroziła go ich
pełna premedytacji i odrażająca żądza krwi. Była to religia, o której inni Eskimosi
raczej mało wiedzieli, a na którą reagowali jedynie wzruszeniem ramion mówiąc, że
pochodzi z okresu bardzo dawnych eonów, jeszcze przed stworzeniem świata. Oprócz
potwornych obrzędów i ofiar składanych z ludzi odprawiali jakieś niesamowite,
odziedziczone po przodkach rytuały, przeznaczone dla nadrzędnego, starszego diabła albo
tornasuka; z tych rytuałów profesor Webb sporządził fonetyczny zapis słuchając
wiekowego angekoka albo duchownego-czarownika , odtworzywszy te dźwięki za pomocą
rzymskich liter w miarę możliwości jak najdokładniej. Teraz jednak największe
znaczenie miał bożek, którego w tym kulcie otaczano czcią i wokół którego
wykonywano tańce, gdy zorza polarna wznosiła się wysoko nad okryte lodem urwiska
skalne. Była to, jak stwierdził profesor, bardzo prymitywnie wykonana kamienna
płaskorzeźba, a na niej szkaradny obraz i jakieś tajemnicze pismo. Zgodnie z tym, co
zapamiętał, przypominała w ogólnych zarysach tego właśnie leżącego teraz przed
zebranymi potwora.
Powyższe dane, przyjęte przez zebranych z największym zdumieniem i
powątpiewaniem, wzbudziły jeszcze wieksze zainteresowanie inspektora Legrasse; zasypał
profesora pytaniami. Mając zanotowany i przepisany tekst rytuału czarowników na
moczarach, których jego ludzie aresztowali, zwrócił się z prośbą do profesora, aby
przypomniał sobie możliwie najdokładniej sylaby, jakie zapisał wśród diabolicznych
Eskimosów. Nastąpiły teraz wyczerpujące porównania szczegółów, po czym zapanowł
moment naprawdę przerażającej ciszy, kiedy zarówno detektyw jak i naukowiec ustalili
identyczną zgodność frazy obu diabelskich rytuałów odległych od siebie o taki szmat
świata. To, co w istocie zarówno eskimoscy czarownicy, jak i kapłani na moczarach w
Luizjanie śpiewali maleńkim bożkom, tak się mniej więcej przedstawiało -
poszczególne słowa można było odgadnąć na podstawie przerw ustalonych tradycyjnym
zwyczajem w śpiewanej frazie:
Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn.
Legrasse miał w tym względzie przewagę nad profesorem Webbem, ponieważ kilku z jego więźniów przekazało mu znaczenie tej frazy, zgodnie z wyjaśnieniem, jakie otrzymali od starszych celebrantów. Tekst brzmiał mniej więcej tak:
W tym domu w R'lyeh czeka w uśpieniu zmarły Chtulhu.
Teraz inspektor Legrasse na usilne
nalegania zebranych zaczął opowiadać możliwie najdokładniej swoją przeprawę z
czcicielami bożka na moczarach; była to opowieść, do której mój wuj, jak się
zdołałem zorientować, przywiązywał szczególną wagę.
Graniczyła ona z najdzikszymi mrzonkami mitomana i teozofa i
ujawniała zadziwiający stopień kosmicznej wyobraźni pośród takich mieszańców krwii
i pariasów, po których najmniej można się było tego spodziewać.
1 listopada 1907 roku nowoorleańska policja otrzymała pilne wezwanie
na tereny moczarów i lagun, znajdujące się na południu.
Tamtejsi osadnicy, w większości prymitywni, ale prostoduszni potomkowie Lafitte'ów,
żyli w panicznym lęku przed czymś nieznanym, co zakradało się do nich nocą. Były to
niewątpliwie praktyki czarnoksięskie, ale z takim okropieństwem jeszcze się dotychczas
nie spotkali; kilka ich kobiet i kilkoro dzieci zniknęło w momencie, gdy rozległo się
złowieszcze bicie bębna w głębi mrocznych, nawiedzonych lasów do których nie
zaglądał żaden z okolicznych mieszkańców. Dochodziły stamtąd oszalałe krzyki,
jęki udręczonych i zawodzenia mrożące krew w żyłach, pojawiały się też
roztańczone, diabelskie płomienie; zastraszony posłaniec powiedział, że przekracza to
już wytrzymałośc miejscowej ludności.
Tak więc grupa dwudziestu policjantów w dwóch wozach i automobilu
wyruszyła późnym popołudniem z roztrzęsionym posłańcem jako przewodnikiem. Na
końcu drogi wysiedli i dalej brnęli pieszo pokonując całe mile w milczeniu pośród
przerażających cyprysowych lasów, do których dzień nigdy nie zaglądał. Paskudne
korzenie i zwisające złowieszczo pętle hiszpańskiego mchu zagradzały im przejście, a
co pewien czas zwalisko wilgotnych kamieni albo szczątki zmurszałego muru będące
przypomnieniem, jak schorzałe jest to miejsce, potęgowały nastrój grozy, którą
budziło każde zniekształcone drzewo i każda kępa porosła grzybami. W końcu
wyłoniło się przed nimi osiedle bezładnie rozproszonych ubogich chat; rozhisteryzowani
mieszkańcy wybiegli i zgromadzili się wokół migocących latarek. Gdzieś daleko
rozlegało się ledwo słyszalne stłumione bicie w bębny; co pewien czas, wraz z
powiewem wiatru, dobiegał ścinający krew w żyłach krzyk. Poprzez jasne poszycie,
spoza bezkresnych ścieżek lesistej nocy zdawało się przenikać czerwonawe światło.
Mieszkańcy tej osady drżeli na myśl, że muszą sami pozostać, i każdy z nich,
zlękniony, kategorycznie odmawiał aby zbliżyć się choćby na krok w stronę tego
diabelskiego miejsca obrzędów, wobec tego inspektor Legrasse wraz z dziewiętnastoma
kolegami zapuścił się bez przewodnika w czarne arkana koszmaru, z jakim jeszcze się w
życiu żaden z nich nie zetknął.
Teren, na który wkroczyła policja, miał z dawna ustaloną złą
reputację, był absolutnie nieznany, bo nie dotknęła go stopa białego człowieka.
Krążyły legendy o tajemniczym jeziorze, którego nie ujrzał jeszcze żaden
śmiertelnik, a w którym mieszka ogromny, bezkształtny, biały, polipowaty stwór, o
błyszczących ślepiach; tubylcy szeptali, że czarty o skrzydłach nietoperza wylatują
z jam w głębi ziemi, aby oddawać mu cześć o północy. Powiadali, że przebywał tam
jeszcze przed d'Ibervillem, przed La Sallem, przed Indianami, nawet jeszcze wtedy, kiedy w
lasach nie było ani zwierząt, ani ptaków. Była to zmora nocna, a zobaczyć ją -
znaczyło umrzeć. Prześladowała jednak ludzi w snach, wiedzieli więc o niej
wystarczająco dużo, aby się trzymać z daleka. Orgia czarowników odbywała się teraz
na samym brzegu tego odrażającego terenu, co było już wystarczająco okropne; miejsce
odprawiania czarów przerażało tubylców bardziej niż wstrząsające odgłosy i same
wydarzenia.
Tylko poezja albo obłęd mogły usprawiedliwić wrzaski, jakie
docierały do Legrasse'a, kiedy brnęli poprzez czarne grzęzawisko w kierunku czerwonego
blasku i przytłumionego bicia w bębny. Istnieją odgłosy właściwe ludziom i
właściwe zwierzętom; straszne jednak są one wtedy, gdy słyszymy głosy ludzkie, a
zdają się je wydawać dzikie bestie. Zwierzęca furia i wyuzdana orgia wzbijały się do
demonicznych wyżyn, przecinane wyciem i skrzeczącym wrzaskiem najwyższej ekstazy,
która rozdzierała i wibrowała w tym spowitym nocą lesie niczym złowroga burza
dobywająca się z piekielnych głębi. Od czasu do czasu słabiej sterowane zawodzenie
cichło i to, co zdawało się być dobrze wyćwiczonym chórem ochrypłych głosów,
przeradzało się w przyśpiewkę, w której rozbrzmiewała ta ohydna fraza czy też
rytuał:
Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn.
Kiedy dotarli do miejsca, w którym drzewa się przerzedzały,
natknęli się na prawdziwe widowisko. Czterech spośród ludzi Legrasse'a cofnęło się,
jeden zemdlał, a dwaj pod wpływem doznanego wtrząsu, wydali z siebie przeraźliwy
krzyk, który na szczęście zagłuszyła rozszalała kakofonia orgii. Legrasse chlusnał
bagnistą wodą w twarz omdlałego policjanta, po czym wszyscy stanęli dygocąc, niemal
zahipnotyzowani strasznym widowiskiem.
W naturalnej przesiece, jaką było bagnisko, widniała porosła trawą
wyspa wielkości około akra, bez drzew i w miarę sucha. Na niej właśnie podskakiwała
i wiła się horda ludzkich potworów, jeszcze bardziej niesamowita niż na obrazach
Sime'a Angaroli. Naga gromada hybrydów ryczała, wyła i spazmatycznie wyginała się
wokół ogromnego ognia w kształcie pierścienia; gdy rozchylała się zasłona dymu,
ukazywał się stojący w samym środku ogniska wielki granitowy monolit, wysoki na
jakieś osiem stóp; na jego wierzchołku spoczywała absurdalnie mała i dziwacznie
wyrzeźbiona statuetka. Z szerokiego kręgu dziesięciu platform rozstawionych w
regularnych odstępach wokół spowitego ogniem monolitu zwisały głową w dół ciała
owych mieszkańców osady, którzy zniknęli. Pośrodku tego właśnie kręgu stojący
kołem wierni skakali i ryczeli, przesuwając się w prawo w bezustannych bachanaliach
pomiędzy kręgiem ciał i płonącym ogniskiem.
Może zadziałała tu wyobraźnia, a może rozbrzmiewające echo, ale
jeden z członków wyprawy, Hiszpan, ogromnie podekscytowany, twierdził, że słyszał w
dali, w głębi nie objętego blaskiem ognia lasu starych legend i koszmaru, odzew na
odprawiany obrzęd. Z człowiekiem tym, który nazywał się Joseph D. Galvez, spotkałem
się i rozmawiałem; okazał się roztargniony i skłonny do bujnej fantazji. W swoich
rozważaniach sięgał nawet tak daleko, że wspominał coś o cichym trzepocie wielkich
skrzydeł, o błyszczących oczach i ogromnej białej masie prześwitującej spoza
odległych drzew - myślę jednak, że nasłuchał się zbyt wielu tubylczych zabobonów.
Chwila przerażającego milczenia, jakie ogarnęło ludzi Legrasse'a,
nie trwała jednak długo. Pobudził ich obowiązek; choć w tym tłumie celebrantów
było około stu mieszańców krwi, policjanci zaopatrzeni w broń rzucili się bez
wahania na to budzące wstręt zgromadzenie. Przez pięć minut trwał zgiełk i chaos nie
do opisania. Padały oszalałe ciosy, strzały, tłum rozproszył się na wszystkie
strony; w końcu jednak Legrasse zdołał się doliczyć około czterdziestu siedmiu
ponurych jeńców, którym natychmiast kazał się ubrać i ustawić w szeregu pomiędzy
dwoma rzędami policjantów. Pięciu spośród wyznawców tgo obrzędu zostało zabitych,
dwóch ciężko rannych ich współtoważysze odnieśli na zaimprowizowanych noszach.
Legrasse ostrożnie zdjął z monolitu rzeźbę i zabrał ją ze sobą.
Po bardzo forsownej i nużącej podróży jeńcy zostali przesłuchani
na komendzie i okazało się, że wszyscy są ogromnie prymitywnymi mieszańcami krwi i
objawiają zaburzenia umysłowe. W większości byli to marynarze, Murzyni i Mulaci,
głównie z Indii Zachodnich albo portugalskiej Brava z wysp Cape Verde; wykonywali
czarnoksięskie praktyki oddając się heterogenicznemu kultowi. Jednakże już po zadaniu
im kilku pytań stało się oczywiste, że zachodzi tu zjawisko o wiele głębsze i
starsze niż murzyński fetyszyzm. Choć tak zwyrodniali i ignoranccy, obstawali ze
zdumiewającą konsekwencją przy przewodniej idei swojej szkaradnej wiary.
Czcili, jak sami powiadali, Wielkie Dawne Bóstwa, które żyły przed
wiekami, kiedy to jeszcze nie było ludzi, a które przybyły do tego młodego świata
prosto z nieba. Teraz już ich tutaj nie ma, są głęboko pod ziemią i pod dnem
oceanów; ale ich ciała zwierzyły swoje tajemnice pierwszemu człowiekowi podczas snu i
on to właśnie stworzył kult, który nigdy nie zaniknie. To właśnie ich kult, który,
jak twierdzili jeńcy, zawsze istniał i zawsze będzie istniał, skrywany na dalekich
pustkowiach i w mrocznych zakątkach świata, dopóki wielki Cthulhu nie powstanie ze
swego spowitego mrokiem domu w potężnym mieście R'lyeh znajdującym się pod wodą i
nie obejmie znowu władzy nad światem. Pewnego dnia, kiedy gwiazdy będą gotowe,
rozlegnie się jego wołanie, a tajemniczy kult będzie trwał w oczekiwaniu na jego
wyzwolenie.
Do tego czasu nic więcej nie wolno mówić. Jest to tajemnica, której
nie zdołają wyjawić żadne tortury. Ludzkość nie jest sama pośród wszystkich rzeczy
na ziemi, których jesteśmy świadomi, bowiem z ciemności przybywają cienie i
nawiedzają swoich wiernych. Nie są to jednak Wielkie Bóstwa. Człowiek ich jeszcze nie
widział. Wyrzeźbione bóstwo to wielki Cthulhu, ale nikt nie potrafiłby powiedzieć,
czy tak właśnie owe bóstwa wyglądają. Nikt też nie potrafiłby teraz odczytać
starego napisu, ale słowa te zostały kiedyś wypowiedziane. Słowa nucone podczas
obrzędu nie są tajemnicą - nigdy jednak nie mówi się ich głośno, tylko szeptem. A
znaczą: "W tym domu w R'lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu".
Tylko dwaj jeńcy okazali się na tyle zdrowi na umyśle, aby ich
można było powiesić, pozostałych przekazano do różnych zakładów psychiatrycznych.
Wszyscy wyparli się udziału w morderstwie podczas obrzędów i twierdzili, że ludzie ci
zostali zabici przez Bóstwa o Czarnych Skrzydłach, które przybyły do nich ze swej
siedziby pośród nawiedzonych lasów. Jednak żadnego sensownego zeznania nie udało się
wydobyć od tajemniczych sprzymierzeńców. Jedynie od bardzo wiekowego Metysa nazwiskiem
Castro policja zdołała nieco wyciągnąć, on zaś utrzymywał, że zawijał do
różnych dziwnych portów i tam rozmawiał z nieśmiertelnymi wodzami kultu, żyjącymi
pośród gór w Chinach.
Stary Castro pamiętał fragmenty strasznych legend, które podważały
teorie teozofów i dowodziły, że zarówno świat, jak i człowiek istnieją od niedawna
i są rzeczywiście zjawiskiem przemijającym. Były eony, podczas których inne rzeczy
panowały na ziemi i miały swoje wielkie miasta. Pozostałości tych Rzeczy - jak
oświecili go nieśmiertelni Chińczycy - można jeszcze teraz spotkać w postaci
gigantycznych skał na Pacyfiku. Zmarły one przed wieloma wiekami, nim jeszcze nastał
człowiek, są jednak sposoby, za pomocą których można je przywrócić do życia, kiedy
gwiazdy osiągną właściwe położenie w cyklu wieczności.
Przybyły z gwiazd i sprowadziły ze sobą swoje wizerunki.
Te Wielkie Stare Bóstwa, wyjaśniał dalej Castro, nie miały ciała
ani krwi. Posiadały kształt - czyż nie świadczył o tym ten posążek ? - ale nie
były zbudowane z materii. Kiedy gwiazdy ustawią się we właściwej pozycji, Bóstwa
będą mogły wędrować poprzez niebo ze świata do świata; zaś póki gwiazdy nie mają
odpowiedniej konfiguracji, Bóstwa nie mogą żyć. Ale chociaż teraz nie żyją, to
naprawdę nie umierają nigdy. Spoczywają w kamiennych domach w swoim wielkim mieście
R'lyeh, zabezpieczone czarami potężnego Cthulhu do czasu chwalebnego zmartwychwstania,
kiedy to gwiazdy i ziemia będą znowu gotowe na ich przyjęcie. Wtedy jednak jakaś siła
z zewnątrz musi przyczynić się do ich uwolnienia. Czary, dzięki którym istnieją,
jednocześnie powstrzymują je od poruszania się, więc mogą tylko leżeć rozbudzone w
ciemności i rozmyślać całe miliony upływających lat.
Wiedzą o wszystkim, co się dzieje we wszechświecie, bowiem
porozumiewają się za pomocą przekazywanych myśli. Nawet teraz rozmawiają w swoich
grobowcach. Kiedy po nieprzeliczonych wiekach chaosu nastali pierwsi ludzie, Wielkie Stare
Bóstwa przemówiły do najwrażliwsych spośród nich kształtując ich sny, bo tylko tą
drogą ich język mógł dosięgnąć cielesnych ssaków.
Ze względu na wielkość dokumentu , został on podzielony na dwie części . Tu jest część II