Zguba


Autor : Arkadiusz Szynaka
HTML : Sara



    No nic mu się nie chciało. Z ostrym, drewnianym ołówkiem w dłoni siedział zgarbiony za wielkim stołem. Kiwał się lekko nad białym kartonem planszy, a w głowie czuł pustkę. Kompletna niemoc twórcza. Egzystencjalny marazm. Nawet ściszone dźwięki z radia przelatywały mu przez uszy niezauważone. Tak jakby nic nie miał pomiędzy nimi. Bezmyślnie pokręcił się na krześle i cichutko wzdychając utkwił na chwilę wzrok w oknie. Po drugiej stronie szyby resztki lepkiej od wilgoci, porannej mgły, opadały sobie beztrosko na rozczochrany ogród. Znów spojrzał na nietkniętą kartkę. Zaczynało już go to porządnie wkurzać. Czuł się tak, jakby zgubił gdzieś z półtora miesiąca życia. Rozumiał, że przesilenie wiosenne ma swoje prawa, ale nic nie wskazywało na to, że w ciągu najbliższych dni coś może mu się zmienić. Owszem, na dworze było co raz cieplej i jaśniej, nocy ubywało, szarości znikały. Lecz on i tak potrafił spędzić pół dnia skulony pod kocem w ogromnym fotelu z zagłówkami, nie robiąc kompletnie nic prócz drzemki. Nawet telewizji nie oglądał, choć to akurat było dobre. Początkowo myślał, że zmobilizuje się do jakiejś aktywności z samej tylko złości na to, że niczego nie robi. Mylił się. Zupełnie jakby nadrabiał zaległości w zimowym letargu, a przecież minął już marzec.

    Właśnie, czas mu leciał, robota stała w miejscu i znikąd natchnienia. Nawet mniejsza z tym, że aktywność życiowa zawęziła mu się niemal wyłącznie do zaspokajania podstawowych potrzeb. Gorzej, że gonił go termin oddania ilustracji, z których tak naprawdę nie przygotował jeszcze żadnej. Zrobił tylko kilka szkiców, które bardziej przypominały obsceniczne bazgranie na kawiarnianej serwetce, niż projekty rysunków do książki dla dzieci - nawet szwedzkiej. W końcu taki krzywy, falliczny las miał raczej niewiele wspólnego z zagajnikiem trolli.

    Ale jakimże niby sposobem miał to dobrze narysować, skoro nie wiedział co to znaczy być dzieckiem Skandynawii? Nigdy się tak nie czuł. W dzieciństwie nie miał jasnej grzywki i nie biegał nago, czy też boso po łące na północy Europy. Nie mieszkał też na prowincji między lasami, a jeziorami. Skąd miał wiedzieć, co się myśli rankiem w drewnianej chacie, kiedy za oknem przechodzi łoś? Jakie ogniska pali się w dzień Św. Łucji? Czy to babcia uczy piec cynamonowe pierniczki? Jak spędza się długie, białe noce? I co za historie o trollach opowiada dziadek w trakcie wieczorów w małej, rodzinnej saunie? Na początku, miotając się nerwowo między stołem a swoją biblioteczką, poprzeglądał wszystkie skandynawskie bajki zachowane z dzieciństwa. Poznał też na pamięć fotografie z trzech starych, zagubionych w jakimś segregatorze katalogów biur podróży, oferujących wycieczki w tamte okolice. I nadal tkwił w punkcie wyjścia. Zawsze, kiedy chciał zrobić dobre ilustracje do jakiegoś zamówienia, starał się chociaż otrzeć o klimat tematu. Wczuć się w niego, wejść w jego nastrój. Być w pobliżu wydarzeń, czy miejsc, które rysował. Obejrzeć związane z tym rzeczy, dotknąć je, poczuć ich zapach, ciężar, czasem smak, zrozumieć jak działają. Stać się chociaż drobną cząstką opisywanych ołówkiem historii. Więc najlepszym wyjściem byłaby podróż do Szwecji. Tylko kto to sfinansuje?

    Czuł, jak zaczyna nad nim wisieć widmo niedotrzymania kontraktu. Czternaście pustych plansz, zamiast czternastu obrazków do bajek. No i brak kasy. A przecież oprócz wydawcy książki, czekały też rachunki. Hipoteczna rata, opłaty za prąd, wodę, wywóz śmieci, kablówkę, telefon i podliczenie ostatnich wydatków z karty kredytowej. Tylko strach przed blokadą debetu i komornikiem zatrzymywał go co rano nad rysowniczym blatem. Szkoda, że bez skutku.

    Zrezygnowany odepchnął się dłońmi od sosnowego stołu i pojechał w tył na kółkach fotela. Czuł, że znów nici z jego wyczekiwania na wenę. Podreptał do kuchni. W zlewie tkwił niezmyty od wczesnego śniadania talerz pełen suchych okruchów, a na nim kubek z mokrymi fusami. Spod magnetycznej kukurydzy na drzwiach lodówki wyjął kartkę z listą najpilniejszych zakupów. Słowo "cukier" było na niej podkreślone, obrysowane kółeczkiem i jeszcze postawiono przy nim czerwoną gwiazdkę. Nie zmieniało to jednak faktu, że od pięciu dni pił gorzką herbatę. Z niedowierzaniem pokręcił głową i przeleciał wzrokiem resztę listy. "Powidła, mleko, kawa, piwo, ser, jajka, ogórki, salami, mydło". No tak, ostatnio raczej się płukał niż kąpał. Szampon z odżywką zostawiał na ciele dziwny zapach rzepy, więc zmuszony był ograniczyć jego używanie tylko do włosów. Właśnie. Fryzjera też przydałoby się odwiedzić. Z szuflady na sztućce wyjął metalowy długopis i dopisał do listy "chleb". Zabrał kartkę do pokoju. Na drewnianym wieszaku ustawionym przy wejściu z sieni zwisała jego brązowa, skórzana kurtka. Wygrzebał z niej portfel żeby wsunąć kartkę do przegródki z kartą kredytową. Miał tam już inny, zmięty świstek z podobna listą. I debetowy, czerwony wydruk ze stanu konta.

    Mimo to zdecydował, że znów spróbuje naciągnąć swój bank na jakąś wypłatę. W końcu jak długo można się odżywiać wyłącznie herbatą, grzankami ze starego chleba i przeterminowanymi zupkami w proszku? Nawet po umyciu zębów wydawało mu się, że czuje ich plastikowo - tłustawy posmak na języku. Poza tym już go mierziło odróżnianie śniadania od kolacji jedynie po porze dnia. Miał też bladą nadzieję, że może spacer do sklepu obudzi w nim jakąś rysunkową inspirację. Dawno nie próbował natchnienia z zakupów. No chyba, że było to tylko kolejne samousprawiedliwienie na oderwanie się od roboty. Nie chciał tego roztrząsać. Nie miał ani nastroju na egzystencjalne rozważania, ani wódki w lodówce.

    Ożywiony myślą o zakupach zaczął krążyć po pokoju. Zabrał ze stołu wąskie okulary, wyłączył pilotem radio, założył bluzę, wyczłapał z futrzatych kapci i zagapił się na biel dużego palca wystającego z dziurawej skarpetki. Ten widok wywołał u niego przypływ dziwnego stoicyzmu. "Skarpety" - spokojnie dołożył w myślach kolejną pozycję do listy sprawunków. Zasznurował buty, zapiął kurtkę i otworzył drzwi domu. Na wycieraczce stał obcy, wysoki mężczyzna.

    - O Jezu! - zaskoczony czyjąś obecnością na własnym progu cofnął się w tył odruchowo przymykając przed sobą drzwi.
    - No, dzień dobry - mężczyzna grzecznie się ukłonił.
    - Dobry - odpowiedział mu automatycznie, zadzierając w górę głowę.
    Zapadała chwila ciszy. Obcy uśmiechał się z wyrazem niepewności na delikatnej twarzy. Miał proste do ramion, słomiano - żółte włosy i bardzo jasna skórę. Nie był blady, prędzej kojarzyłby się z albinosem, gdyby nie rozwodniony błękit oczu. Prosty czarny płaszcz, koszula i czarny kapelusz panamy mnięty za rondo w rękach kojarzyły się z tanim zakładem pogrzebowym.
    - Pan do mnie? - spytał gościa mrużąc oczy w nieprzyjemnym grymasie.
    Ostatnio wkurzała go nachalność obnośnych handlarzy. I głupota, bo kto to przychodzi do ewentualnego klienta tak wczesną porą?
    - Ja, ... raczej, ... szukam pana Mauric'a.
    - Nie znam - obojętnie wzruszył ramionami.
    Pierwszy raz w życiu słyszał to imię. Blondyn stropił się, chyba nie bardzo wiedział, co dalej robić. Chcąc przyspieszyć jego decyzję, stanowczo wyszedł przed swój próg zmuszając nieznajomego do cofnięcia się z wycieraczki.

    Ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami i zamknął drzwi na klucz.
    - A, ..... przepraszam, a pan tu mieszka? - spytał zdezorientowany mężczyzna.
    - Sprzątam - odwarknął niemile.
    "Co cię to, kurwa, obchodzi?" - pomyślał z irytacją ruszając prosto do furtki drewnianego płotu przed domem. Nie znosił wścibstwa i nie miał ochoty na rozmowę z dziwnym gościem. Grunt, że nie był to handlarz, najważniejsze, żeby nie był złodziejem. Reszta go nie interesowała. Jego myśli bardziej pochłaniały debetowe możliwości bankomatowej kart niż retoryczne niuanse konwersacji z obcym natrętem, który pomylił adresy. Uchylił furtkę i stanął w rozkroku między chodnikiem, a jeszcze wilgotną porankiem, żwirową ścieżką.
    - Idzie pan? - spytał jednoznacznie wciąż tkwiącego przy progu domu faceta.
    - Tak, oczywiście - odpowiedział blondyn z jakimś roztargnieniem, nałożył kapelusz na głowę i ociągając się podszedł do niego.
    Wyglądało jakby chciał coś jeszcze powiedzieć ale nie zdążył.
    - Do widzenia - skłonił się głową mężczyźnie i ruszył do sklepu nie czekając na odpowiedź.
    - Do widzenia - usłyszał za sobą po chwili zaskoczenia.
    Nie odwrócił się. Wiedział, że nie zachował się ładnie, ale co z tego?

    Jego ulubiony sklep funkcjonował na rogu skrzyżowania z główną, prostopadłą ulicą podmiejskiej dzielnicy. O ile można powiedzieć "prostopadłe" o drogach, z których jedna jest monotonie prosta, a druga - przy której mieszkał - zapętlona między dwoma spłaszczonymi wzniesieniami. Zaletą sklepu było jego całodobowe otwarcie. I Brahmata, Hinduski właściciel. Zapewniał on wystarczającą wielobranżowość towaru, żeby klienci nie chodzili bez potrzeby po innych sklepikach w okolicy.

    Brahmata cierpiał na pourazową bezsenność, co stwarzało mu okazje do snucia z kupującymi nocnych rozważań o egzystencji, naturze kobiet i kulturze średniowiecza. Czasem było to bardzo odrealniające przeżycie. Zwłaszcza, że Brahmata preferował świecowe oświetlenie sklepu. Twierdził, że to pomaga na jego chroniczne zapalenie spojówek i na ataki migreny. A może tylko oszczędzał na prądzie? W każdym razie doprowadzał tym do szału miejscowych strażaków i do rozpaczy agencję ubezpieczeniową. Mimo, że nigdy nic złego się nie stało. Jak twierdził Hindus: "Jeśli tego nie chcesz, to nie wywołasz ognia nawet licząc zapałki przy rozlanej benzynie, ale jeśli ci na tym zależy to podpalisz choćby i wodę". Dla uspokojenia puszczał przez wewnętrzne nagłośnienie muzykę ambient, szmery strumieni albo wieloreligijne kanony medytacyjne. Wystarczyło przyjść do niego między zmrokiem a świtem, żeby znaleźć się w innym świecie. Czasem taka wizyta była najlepszym odpoczynkiem po całym dniu negocjowania z wydawcami z city, czy ślęczenia nad nudnym rysunkiem. Dlatego rzadko odwiedzał sklep w dzień, tak jak dziś. Poza tym nocą ceny towarów były o pięć procent niższe.

    Z ulgą wszedł w cień labiryntu stoisk z ulicy rozjaśnionej ostrym, wiosennym słońcem. Nie zabrał z domu ciemnych okularów tylko zwykłe fotochromy i przez całą drogę, kiedy mrużył oczy jak krótkowzroczny Chińczyk, wyzywał się za to od "bezmyślnych bęcwałów". Teraz załzawiony, z wiklinowym koszykiem w ręce rozpoczął spacer między półkami obstawionymi towarem w sposób nie do powtórzenia przez żaden z hipermarketów. Tam nikt nie trzyma owocowego dżemu koło bawełnianych skarpet. Bo nikt nie kojarzył towarów ze sobą jak Brahmata. Malinowy dżem i ciepłe skarpetki są dobre na przeziębienie. Odnajdywanie klucza takich połączeń było ulubioną zabawą klientów Hindusa. Czasem wymuszoną, ale dająca do myślenia o niuansach ludzkich skojarzeń.

    Powoli zapełniał koszyk zgodnie z listą wyjętą z portfela. Wędrował po sklepie przy wtórze pogodnego pluskotu i kumkania z głośników, rozglądając się wokół nieuważnie, gdy raptem poczuł pojawiające się zalążki pomysłów na dwie ilustracje. Podziemny skarbczyk trolli. Nareszcie coś. Zwolnił. Tak niby od niechcenia, niby bardziej pochłonięty sprawunkami niż zleceniem. Bał się spłoszyć to natchnienie. Spokojnie mijał kolejne zaułki półek, aż przy kasie miał już pewność co do tych dwóch obrazków. Był z tego tak zadowolony, że nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Sprzedawcę w krótkich, tłustych włosach bardzo to chyba peszyło.

    Brak skarpet w koszyku zauważył dopiero kiedy tłustowłosy brunet podliczył mu zakupy. Ale nie chciało mu się wracać między stoiska. Wyjął swoją nadwerężoną kartę bankomatową i spoconymi z napięcia palcami podał ją do przesunięcia w szczelinie terminalu skomputeryzowanej kasy. Ta wydała z siebie dźwięk "beee". Sprzedawca spojrzał na niego z mieszaniną zdumienia i jakby maskowanego obrzydzenia.
    - Obawiam się, że nie jest pan wypłacalny - powiedział ostrożnie, oddając mu kartę.
    No tak. Zaczerpnął głęboko powietrze zmuszając przeponę do odklejenia się od ściśniętego żołądka.
    - Mhm, a kredyt sklepowy?
    - Ma pan kartę klienta?
    Wydobył z portfela drugi kawałek plastiku, którym też przesunięto przez szczelinę w kasie. Znów rozległo się "beee".
    - No, niestety, jest nam pan winien prawie 100 franków jeszcze z zeszłego miesiąca. Nie mogę znów pana skredytować.
    - Uuu, to pech. Jakieś inne propozycje? - spytał bez sensu.
    I tak wiedział, że nic nie da się zrobić.
    - Cóż, proszę zostawić u mnie koszyk, odłożymy rzeczy na półki i zapraszamy przy lepszym stanie konta.
    Pokiwał w milczeniu głową. Dobrze chociaż, że Brahmata uczulał swoich pracowników na punkcie grzeczności do klienta. Zrezygnowany przesunął koszyk do tłustowłosego. Pocieszył się myślą, że przynajmniej wyhaczył dwa pomysły na rysunki. Szkoda tylko, że znów zje zupę z proszku. Ale czy właśnie nie tak jest w życiu? Zawsze coś za coś.

    - Mmm, chwileczkę - niespodziewanie obaj usłyszeli obok siebie czyjś niepewny głos.
    Z drugiej strony kasy, od wejścia do sklepu, stał wysoki blondyn. Sprzedawca spojrzał na obcego spod uniesionej brwi, ale ten w ogóle nie zwracał na niego uwagi.
    - Kojarzy mnie pan? Yyy, spotkaliśmy się rano, odwiedziłem pana w domu.
    - No. Szukał pan jakiegoś obcego faceta. Chyba nie ten adres.
    - Właśnie. Czy..., tak sobie myślę, może pozwoli mi pan zapłacić za te zakupy i w zamian pogadamy trochę dłużej o tym człowieku? Co pan na to?
    - Mówiłem panu, że nigdy o nim nie słyszałem.
    - Ale mieszka pan w jego domu. Może jednak mógłby pan jakoś mi pomóc? Poradzić, jak go znaleźć. Porozmawiajmy. Bardzo proszę, to dla mnie ważne. No jak, płacić za ten koszyk?

    Przez czas dwóch kolejnych oddechów nawet nie drgnął. Dziwnie mu to wyglądało. O co tu chodzi? Świr, czy zboczeniec? Ale w końcu darmowe zakupy w zamian za odesłanie faceta do szeryfa, albo biura meldunkowego to chyba niezły biznes. Ostrożnie skinął głową.
    - No, jeśli tak pan chce i nalega.
    Sprzedawca nie rozumiejący absolutnie nic z całej tej sytuacji, z cichym westchnieniem wstrzymywanego dotąd powietrza zaczął ponownie nabijać w kasie należność za sprawunki.
    - Proszę nie zapomnieć o skarpetkach - powiedział blondyn próbując się uśmiechać.
    Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę. Miał nadzieję, że jego oczy nic nie wyrażają. Tak jak oczy obcego. Nic mu nie odpowiadając, cofnął się między półki po zwitek skarpet. Jeśli dotąd wyglądało to dziwnie, to teraz zrobiło się trochę, ...hm. Wolał nie kombinować żadnych szybkich wniosków. Nie lubił się bać.

    Milcząc wyszli przed sklep. Znów zmarszczył się od wciąż ostrych promieni słońca. Blondyn chował wzrok w cieniu kapelusza.
    - To o co dokładnie chodzi? - spytał, żeby mieć to już za sobą.
    - Może usiądziemy? Tam jest taka mała cukiernia. O, wystawili już stoliki na chodnik. Stawiam kawę.
    "Jednak ciota" - pomyślał kwaśno - "I do tego skarpetkowy jasnowidz". Ale próbując nie dać nic po sobie poznać ruszył do cukierni. Położył torbę z zakupami przy jednym ze stolików i zajął metalowe krzesełko. Siadł tak, żeby mieć słońce za plecami, a blondyna dokładnie przed sobą. Jak na widelcu. U młodej kelnerki zamówił kawę, a obcy poprosił o szklankę czystej wody.

    Było wciąż na tyle wcześnie, że na ulicy praktycznie nie widzieli nikogo innego. Dzieciaki poszły już do szkoły, rodzice do prac, a gospodynie domowe nie powychodziły jeszcze do sklepów. Pracownice cukierni zajęte wykładaniem na ladę porannych wypieków nie zwracały na nich uwagi. Upił łyk ze swojej filiżanki i znów spróbował zacząć rozmowę.
    - Wie pan, to miłe, że wykupił pan moje zakupy, mimo mojego zastrzeżenia, że nie znam tego faceta, o którego pan pytał. Nie bardzo wiem, jak mogę panu pomóc.
    Blondyn odłożył kapelusz na wolne krzesełko obok
    - Mieszka pan w jego dotychczasowym domu. Liczyłem na to, że może zostawił po sobie jakiś ślad albo namiary na obecny adres.
    - Ee. Dom kupiłem z agencji pośredników, wyczyszczony do gołych ścian i podłóg. Nawet nie wiedziałem, jak ma na imię poprzedni właściciel. Co mi do tego? Nie wiem też kim był. Nikt nigdy o nim przy mnie nie wspominał. Czemu nie spróbuje pan w agencji, lub przez biuro meldunkowe
    - Nie podał swojego nowego adresu.
    - A policja? A może sam pan jest z policji? - spytał niby niechcący.

    Coraz bardziej wolałby wiedzieć, kto i dlaczego wypytuje go o jakiegoś człowieka. Nawet obcego.
    - Nie, nie pracuję w policji. Już prędzej dla - w pewien szeroko rozumiany sposób - organu sprawiedliwości.
    - Ściąga pan długi? - zaciekawił się odruchowo.
    - A skąd. Raczej ochraniam.
    - Bodyguard?
    - No, nie do końca. Mam mniej uprawnień, ale czasem jakby więcej możliwości. - Blondyn uśmiechnął się i sięgnął po swoją szklankę.
    - Mm - ściszył głos - świadkowie koronni?
    Obcy pokręcił głową. Ale czy pokiwałby, gdyby to była prawda? Niezachowanie takiej tajemnicy było sprzeczne z zadaniem programu ochrony świadków. Najważniejsze, że jak na razie nic nie wskazywało na pracę dla mafii, czy innych bandytów. Zresztą oni chyba trochę inaczej rozmawiają z człowiekiem. Więc o cokolwiek chodzi, pomagając mu, raczej nie skrzywdzi tego Mauric'a. Miał nadzieję.

    - Proszę się nie obawiać - blondyn przerwał jego rozmyślania - nie szukam pana Mauric'a, żeby w jakikolwiek sposób mu zaszkodzić. Wręcz przeciwnie.
    Zupełnie, jakby znów czytał mu w myślach.
    - To ja nie rozumiem. Ma pan go, zdaje się, chronić. Ale nie wie pan, gdzie on jest. Czy on nie wie nic o panu?
    - Raczej sobie mnie nie uświadamia. To nie jest konieczne. Zajmuję się nim od dawna, lecz w pewnym momencie, tak jakoś niefortunnie straciłem go z oczu. On oczywiście tego nie zauważył. Ale to też nieistotne. Grunt, żebym ja znów mógł go chronić.
    - Wielkie nieba, a co to jest? Jakaś najdyskretniejsza agenturalna służba na świecie? Niby kim jest ten facet? Nieślubnym synem królowej? Bliźniaczym bratem papieża?
    - Nie, to zwykły urzędnik państwowy po pięćdziesiątce. Wdowiec bez dzieci.
    - I co? Potencjalny psychopata morderca? Nosiciel jakiejś śmiertelnej choroby? Zdrajca kraju? Mutant ze zdolnością do leczenia raka przez nakładanie rąk?
    - Skądże. Normalny facet, którego pilnuję. Tylko, że mi się zgubił. - zakończył blondyn autentycznie zawstydzony.

    Czuł, że przestał obejmować całość tej sprawy. Za wysoki stopień abstrakcji. Właściwie to jakiej sprawy? Wciąż nie wiedział. Jeden facet chroni drugiego. Ten drugi nic o tym nie wie. Ten pierwszy zgubił tego drugiego. Jeszcze trochę i uwierzy w teorię spiskową świata. Wódki by się napił.
    - Dobra, poddaję się. Wie pan co, nie mam pojęcia, jak panu pomóc. I nie mam pojęcia, o co w tym chodzi. Nawet nie wiem czy mam ochotę mieć pojęcie. Po cholerę go pan pilnuje? Czemu on o tym nie wie? Skoro on nie wie, to po co mi pan to mówi? Czy jakieś pańskie służby nie mogą panu pomóc go odnaleźć?
    Blondyn skrzywił się na chwilę. Odstawił szklankę i zaczął mnąć rondo kapelusza.
    - Ja zgubiłem, ja znajduję. Kwestia rehabilitacji. Pilnuję go, jak każdy, który pilnuje człowieka. On sobie tego nie uświadamia, jak przeważająca większość z ludzi. Mówię to panu z rozpaczy i potrzeby ludzkiej pomocy.
    - Zaraz, zaraz jak to "jak przeważająca większość z ludzi"? Ilu ludzi? Jacy "jak każdy"? Co pan ma na myśli?
    Zaniepokoił się. Czyżby jednak świr z manią prześladowczą albo syndromem jakiegoś społecznego posłannictwa?

    - Och! - obcy jęknął w rozpaczy.
    Jego gnieciony kapelusz przybrał już formę szmacianej pulpy do wyrobu papieru z wtórnych surowców.
    - Błagam - desperacko pochylił się nad stolikiem - niech mnie pan wysłucha. Pilnuję go, bo jestem jego aniołem stróżem.
    - Z takiej agencji?
    - Nie! Z nieba!
    - Ahaaa - pokiwał wolno głową.
    Czuł, jak odrętwiały mu nogi skrzyżowane pod krzesłem. Czasem miał kłopoty z krążeniem krwi. "Więc świr" - pomyślał z rezygnacją próbując zmienić pozycję siedzenia. - "No i jak się teraz od niego odczepić?".
    - Ciekawa praca - zaczął ostrożnie - Co tam u Elvisa?
    - Pan mi nie wierzy - ze smutkiem wyszeptał blondyn.
    - Proszę? Nieee, no skąd to przypuszczenie?
    - Czytam w myślach.
    "Świnia" - pomyślał.
    - Dlaczego? - spytał obcy.
    - Co dlaczego?
    - "Świnia".

    Tym razem zrobiło mu się gorąco. "Może myślę na głos? E tam, - potrząsnął głową - no owszem długo jestem sam, ale nie żeby aż tak."
    - Wie pan co, to trochę zagmatwana historia - zaczął po chwili milczenia - Jakiś zgubiony facet, to jeszcze O.K. Ale anioł? I to niby pan? To dlaczego pana widzę? Dlaczego nigdy nie widziałem swojego? Jeśli to prawda, na co panu pomoc człowieka? I jak to możliwe, że w ogóle sobie o tym rozmawiamy? Czy zamiast mnie nie powinien tu siedzieć jakiś prorok, biskup, czy innych duchowny? A w ogóle to w to nie wierzę. Co mi pan tu sugeruje, proszę pana?! - zdenerwował się.
    - Przepraszam - wykrztusił blondyn z niepewnym wyrazem twarzy. - Nie chciałem pana rozgniewać, ani przestraszyć. A nigdy nie widział pan Noemi, bo przecież ludzie na ogół nie widują swoich aniołów.
    - Jasne, a pana widzę, bo pan nie jest mój - zauważył ironicznie - Poza tym, jak to "Noemi"? Że niby mój anioł jest kobietą?
    - Skądże, to tylko imię. My nie mamy płci. Ja wyglądam jak mężczyzna, ale przecież nim nie jestem.
    - Mhm. Szóstka z religioznawstwa - skomentował z sarkazmem - I co dalej?
    - Rozmawiamy, bo jestem w trudnej sytuacji. Widzi mnie pan, bo nie mam innego wyjścia. Nie porozumiem się z panem inaczej. Noemi załamuje teraz ręce, ale pozwala mi na to, bo co może zrobić? Zawaliłem robotę. Zgubiłem swojego człowieka. I bez pomocy innego człowieka nie zdołam go odnaleźć.

    Gapił się na blondyna i kombinował jak delikatnie uwolnić się z tego towarzystwa. Pomyślał, że może wzbudzi do siebie sympatię próbując poznać jego obłędnie anielską teorię, a facet się wygada i pozwoli mu zwyczajnie odejść.
    - Tak? - spytał z udanym z zainteresowaniem - A skąd ta potrzeba? W końcu bez jaj, będąc czystymi duchami z wolną wolą, obcując z Boską osobą i mocą, macie chyba potężniejsze możliwości niż jakikolwiek człowiek.
    - To nie do końca jest tak prosto. On - spojrzał w górę i rozłożył ręce - też zostawił ludziom wolną wolę. Upraszczając, kiedy korzystacie z niej niezgodnie z przykazaniami, my tracimy do was dostęp. To trochę jak zakłócenia obrazu i dźwięku. Mauric'a zgubiłem w kościele. Wszedł do środka, ja dałem się uśpić bezpieczeństwu tego miejsca, a on wyszedł drugą stroną. Prosto do dzielnicy czerwonych latarń.
    - Zwyczajnie uciekł? Do burdelu?
    - No wątpię, żeby akurat w takie miejsce. I raczej nie uciekł, bo przecież nic o mnie nie wie, więc nie miał przed kim uciekać.
    - Jasne, co dalej?
    - W tej dzielnicy jestem ... bezradny. Jakbym poruszał się nocą, we mgle, w bardzo obcym miejscu. Muszę mieć ludzkiego przewodnika.
    - A jego rodzina, czy przyjaciele albo znajomi?
    - Nie ma nikogo. Jego rodzina już nie żyje. Nie miał przyjaciół, tylko znajomych ze strony żony. Po jej śmierci w wypadku, otrzymał ogromnie odszkodowanie. Odszedł z pracy i wyjechał z miasta. Przestał kontaktować się z ludźmi osobiście. Co tylko się da załatwiał telefonicznie, lub przez internet. Nie widzieli go nawet ci z agencji nieruchomości.
    - Ale w ogóle istnieje?

    Blondyn spojrzał na niego badawczo. Poczuł się jakoś tak ... niewyraźnie pod tym wzrokiem. Skuliłby się w sobie, lecz kawiarniane krzesełko było na to za twarde. Może przegiął? Żeby tylko facet nie wpadł w szał.
    - Chronię Mauric'a od 53 lat. I on istnieje. Tak jak pan i ja.
    - Pytałem w sensie "czy żyje?" - spróbował szybko wybrnąć z sytuacji.
    - Na pewno. To pierwsza rzecz, którą sprawdziłem.
    - Dobrze, a teraz co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego nie jakiś człowiek kościoła?
    - A co mi po nim w czerwonej dzielnicy?
    - Fakt. Chociaż mógłby się pan zdziwić.
    - Mhm. Pan jest jedyną i ostatnią odnalezioną przez mnie osobą, która przynajmniej pośrednio otarła się o niego. Mieszka pan w jego domu.
    - Dopiero od czterech miesięcy. I nigdy wcześniej o nim nie słyszałem.
    - Nie szkodzi, że pan nie słyszał. Wystarczy, że otarł się pan o jego życie. O resztki jego aury. Nawet tak pośrednio. To musi wystarczyć. A Mauric zniknął dopiero z pół roku temu.
    - Co?! I teraz mamy go zaleźć? To obłęd!
    - To tylko prośba. Musi mi pan pomóc.

    Najeżył się. Organicznie wręcz nie znosił, gdy ktokolwiek mówił mu co musi, czy nie musi robić, co mu wolno, co wypada, a co nie. Skrzyżował ręce na piersi i zmarszczony spojrzał zimno na obcego.
    - Wie pan co? A ja mam to w dupie. Miło mi, że w zamian za rozmowę o jakimś Mauric'e wykupił pan moje sprawunki. Pogadaliśmy sobie i teraz jesteśmy kwita, żegnam. Poza tym nie wierzę w takie bzdety. To zwykłe świrowanie. Następnym razem zawracaj pan głowę komu innemu.
    Wstał z krzesła i sięgnął po torbę z zakupami. Blondyn z rozpaczą w oczach też zerwał się na równe nogi. W zdenerwowaniu zaczął szybko wyrzucać z siebie nieskładne zadania.
    - Chwileczkę, .... ja proszę, ... pokażę panu ....
    Drżącymi rękami błyskawicznie rozpiął długi płaszcz i na chwilę rozchylił jego poły źle kojarzonym gestem.
    "Zboczony obnażyciel" - zdążyło panicznie przemknąć mu przez głowę, a potem to zobaczył. Białe skrzydła. Takie jakby bardziej łabędzie niż gęsie, ale niewątpliwe pierzaste.

    Anioł z pochyloną głową powoli zapinał płaszcz, a on stał naprzeciw niego nieruchomy jak żona Lota. Nie wiedział co myśleć. Wychowano go w religii, której elementem były takie istoty. Ale to przecież coś zupełnie innego uważać, że się w nie wierzy, a widzieć kogoś takiego przed sobą. Ocknął się, kiedy usłyszał jego chrząknięcie.
    - Dobrze się pan czuje? - spytał anioł. - Ja przepraszam, nie chciałem robić tego w ten sposób, tak nagle, bez uprzedzenia. Przestraszyłem się, że pan odejdzie i stracę już ostatnią szansę na odkręcenie, tego co zawaliłem.
    - Nie, ... no jasne, w porządku - wybąkał bez przekonania.
    Zamilkł. Zastanawiał się - co robić? Stali tak naprzeciw siebie nic nie mówiąc. Jeden patrzył na drugiego z nadzieją, a drugi z ciekawością. Taką abstrakcyjną, jakby zobaczył na niebie rzadkie, kosmiczne zjawisko. Nie bał się. Dziwne ale odczuł jakby narzucony sytuacją spokój. Bezsens oporu wobec siły wyższej? Przecież do niczego go nie zmuszano. Więc dlaczego? Bo okazało się, że nie rozmawia z czubkiem, czy zboczeńcem, tylko z kimś w potrzebie? I to kimś takim? Może.

    - To co robimy? - spytał obojętnie, jakby nie miało już znaczenia co usłyszy.
    - Pomoże mi pan? - anioł naprawdę się zdziwił.
    Jego czysty głos wzniósł się w górę niczym u dziecka, które prawie nie wierzy w swoje szczęście.
    - No - pokiwał głową. - Tylko muszę o nim więcej wiedzieć. I w ogóle o całej sprawie.
    - Proszę pytać.
    - Ee, może nie tutaj, chodźmy do mnie.
    - Oczywiście. Ja ... dziękuję.
    - Jeszcze nie ma za co.
    - Za nadzieję - anioł uśmiechnął się i wyciągnął do nie go rękę. - Jestem Ezekiel.
    "O rany!" - pomyślał zamykając jego dłoń w uścisku. Skóra anioła była bezwłosa, delikatnie gładka, prawie kobieca. Ale palce miał silne jak imadła.
    - Xavier.

    Szli szybko nie rozmawiając po drodze. Każdy pogrążył się w rozmyślaniach o sytuacji w jakiej się znalazł i żaden nie chciał przerywać ciszy. Kiedy byli pod domem, Xavier milcząc pierwszy przeszedł przez furtkę. Zaszurali na żwirowej ścieżce. Otworzył drzwi i wpuścił anioła przed sobą.
    - Rozgość się - machnięciem ręki wskazał na sofę w jasnym, płóciennym obiciu.
    Sam odwiesił na wieszak kurtkę i pytająco spojrzał na Ezekiela.
    - Nie zdejmujesz płaszcza?
    - Mnie nie jest gorąco.
    - Ani niewygodnie?
    - Ani.
    Uśmiechnął się do gościa.
    - Dobra, obsłuż się pilotem od wieży, ja tylko wypakuję zakupy i pogadamy.

    Krzątając się po kuchni rozłożył sprawunki w szafkach i lodówce. Tylko skarpetki założył natychmiast w miejsce dziurawych, zaraz wyrzuconych do kosza. Z pokoju dolatywał go dźwięk szybko zmienianych zakresów stacji radiowych. Wreszcie przeszukiwanie częstotliwości skończyło się na monumentalnych brzmieniach symfonicznego rocka. Kiedy wrócił do pokoju anioł siedział ze skrzyżowanymi nogami w rogu sofy. Kapelusz położył na stole. Poły rozpiętego płaszcza spływały wokół niego niczym peleryna lub krucze skrzydła. Ciekawe gdzie pod wszystkim mieściły się jego prawdziwe skrzydła? Widząc go teraz można było nawet pomyśleć, że pochodzi, hm, raczej z innej frakcji duchowych istot niż mówił. Xavier bardzo by tego nie chciał. Usiadł tak samo jak gość, przodem do niego w drugim rogu sofy. Nie był pewien od czego zacząć rozmowę.
    - Czemu przychodzisz z tym dopiero po pół roku?
    - Wiesz, - wzruszył ramionami - czas nie jest dla mnie tak istotny.
    - Ale jest dla człowieka - ściszył pilotem muzykę wypełniającą pokój. - Dobra, co zrobiłeś, jak już go zgubiłeś?
    - Zajrzałem do kościoła gdzieś tak po pół godzinie. Wyszedłem drugą stroną - jak on - i potem zacząłem krążyć po okolicznych ulicach z nadzieją, że zwyczajnie się na niego natknę.
    - Twórcze podejście. To nie wyczuwacie jakoś, gdzie jest i co robi wasz podopieczny?
    - Przestań, przecież nie jesteście niewolnikami, czy jakimiś zwierzętami na smyczy. Jeśli nas nie wezwiecie - w myślach, w duchu - jeśli postępujecie niezgodnie z przykazaniami, to niby skąd mamy wiedzieć gdzie i co robicie? Jak możemy mieć do was dostęp? Wcale nie jest tak, że bez odrobiny przyzwolenia waszej woli, czy sumienia kontrolujemy wasze myśli, albo stoimy nad wami bez przerwy, żeby chronić i pomagać w każdej sytuacji - jak pokazujecie na świętych obrazkach dla dzieci. To uproszczenie. Macie wolną wolę - nie, to nie. Ważnym jest żebyśmy byli w stanie dotrzeć do was natychmiast, gdy tylko rzeczywiście będziecie nas potrzebować, gdy nas wezwiecie. Lub gdy On nam tak poleci.

    - Aha - Xavier powoli kiwnął głową drapiąc się po nieogolonym podbródku.
    Przez chwilę trawił w myślach to, co usłyszał. Próbował odnaleźć w pamięci rzeczy, które o aniołach mówiono mu na katechezach. Niewiele tego było. I na pewno nie w takich szczegółach.
    - I co dalej z tymi poszukiwaniami?
    - Nic oczywiście. Nie wyczułem go. Nie pragnął mej obecności, nie wzywał.
    - Czekaj, czekaj, a czy on w ogóle wierzy? - przerwał mu podejrzliwie. - To znaczy, jest religijny? Bo jeśli nie, to niby jak ma zwracać się do ciebie o pomoc?
    - Jasne, że wierzy. To porządny protestant. Przynajmniej jak do tej pory.
    - Zaraz, moment, jak to, nie jest katolikiem? - Xavier zdumiał się
    - Nie. A to coś znaczy? - zainteresował się anioł.
    - Skąd mam wiedzieć, myślałem ... hm, to nie ma różnicy?
    - Niby jakiej? Wiara w Jedynego wyznawana przez Żydów, czy przez chrześcijan, albo muzułmanów, lub jeszcze innych, nadal jest wiarą w Niego - wzruszył ramionami. - O co ci chodzi?
    - Hm. O nic. Wiesz, jestem tylko zwykłym człowiekiem, którego uczono i wychowywano, w sposób, jaki uznawano za słuszny i dobry. Nieważne - pokręcił głową. - Mów dalej.
    - Nie ma o czym. Jak mówią ludzie "buty schodziłem", ale go nie spotkałem.
    - Szukałeś gdzie indziej?
    Anioł kiwnął głową.
    - We wszystkich miejscach, w których swego czasu bywał Mauric. W pracy, na urlopach, na spacerach, w szkołach, tam gdzie mieszkał w różnym wieku, gdzie jadał, bawił się, w ogóle żył. No praktycznie wszędzie, gdzie pojawił się przez swoje 53 lata życia. Nigdzie nie natrafiłem choćby na ślad jego obecności. On musi siedzieć w tej dzielnicy.

    Xavier ścierpł. Przekręcił się, zjechał pośladkami na krawędź sofy i wyprostował nogi pod stołem
    - No, a jeśli ...? - zaczął powoli niskim głosem, bo półleżąc przyduszał sobie klamrą paska przeponę.
    - Jeśli co?
    - Może zajęła się nim, że tak powiem "konkurencja".
    - Kto? - anioł zmarszczył się wyraźnie nie rozumiejąc.
    - Twoi upadli kumple.
    Raptownie zapadło milczenie. Tylko dźwięki radia nic nie robiły sobie z tego, co dzieje się w pokoju i wypełniały przestrzeń między nimi.
    - Oni nie są kumplami - powiedział cicho anioł.
    Chyba nawet ze smutkiem.
    - Przepraszam, tak się tylko mówi, wiesz ...
    - Wiem - kiwnął głową. - Miałbym sygnał, że to ... oni. To trochę tak jak to, że wiem, że on wciąż żyje.

    - OK. A powiedz mi coś jeszcze o nim samym - podjął szybko Xavier chcąc zatuszować swoją niezamierzoną niezręczność.
    - Najważniejsze już słyszałeś. Szczerze mówiąc to nijako nudna postać. Nawet niewiele jest po nim materialnych śladów. Po śmierci żony zniszczył wszelkie stare dokumenty, zdjęcia, pamiątki, część ubrań i książek, nawet rachunki i rejestry. Łącznie z medycznymi - wypisał się ze wszystkich odwiedzanych poradni lekarskich. Likwidował wszystko, co przypominałoby o nim i o jego życiu.
    - Ciekawe - ożywił się. - Taka reakcja na śmierć żony? Przypadkiem jej nie zabił?
    - A skąd - obruszył się anioł. - On nigdy nie miał nawet zatargu z policją i w ogóle z prawem. Żadnego mandatu, kolegium, czy upomnienia.
    - Ty, czekaj, ale, ... to jak to? Nie masz nawet jego zdjęcia? Jak u licha mam szukać kogoś, o kim nie wiem jak wygląda?
    - Jest parę jego starych fotografii. W archiwum szkoły średniej, na uczelni, na kopii prawa jazdy i paszportu. Raczej nie ma do nich swobodnego dostępu. Zwłaszcza dla ciebie.
    - Świetnie, i co teraz?
    - Narysuję ci go.
    - O! Teraz?
    - A na co czekać? Tylko daj mi coś, żebym mógł to zrobić.

    Wstał z sofy i podszedł do biurka skąd zabrał kartkę A4 ze sztywną podkładką i drewniany ołówek. Podał rzeczy aniołowi i siadł obok niego zaglądając mu przez ramię. Smukłe, blade palce zaczęły z nieprawdopodobną prędkością śmigać nad bielą papieru. Z muśnięć kresek grafitu, jakby spod cięć dłuta na miękkim drewnie, powstawał precyzyjny, przestrzenny, wręcz fotorealistyczny rysunek ludzkiej twarzy. Gładko ogolonej, trochę nalanej siedzącym trybem życia, ale wyraźnie delikatnej, z inteligentnymi oczami i pewną miękką łagodnością w grymasie. Nie było w niej złości, czy gniewu, raczej jakiś smutek, lub melancholia. Może tęsknota?
    - Kiedy on tak wyglądał? - spytał Xavier.
    - Pół roku temu.
    - Dobrze się trzyma. Siwe włosy? - wskazał palcem na jasne skronie.
    - Tak. No, gotowe. Trzymaj - podał mu podkładkę.
    - Masz talent.
    Śmieszne, ale poczuł ukłucie takiej małej artystycznej zazdrości patrząc na mistrzowsko wykonany rysunek przez osobę, która przecież w ogóle nie zajmowała się sztuką i do niczego nie potrzebowała takich umiejetności.
    - To dar.
    - Rozumiem - kiwnął głową z westchnieniem.

    - I co teraz? - spytał anioł.
    - Z takim rysunkiem - Xavier odłożył portret na stół - można by go nawet szukać przez policję. Jako zaginionego. Albo zrobić z tego plakaty na słupy. Wiesz, "Zaginął. Ktokolwiek go widział, lub wie gdzie jest, niech dzwoni po telefon 555... Rodzina". A może przez Internet, albo nalepki na kartonach mleka i płatków śniadaniowych?
    - Nooo, raczej wolałbym nie.
    - Jasne, wiem. Tak tylko mówię. A swoją drogą szkoda, że nie mam żadnego znajomego gliniarza. Ktoś taki mógłby na przykład pomóc określić obszar, na którym mamy go szukać - gdyby przez cichą uprzejmość sprawdził, gdzie najczęściej używana jest karta kredytowa Mauric'a. Tak myślę.
    - Nigdzie. Widziałem jak zlikwidował swoje konta. I bankowe, i ubezpieczeniowe, nawet emerytalne. Kazał sobie wszystko wypłacić. Przez ostatnie dni przed zniknięciem używał tylko banknotów.
    - I co, chodził przez cały czas z gotówką przy sobie?
    - Aha. Nosił ją w najwyższych nominałach w zwykłym, turystycznym plecaku. Nigdzie się bez niego nie ruszał.
    Xavier zasępił się z ponurą miną.
    - Wiesz, wygląda na to, że on naprawdę bardzo chciał zniknąć. Ale czemu? Albo przed kim? A może "skąd"?

    - No tyle, to i ja wymyśliłem przez te pół roku - anioł wzruszył ramionami. - Tylko wierzyć mi się nie chce. Bo niby po co miał znikać? Że niby uciekał? Przed czym i dlaczego?
    - Nie naraził się nikomu? Nie miał długów? Może hazard, jakaś mafia?
    - A skądże. Mauric, hazard i długi mafii? To równie bez sensu jakbyś podejrzewał, że facet na studiach palił trawkę.
    - Nie palił?
    - Nigdy.
    - Nudny gość.
    - Przecież mówiłem.
    - To aż nie normalne.
    - Ale moralne - anioł uśmiechnął się. - Powiedz, masz już jakiś pomysł, co można by zrobić, żebym go odnalazł?
    - A wiem już wszystko o nim i o sprawie?
    - Praktycznie tak.
    - To nie mam.

    Anioł oklapł. Twarz mu posmutniała. Pokiwał zwieszoną głową.
    - Nie, no czekaj, nie panikuj, nie łam się tak od razu - widząc jego reakcję, Xavier zaczął go szybko uspokajać. - Oj, czego się spodziewałeś? Że zaraz po wysłuchaniu tego wszystkiego wydedukuję, o co tu chodzi i wymyślę genialny plan odnalezienia tego gościa w trzech prostych krokach? Daj mi czas i szansę. W końcu jestem tylko grafikiem, a nie łapsem.
    - Nie kim?
    - Detektywem, inspektorem policji, łowcą nagród, czy kim tam chcesz.
    - No tak, przepraszam. Reaguję jak człowiek. Chyba się starzeję.
    - Przestań, nie desperuj. Słuchaj, tak sobie myślę ...
    - No? - w głosie anioła znów zabrzmiały nutki nadziei i ciekawości.
    Zupełnie jak u dziecka.
    - Może powinniśmy razem pokręcić się wieczorem po tej dzielnicy? Przypuszczam że jedyną zaletą twoich wcześniejszych wysiłków jest poznanie tamtejszych zaułków i uliczek. Prawda?
    - Fakt.
    - To przynajmniej nie zabłądzimy. Spotkajmy się tam, powiedzmy o dwudziestej pod kościołem. OK?
    - Jasne, że się zgadzam, a co robimy przedtem?
    Xavier uniósł brwi.
    - Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam zjeść jakiś obiad, zdrzemnąć się i poukładać sobie w myślach wszystko co wiem.
    - Aha, ty, ... to znaczy, że ja ...
    - Fruniesz gdzie indziej. Nic nam nie pomoże, jeśli będziesz stał nade mną z miną wiernego spaniela. Nie masz czego innego do roboty? Wiesz, śpiewanie jakichś hymnów, czy coś w tym rodzaju?
    - A, dobra. Rozumiem. Musisz wszystko spokojnie przemyśleć. To spotkamy się pod kościołem. Dzięki.

    Anioł wstał z sofy. Xavier dopiero teraz zauważył, że siedział na niej w butach. Zatrzęsło nim.
    - Pogięło cię?! - wybuchł. - Włazisz mi na niespłacone meble w butach?
    Blondyna zatkało. Zmieszał się jak obsztorcowany smarkacz.
    - Nie, no przepraszam - zaczął bąkać wyjaśnienia. - Nic ci zabrudziłem. Ja przecież nigdy nie zostawiam po sobie śladu. Nie pomyślałem, że się zdenerwujesz. Nie chciałem.
    Wyglądało jakby chciał się zaczerwienić, ale przecież nie mógł.
    - O rany, dobra. No widzę, że nic się nie stało. Ale nie rób tak więcej. Skąd mam niby wiedzieć, jakie są właściwości aniołów? Nie ma sprawy. No już. Trzymaj się, do wieczora.
    Pojednawczo wyciągnął do niego dłoń i znów poczuł delikatny dotyk gładkiej skóry, jakby naciągniętej na stalowe pręty. Anioł uśmiechnął się, kiwnął głową ze zrozumieniem, sięgnął po kapelusz ze stołu i ... zniknął.
    - Kurwa! - wyrwało się Xavierowi. - Nie rób tego więcej! - krzyknął w pustą przestrzeń pokoju. - Chcesz żebym zjechał na zawał?!
    - Przepraszam - wyszeptała zawstydzona przestrzeń.
    Z wrażenia opadł sapiąc na poduszki sofy.

    Przez dłuższą chwile siedział na sofie z palcami dłoni splecionymi pod odchyloną w tył głową. Nie żeby się nad czymś zastanawiał, raczej tępawo obserwował sufit. Wreszcie ponaglany burczeniem w żołądku ruszył się do kuchni. Zmył naczynia ze śniadania i bez wycierania zaczął w nich przygotowywać coś na kształt obiadu. Tradycyjnie zupa z proszku - pomidorowa - ale poza tym, wreszcie świeży chleb z salami i ogórkiem, no i jajecznica. Kopiasta, na mleku i z tartym serem. Jadł przy jasnym, kuchennym stole, nieuważnie patrząc za okno. Głowę zaprzątały mu słowa Ezekiela. Próbował przypomnieć sobie, co wiedział o aniołach. Jakie one są? Przed oczy cisnęły mu się nachalnie obrazy z fragmentów filmów i literackich opisów. Ale przecież nie o to chodziło. Potrzebował zajrzeć do jakiegoś prawdziwego materiału źródłowego. Ocknął się przy piskliwym skrobnięciu widelca na glazurze pustego talerza. Dopił kubek zupy, naczynia zalane wodą zostawił w zlewie - może później to zmyje - i wrócił do pokoju.

    Spod papierów na jednej z półek regału wygrzebał płaskiego notebook'a. Kładąc komputer na wyprostowanych nogach, rozsiadł się wygodnie na sofie w fałdach miękkiego koca. Podniósł ekran i zaczekał kilka chwil na odpalenie systemu. Potem połączył się z internetową wyszukiwarką i wpisał w niej hasło "anioły". Po sekundzie miał przed sobą kilka stron odnośników do różnych adresów w sieci. " Anioły - najlepsze laski", "Anioły - teksty, klipy, mp3", "Anioły - poezja zakochanych", "Anioły - kompendium wiedzy". Ta ostatnia pozycja była najbardziej obiecująca. Rzeczywiście znalazł tam, czego szukał. Przez najbliższe dwie godziny wpatrywał się w drobne, granatowe czcionki kolejnych rozdziałów o pochodzeniu, materii, hierarchii, posłannictwie, zadaniach, właściwościach i innych cechach istot określanych przez trzy wielkie religie świata jako pośredników między Bogiem i ludźmi. Poznał fragmenty tekstów źródłowych z Persji, Talmudu, Koranu i Ojców Kościoła. Ciepło koca, poobiednia sytość i cisza pracy jak w bibliotecznej czytelni zaczęła go usypiać. Co raz częściej przymykał oczy, a studiowane teorie niepostrzeżenie zlały się w jedno. "Są samym intelektem,... bezcielesne i niematerialne, ... duchy wyższego rzędu,... rozmnażają się jak muchy" - kto to, kurde wymyśla? - "... mają od dwóch do sześciu skrzydeł, ... androgeniczne,... stworzeni przed wszelkim stworzeniem,... odnawiają się co rano,...". Zasnął.

    Ocknął się gdy głowa bezładnie opadła mu na ramię. Za oknem szarzało. Monitor notebook'a był matowo czarny, tylko przy klawiaturze kontrolka zasilania bezradnie pełgała czerwienią resztek energii. W uszach dzwoniło mu od ciszy. Jeszcze półprzytomny zamknął komputer i wygrzebał się spod koca. Czuł się sztywny, jakby całą noc przeleżał wśród rzecznych kamieni. Poszukał wzrokiem zegara i zdziwiony policzył, że przedrzemał przeszło cztery godziny. Zmartwił się. Znów czas mu minął, a on nie wykombinował nic konkretnego o poszukiwaniu Mauric'a. Tylko jakieś luźne myśli na ten temat obijały mu się od niechcenia po głowie. Miał niepewną nadzieję, że skonkretyzują się, gdy spróbuje z nich skorzystać. Ziewnął, drgnął szarpnięty dreszczem chłodu, a potem podreptał prosto do łazienki. Światło halogenów znad lustra prawie go zabolało. Mrużąc oczy skupił się przez chwilę nad odkrytą muszlą toalety. W szumie rezerwuaru odkręcił kurek prysznica z ciepłą wodą, szybko zdjął ubranie i wszedł do plastikowej wanny. Z pochyloną głową stał pod strumieniami wody, czując jak spływa z niego senność, gniecenie w mięśniach i ciarki zimna. Gapił się na palce u nóg spod których łaskocząc go uciekały bąbelki powietrza i na zatopiony w przejrzystym plastiku wanny jasny, morski piasek z kawałkami muszli i żółtych wodorostów. Kiedy zakręcił wodę był już na tyle przytomny i obyty z dźwiękami, że bez krzywienia się włączył kieszonkowe radio wiszące na ściennym haczyku obok ręczników. Dawno temu nastawił je cichutko na stację dla kierowców, pełną banalnych melodii przerywanych reklamami motoryzacyjnych gadżetów i tak już zostało. Przynajmniej zawsze od rana wiedział o korkach i pogodzie.

    Wycierając się myślał o fragmentach przeczytanych w internecie tekstów. Przed oczami przelatywały mu załączone do nich skany grafik i rysunków. A może by tak narysować skrzydlate trolle? Czy trolle mają skrzydła? Z głową oplątaną ręcznikiem westchnął w irytacji. Do licha, naprawdę przydałaby mu się wycieczka do Szwecji. Albo znajoma Szwedka, a przynajmniej studentka skandynawistyki. Najlepiej ładna i młoda. Uśmiechnął się wygłodniały. W lustrze wyglądało to raczej obscenicznie. Bo za długo był sam. Ubrał się w porzucone na pralce ubranie i czesząc palcami wilgotne włosy wrócił do dużego pokoju. Czuł pustkę w brzuchu, ale zegar bezlitośnie wskazywał, że zostało mu już za mało czasu do dwudziestej. Nawet na kolejną dziś zupkę z torebki. Trudno, postanowił zjeść coś na mieście. Może będzie jakaś okazja. Wrzucił na siebie kurtkę, sprawdził czy ma w kieszeni portfel, do drugiej kieszeni schował anielski rysunek Mauric'a, założył buty i w roztargnieniu nie wyłączając radia w łazience, wyszedł z domu.

    O tej porze wieczór był wciąż mroczno - szary i wilgotny, ale za to wyraźnie cieplejszy niż ostatnio. Zaraz za furtką ruszył w kierunku głównej ulicy. Pod płaskimi podeszwami chrzęścił chodnikowy piasek, a drogę oświetlały mu żółte światła ogrodowych lamp z sąsiednich posesji. Po drodze minął tylko spacerowiczów z psami. Kilkadziesiąt metrów za sklepem Brahmaty, w którym drgały już płomyki świec i oliwnych lampionów, wszedł na małą stację podmiejskiej kolejki. Na takich przedmieściach jak to, nie opłacało się budować tuneli metra. Dopiero w dzielnicach bliższych centrum tory znikały w podziemiach miasta. Kupił od razu dwa bilety, żeby mieć już z głowy powrót i po kilkunastu minutach czekania, wraz z czwórką innych pasażerów wsiadł do srebrnego wagonika krótkiej kolejki. Poza godzinami szczytu składy metra nie były tak dżdżownicowato długie jak rankiem i popołudniami.

    Przedział wyglądający jak powiększona wersja miejskiego tramwaju świecił pustkami. Tylko kilka foteli było zajętych. Na ścianach między oknami wisiały tablice reklamowe pomazane hieroglifami spray'u. Służby miejskie wyraźnie nie nadążały za ściganiem wandali, a obsługa metra ze sprzątaniem. A może im nie zależało? W końcu to tylko boczna linia kolejki, więc po co tracić czas i pieniądze na tępienie znudzonych szczeniaków z podmiejskich blokowisk, skoro w ich miejsce zaraz przyjdą nowi? Do tego kary za taki wandalizm nikogo nie odstraszały, a protesty nawiedzonych obrońców młodzieży robiły ze złapanych niezrozumiane, prześladowane ofiary systemu. A kiedy te same dzieciaki zaczynały napadać na ludzi było już za późno na reedukację. I wszyscy się dziwili - skąd to się bierze? Myślał o tym wszystkim z niesmakiem przez jakiś kwadrans, zanim w miękko rozkołysanym wagoniku dojechał do stacji w pobliżu starego, ubogiego kościółka na granicy dzielnicy rozrywek. Był na miejscu przed czasem. Z podziemi przystanku wyszedł sam. Obszedł neogotycką świątynię dookoła, ale nigdzie nie zauważył Ezekiela. W ogóle z tej strony ulicy było pustawo i smętnie. Może z powodu chłodu. Życie tętniło nieopodal, za szlabanem broniącym wjazdu na deptaki między knajpki, kabarety, sex shopy, tanie hoteliki i domy publiczne. Tam nawet uliczne śmieci zdawały się być bardziej kolorowe i ciekawsze niż odpadki leżące przy wyjściu z metra.

    Część witraży kościoła było delikatnie oświetlonych od środka. Najwyraźniej budynek był otwarty, więc postanowił schować się w nim przed chłodem ulicy. Pchnął zimną, żelazną klamkę ciężkich wrót i przez wąską szczelinę wejścia wsunął się do przedsionka. Kiedy czekał aż oczy przyzwyczają mu się do półmroku wnętrza, masywne drzwi powoli zamknęły się za nim z basowym stęknięciem ościeżnicy. Zabrzmiało to jak głuchy dźwięk z kamiennej krypty jakiegoś grobowca. Ruszył do prawej nawy. W powietrzu czuł wspaniałą woń palonych, woskowych świec wotywnych z dwóch bocznych ołtarzy feretronów, zapach ogromnych drewnianych ław i kamiennego kurzu. Nie przeszkadzało mu, że to też roztocza i grzyb. Po prostu wolał stare kościoły niż te nowe, ultranowoczesne z elektrycznymi lampkami, plastikowymi krzesłami i klimatyzacją.

    Siadł w tylnej ławie, zapadł się w sobie oparty butami o klęcznik i nagle wyciszony zapatrzył się w stronę ołtarza. Jego główny obraz, kamienny krucyfiks i boczne, drewniane rzeźby świętych dyskretnie oświetlały punktowe halogeny, rzucanymi cieniami potęgując wrażenie nierzeczywistej głębi i ciemnych zakamarków przestrzeni. W tym przeplocie światła i mroku stała grupka starszych kobiet z pootwieranymi teczkami w rękach. Przed nimi gestykulował siwy facet, najwyraźniej próbując wytłumaczyć jakąś kwestię. Może wiary? I pewnie udało mu się coś wyjaśnić, bo staruszki pokiwały głowami, jakby sprężyły się w sobie, a za chwilę ciszę kościoła wypełnił melizmatyczny śpiew. "Mhm, więc to chór" - pomyślał leniwie. Nawet nieźle im to wychodziło. "A może by tak, - jego myśl sama zaczęła się snuć dalej - czy stare trolle nie śpiewają sobie jakichś pieśni? Przy ognisku w grocie? Po piwie? ..." Zgodnie uniesione głosy chórzystek załamały się nagle fałszywą tonacją i cała wzniosłość pieśni rozsypała się jak misternie budowana, niebotyczno - stalowa konstrukcja, z której nagle usunięto podstawowe elementy. "... Po wielu piwach" - prostując się dokończył swoją myśl i usłyszał jak ktoś siada za nim w ławce.

    - Tak myślałem, że cię tu znajdę - powiedział anioł.
    - Bo na dworze jest za chłodno żeby czekać. - Uśmiechnął się - Idziemy?
    - Aha.
    Wstał z ławki, odruchowo przyklęknął w stronę ołtarza i odwrócił się do Eziekiela, który szedł już do wyjścia. Anioł przytrzymał dla niego uchylone drzwi kościoła i dopiero gdy obaj byli na zewnątrz założył swój czarny kapelusz. Krótko uścisnęli sobie dłonie. Zrobiło się zimniej, Xavier postawił kołnierz od kurtki.
    - Dzięki, że jesteś. Powiedz, masz jakiś pomysł jak go znaleźć? - spytał blondyn.
    - No na pewno nie mam tego w punktach, to nie przepis na ciasto - odparł ostrożnie - Będziemy troszkę improwizować, ale inaczej, niż ty to robiłeś.
    - Nie ma sprawy, powiedz tylko, co mam robić.
    - Dobra, chodźmy tam - ruchem głowy wskazał początek deptaku. - Tak sobie myślę, że najpierw trzeba będzie namierzyć jakieś usługi ksero. Zrobimy pomniejszoną odbitkę portretu Mauric'a, żeby łatwiej podsuwać ją ludziom pod oczy. Będziemy im mówić, że to na przykład mój wuj, którego szukamy po przyjeździe ze Stanów. On gdzieś tu mieszka, ale my jak na złość posialiśmy jego adres.
    - Przecież skłamiemy - głos Eziekiela brzmiał zdumionym niedowierzaniem.
    - Ja skłamię. Potem odśpiewasz w mojej intencji kilka psalmów i będzie OK. Nie marudź. To musi być przekonywujące, żeby ludzie w ogóle chcieli z nami gadać. Inaczej zapomnij, nikt nam nic nie powie, za to na pewno mogą nam obić twarze.
    - Za co?
    - Za wtrącanie się w cudze sprawy.
    - Ale, ...jakie sprawy? - anioł był co raz bardziej zaskoczony.
    - Nieważne jakie. Będziemy wypytywać się o kogoś, kto może sobie tego nie życzyć. Tutaj to nie zdrowe. No i będziemy sugerować, że jesteśmy ze sobą.
    - Znaczy kumple.
    - Bardzo bliscy.
    - A, serdeczni przyjaciele.
    - Jasne - westchnął z politowaniem - tacy łóżkowi. No chodźże.
    Pogonił Ezekiela, który dziwnie wrósł w miejsce gdy usłyszał wyjaśnienie.

    Przeszli za starą, żeliwną rurę barierki głównego wejścia na deptak. Raptem z pustego, brukowanego placu przed kościółkiem znaleźli się w miejscu, gdzie mimo wilgotnego chłodu nocy, w labiryncie nie zaszerokich uliczek otoczonych starannie utrzymanymi kamienicami, kręciło się mnóstwo ludzi. Xavier z zaciekawieniem rozglądał się wokół. Akurat tu czuł się jak przysłowiowy szewc bez butów. Przypadkiem zresztą. Najzwyczajniej jakoś nigdy wcześniej nie miał okazji do odwiedzin dzielnicy rozrywki własnego miasta. Za to robił to zawsze w swoich zagranicznych podróżach. Uważał, że to więcej powie mu o ludziach i kulturze kraju niż najlepsze przewodniki. I wiedział, że ma rację.

    W kolorowym blasku reklam, w świetle na przemian krzykliwych i dyskretnych neonów, mijali ich przechodnie, turyści, trzymający się za ręce mężczyźni, przytulone kobiety i zwyczajne, zajęte sobą pary. Z uchylonych okien pubów dochodziła przyjemna muzyka, do otwartych wejść barów zapraszali naganiacze obiecujący wspaniałe pokazy seksu na żywo, a kina porno zachęcały do wstąpienia trailerami z co lepszych scen swoich filmów. Najciekawszym było, że bok punktów usług, przemysłu i rozrywki erotycznej funkcjonowało tu również normalne dzielnicowe zaplecze zwyczajnego życia - sklepy, banki, opieka medyczna, poczta, komisariat, turystyczne hoteliki, gastronomia, muzea, biblioteka, komediowy i awangardowe teatry, a nawet jakieś odłamy Kościoła miały tu swoje świątynie. Praktycznie wszystko, czego trzeba, żeby się stąd bez specjalnej potrzeby nie ruszać. Jeszcze tylko dzielnica uniwersytecka miała takie zaplecze, że ponoć niektórzy studenci przez całe lata nauki nie musieli widzieć innych ulic w mieście. Brakowało tylko instytucji edukacyjnych. Na to kategorycznie nie zgadzała się rada miasta, nawet mimo krociowych zysków jakie płynęły do kasy gminy z działalności dzielnicy.

    Tuż za rogiem przytulnego baru dla lesbijek w retro stylu art-deco, znaleźli punkt małych usług poligraficzno-biurowo-reklamowych. Mieli tam ksero, laminacje, niskonakładowe wydruki, introligatornię, promocyjne gadżety i tym podobne rzeczy. Ezekiel ciągnięty za rękaw przez Xaviera wszedł za nim do środka posłusznie jak dziecko. Chwilę odczekali przy szerokiej, plastikowej ladzie, aż poprzedni klient - elegancko i bardzo drogo ubrany Murzyn - zakończy odbiór kompletu fikuśnych firmowych kubków z logo motelu i baru dla swingersów. Anioł miał niewyraźną minę, a Xavier z wystudiowanym, znudzonym grymasem przeglądał kolorowe, pleksiglasowe cenniki okolicznych studiów intymnego kolczykowania i erotycznego tatuażu. Potem obsługującego ksero, piegowatego rudzielca z dredami do ramion i niesamowitą ilością przeróżnych bransoletek na obu nadgarstkach poprosili o zmniejszone do wielkości kartki ze szkolnego zeszytu, trzydzieści jasno - pomarańczowych odbitki portretu Mauric'a.

    Kiedy po zapłaceniu kartą anioła wyszli na ulicę, Xavier podał mu część odbitek.
    - Trzymaj, to na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili. Żebyś też miał co podtykać ludziom pod oczy.
    - Aha. A czemu są pomarańczowe? - spytał nieuważnie Exekiel chowając kartki do kieszeni płaszcza.
    Sprawiał wrażenie jakby trochę nieobecnego.
    - Bo bardziej przykuwają wzrok i łatwiej zostają w pamięci. Wszystko dobrze? Jakoś nie za bardzo wyglądasz.
    - Bo nie za bardzo się tu czuję. To tak jakbyś chodził bez czucia w nogach, albo dotykał bez czucia w palcach i był bardzo krótkowzroczny. A nawet przygłuchy. Przecież poznałem tu chyba każdy zaułek, a ciągle coś mnie zdumiewa. Widziałeś te ogłoszenia w środku? Widziałeś gdzie oferowali umieszczanie kolczyków w ciele kobiety? Na litość... po co to?
    - To rajcowne.
    - Jakie?
    - Podniecające. Słuchaj, przecież ludzie to dziwne stworzenia. Sam dobrze wiesz. Potrafią nas, hm... no, bawić bardzo pokręcone rzeczy. Na przykład zobacz tam, na drugą stronę ulicy. To eleganckie, secesyjne wejście pod neonowym napisem prowadzi do małego studia filmowego, gdzie możesz sobie nakręcić amatorski film porno ze sobą w roli głównej. Możesz tam przyjść z własnym partnerem lub wynająć kogoś na miejscu, możesz skorzystać z gotowego, hm, scenariusza, lub przeprowadzić własne pomysły. Możesz też zaprosić ekipę do swojego domu. Albo nagrać coś samodzielnie u siebie i odsprzedać im film. Na pewno na tym zarobisz. Popyt na amatorskie materiały jest ogromny, bo dają poczucie autentyczności, inaczej niż profesjonalna produkcja z cudownymi i niesamowicie wydajnymi aktorami. Wiem, bo widziałem ich filmy. No chodź - pociągnął go za rękaw w górę deptaka - zaczniemy od tamtego topless baru ze stripteasem. I chwyć mnie za rękę. Musi wyglądać, że jesteśmy razem. Ale nie łam mi palców! Jak rany...
    - Przepraszam.

    Zaczęli wędrówkę. Wyglądało to prawie jak w podróży Dante i Ciccerone. Tylko trochę w krzywym zwierciadle. Najpierw zaliczyli bar. W jego purpurowo-zielonych światłach znad sceny z tarzającymi się przed twarzami widzów dziewczynami Ezekiel starał się obojętnie gapić na ściany, gdy uwieszony mu na ramieniu Xavier bezskutecznie rozpytywał półnagie kelnerki o "wujka Mauric'a". Potem zahaczyli o sex-shopy, ale tam przypadało za dużo klientów na obsługę, żeby dało radę zapamiętać pojedynczego gościa, któremu na tym nie zależy. "Dla spokojnego sumienia" - jak to przewrotnie określił Xavier - zajrzeli też do klubów peep-show nasączonych zapachem taniej wody kolońskiej z chusteczek higienicznych wykładanych w kabinach. Jednak jak się przekonali w ogóle bez sensu było tam chodzić, bo w większości powstawiano półprzezroczyste lustra, więc dziewczyny rzadko widywały klientów dla których się rozbierały.

    Biedny Ezekiel stanowczo odmówił zwiedzania barów sado-maso. Więc nie widział szpakowatych azjatyckich menedżerów, których największym marzeniem było, żeby po wyjściu z biura dać się tam wiązać jak ofiary ulicznego porwania i po skuciu kajdankami zostać oblanym gorącym woskiem przez tłustawe matrony w za ciasnych, skórzanych gorsecikach, albo zaliczyć lewatywę serwowaną przez wykolczykowane niczym żywa reklama jubilera, szczupłe aż do chudości dziewczyny, które dodatkowo pręgowały ich płaskie tyłki rzemiennymi pejczami. Ale Mourice najwyraźniej też nie czuł się menedżerem.

    Za to dyskoteki z tancerzami w szpongach, o błyszczących od oliwki torsach i ze zgrzanymi dziewczynami wyłącznie w sznureczkowych majteczkach od bikini, wijącymi się w podwieszanych pod sufitami klatkach już nie budziły u anioła takich emocji. Dziwił się tylko, że w jednym miejscu, przy tej samej muzyce potrafią bawić się i tańczyć obok siebie tak różne pokolenia. Jeszcze nastolatki i już prawie pięćdziesięcioletni ludzie, w większości najwyraźniej zamożni, bardziej pasujący do wykwintnych tanecznych sal luksusowych hoteli niż przestrzeni dyskotekowych hal ze stroboskopami i sztucznym, fioletowym dymem nad plastikową, fluorescencyjną podłogą. A jaką mają kondycję! Uśmiechając się półgębkiem Xavier wyjaśnił mu działanie ekstazy, potem dyskretnie wskazał na poważną, elegancką bizneswoman, dystyngowanie odchodzącą od wysokiego, barowego stolika z dwoma blond młodzieńcami w skóropodobnych, wężowych kurtkach rozpiętych na obcisłych, przejrzystych t-shirtach. Może nawet byli studentami? A może to tylko bezrobotne chłopaki z jakiejś ubogiej dzielnicy?
    - Na pewno zatrzymają się w najbliższym hoteliku na godziny, no chyba, że babka jest bardziej napalona i wynajęła pokój na całą noc w jakimś sąsiednim, lepszym pensjonacie dla seks turystów. Na pewno spokojnie stać ją i na to, i na nich. - wymruczał Ezekielowi do ucha. - O, a tamten grzeczny, podtatusiały facet wcale nie rozmawia ze swoją córką, że czas już chyba wracać do domu, tylko z niezłą lolitką, z którą zaraz pójdzie na jakieś pół godzinki do swojego wozu w podziemnym parkingu pod nami. My też się stąd zbierajmy - dokończył - wątpię, żebyśmy akurat tu namierzyli Mauric'a, sam mówiłeś, że nie był rozrywkowy.

    Zatrzymali się pod stylowym, jazzowym barem dla gejów. Cały zaułek urządzony na przedwojenne lata trzydzieste był im dedykowany. Mieli tu nawet swoją małą kaplicę prowadzoną przez anglikańskiego pastora, do której przychodziły też lesbijki z sąsiednich klubów. Mimo zachęcających gestów bramkarzy i uprzejmych pozdrowień ze strony mijających ich facetów, nie weszli nigdzie do środka. W końcu Mauric nigdy nie wykazywał zainteresowania mężczyznami, więc szkoda było im czasu na uśmiechanie się do nich zza rysunku "wuja". Do tego Xavier bardzo wyraźnie zaczął odczuwać brak tej nie zjedzonej w domu torebki zupy i marudził aniołowi o konieczności małej przerwy na posiłek. Szczególnie, że przy tym całym ich chodzeniu, jakoś niezauważenie minęła już północ. Więc pogadali tylko z pastorem, ale i on nie przypominał sobie pokazanej mu na ulotce twarzy.

    Mimo obietnic miłego nastroju i szansy na dobrego, markowego jointa, Xavier jakoś nie miał ochoty jeść w knajpie z facetami mogącymi łakomie spoglądać na jego szczupłe uda. A anioła, choć bezpłciowego, dziwnie bezsensownie rozpraszały lesbijski. W tej sytuacji postanowili poszukać czegoś najbliższego pośredniego. Tylko okazało się, że tym czymś jest restauracja w porno teatrzyku z seksem na żywo, na scenie wokół której koliście wznosiły się pod sufit trzy piętra z lożami widowni. Po krótkiej dyskusji Ezekiel zgodził się tam wejść pod warunkiem, że siądzie tyłem do sceny.

    Lokal o ścianach wyłożonych grubymi gobelinami z motywami indyjskiej erotyki, wypełniała spokojna taneczna muzyka, ale nikt tam nie tańczył. W jej miarowy rytm, na podwyższeniu sceny, przed oczami zgromadzonych klientów, ocierały się o siebie dwie dziewczyny ubrane tylko w czarne pończochy i czarne wysokie szpilki. Całość omiatały światłem punktowe reflektorki. Wskazano im wolne miejsce w małej, dolnej loży obitej ciemnym, bordowym pluszem, wykończonym złotymi sznurami. Półmrok wokół stolika rozpraszała niska lampa z miedzianym kloszem, w którym osadzono kolorowe szkiełka. Anioł przestawił swoje krzesło tyłem do sceny. Śliczna azjatycka kelnerka w koronkowym, białym gorsecie nie rozpoznała Mauric'a na pokazanym jej rysunku, potem podała im menu, z którego Xavier wybrał porcję pieczonej ryby, a Ezekiel szklankę czystej wody. Dziewczyna z lekkim zdziwieniem upewniła się, że prócz jednego piwa nie zamawiają żadnego alkoholu i zostawiając na stole jakąś reklamową ulotkę dyskretnie zniknęła w przejściu na zaplecze.

    Xavierowi nawet spodobało się to miejsce, jego klimat i hm..., sprawnie zmieniający się repertuar pokazów. Ale jadł szybko nie chcąc sprawdzać zawodowej cierpliwości Ezekiela, który usilnie, ze skupionym wyrazem twarzy, topił wzrok w swojej szklance wody. Kiedy dopijał piwo, długowłosa brunetka na scenie dokańczała feliato z facetem w typie smagłego, przystojnego tirowca. Anioł nie odwracając się na występ, już tradycyjnie zapłacił swoją kartą za rachunek, odruchowo zabrał nie ruszaną wcześniej ulotkę i obaj wyszli z loży.

    - Tak na marginesie - zainteresował się Xavier - to czym ty za wszystko płacisz? Na prawdę masz pieniądze? I co to za karta?
    - Banku Watykańskiego. To moje legalne konto z prawdziwymi pieniędzmi. Te dane, które tam u mnie mają też są prawdziwe. Nie ma sensu załatwiać wszystkiego na zasadach cudu. Za duże z tym zamieszanie. A tak, gdy muszę pojawiać się miedzy ludźmi jak teraz, nikt nie zwraca na mnie specjalnej uwagi.
    - OK., ale skąd masz kasę na tym koncie?
    - To akurat cud.
    - Tak coś czułem.
    - Zaczekaj - Ezekiel pociągnął Xaviera za rękaw - patrz, piszą tu, - pstryknął palcami ulotkę, w którą przed chwilą zerknął - że można stąd przejść gdzieś do innego lokalu. Może to sprawdzimy? - spytał niepewnie.
    - Coś taki chętny, spodobało ci się? Dobra, dobra, żartowałem, pokaż to. No fakt, "...galerie rozkoszy i komnaty uniesień...". Bardzo to azjatyckie w nazwie. Żeby tam wejść trzeba iść w głąb klubu, za loże. Ale to dziwne, reklamowaliby konkurencje? Na pewno chcesz tam zajrzeć?
    - Jasne, że nie chcę. Nigdy nawet nie zamierzałem bywać w takich miejscach. Ale może bywa tam Mourice, więc trudno.
    - No patrz, to prawie zupełnie odwrotne podejście do sprawy niż u mnie. Podoba mi się twoje nowe zaangażowanie i entuzjazm. Dobra, chodź. Trzymaj się blisko i potraktuj to jako nowe, duchowe doświadczenie.

    Ruszyli korytarzem za loże. Żeby wejść głębiej trzeba było rozsunąć ciężką kotarę. Za nią, w małym pokoiku z paroma zamkniętymi drzwiami i kamerą ochrony tkwiąca pod sufitem, czekały na gości dwie ciemnoskóre dziewczyny w karminowych, obcisłych koronkowych sukniach, które witając uśmiechem wchodzących, grzecznie pytały o miejsce do którego mogą im zaraz wskazać drogę. Xavier szybko wysmyknął ulotkę z palców anioła i spytał czy dobrze idą w kierunku "galerii i komnat...". Szli dobrze, tylko musieli konkretniej powiedzieć, czego dokładnie oczekują. Xavier widząc speszenie Ezekiela przebiegł wzrokiem treść reklamówki i wybrał "sportowe pokazy dla złaknionych". Dziewczyny wskazały im jedne z drzwi, za które na wszelki wypadek weszli natychmiast, bez żadnych pytań.

    Znaleźli się w czymś o wyglądzie niedużej hali bokserskiej. Na środku podłogi, pod zwisającymi prosto z sufitu prostymi lampami w stalowych kołnierzach zainstalowano ring, tylko że bez podestu. Otaczał go podniecony, gestykulujący tłum widzów - w większości facetów, choć było też kilka par i kobiet. Przez szczelinę między ludzkimi głowami mignęły im przez moment dwie niewyraźne postacie, chyba próbujące ze sobą walczyć. Zdziwieni przepchnęli się obaj do lin ringu przy jednym z narożników prosto w bryzgi kisielu. Anioł miał więcej szczęścia stał z tyłu, więc kilka wiśniowo - czerwonych kropli rozmazało mu się tylko po twarzy. Xavier zaliczył darmowe krochmalenie ciemnych spodni. Tłum zawył z entuzjazmu gdy jedna z walczących zawodniczek w czasie ślizgu plecami po wylanej kisielem podłodze ringu zerwała siedzącej na niej przeciwniczce skąpy staniczek. Xavier z Ezekielm spojrzeli na siebie w zdumieniu i w milczeniu wycofali się z tłumu.

    - Nie wierzę, żeby Mauric zaglądał w takie wesołe miejsca - stwierdził Xavier opierając się jedną ręką o ścianę sali i chusteczką otrzepując spodnie ze sztywnych kleksów kisielu.
    "Czy skandynawskie chochliki biją się o swoich samców?" - przeszło mu raptem przez głowę. "Musze to zapamiętać i jakoś sprawdzić" - postanowił.
    - Chyba masz rację - anioł kiwnął głową.
    - To co, idziemy dalej? Zostało nam jeszcze parę zaułków do sprawdzenia.
    - Aha. Tylko wiesz co, nie chciałbym znowu przechodzić przez pokój z tymi dwiema dziewczynami i kamerą. Czułbym się jak uciekający smarkacz.
    - Naprawdę przejmujesz się taką rzeczą?
    - No głupio mi. Może jest stąd inne wyjście?
    - Tam są jakieś dwie pary drzwi. Chodź.

    Wybrali lewe wyjście. Za drzwiami łukowaty korytarz wyłożony brązowymi tapetami w złote róże prowadził do następnej sali. A tam, na długich stołach przykrytych bielą barokowych obrusów, pomiędzy stylowymi lichtarzami, leżały nagie, młode dziewczyny. Prawie nagie. Na ich ciałach w kunsztowny sposób ułożono kompozycje z różnego rodzaju dań. Krojone pieczenie, pasztety, drób, ryby w galarecie i wędzone, suszi, egzotyczne owoce, słodkie kremy, marcepan, kawałki ciasta. Tylko alkohole stały w kieliszkach obok. Wokół stolików siedziały grupki gości ostrożnie, pałeczkami, palcami lub sztućcami, zbierając z dziewcząt małe porcje jedzenia, rozmawiając z nimi i najwyraźniej dobrze się bawiąc. Podszedł do nich wyfrakowany kelner z cennikiem i gestem wskazał wolne miejsca przy jednym ze stołów, ale obaj z aniołem podziękowali mu grzecznie za propozycję, spytali, czy widział dziś ich wuja Mauric'a, a kiedy pokręcił głową, skłonili się uprzejmie i zaraz ruszyli do następnych drzwi.

    Znów przeszli wygiętym korytarzem, ale na jego końcu nie było już sali jadalnej. Trafili między zespół jakby parawanów, czy biurowych boksów, tylko że ich podłogi wyłożono grubymi dywanami, a ściany były wyższe i część z nich stanowiły jednostronne lustra. Za nimi, w dyskretnym świetle oranżowych kinkietów widać było kochające się pary, kobiety i grupy. Pod niektórymi lustrami ustawiono cieniutkie trociki z domieszką opium. Ich dym snuł się w górę leniwymi, błękitnymi pasemkami. Były też wolne boksy z kilkoma poduszkami na podłodze i dużymi, wysokimi materacami po środku. Regularny klub orgii. Może nawet jeden z tych reklamowanych w magazynach dla swingersów. Po chwili zdumienia, nie zamieniając ze sobą ani słowa, nie rozglądając się, ruszyli szybko przed siebie do następnych drzwi na drugim końcu sali. Mijając wejścia do boksów słyszeli głosy zajętych sobą gości i neutralne dźwięki jakiejś płyty ambient puszczanej z ukrytych, ściennych głośników. Wyszli nie zaczepiani przez nikogo, może nawet niezauważeni.

    Okazało się, że zatoczyli koło. Znów spotkali dwie ciemne piękności w pokoiku z paroma drzwiami i kamerą. Dziewczyny spojrzały na nich uprzejmie ale z niemym pytaniem, tylko że nie doczekały się żadnej odpowiedzi. Panowie taktownie uśmiechnęli się do nich, Xavier w przepraszającym geście rozłożył ręce i obaj natychmiast zniknęli między znajomymi lożami. Zatrzymali się dopiero na ulicy.
    - Pfff. Tak, to ciekawe było - sapnął Xavier pocierając twarz dłońmi. - A co nam jeszcze zostało? - dodał jak gdyby nic, patrząc przez palce w górę ulicy, na ten ostatni zakątek dzielnicy, do którego jeszcze nie doszli.
    - No, tam mało chodziłem, - przyznał anioł. - Bo najpierw spotyka się transwestytów, a jeszcze dalej trzymają zwierzęta.
    - Ooo - zdziwił się Xavier prostując plecy - nie wiedziałem, że to już legalne. Bardzo interesujące - dodał z dziwnym animuszem i zadziornym błyskiem w oczach.
    - Tego nie wiem, - Ezekiel chyba się speszył - nie znam się na tym.
    - Na prawie, czy na zwierzątkach? - Xavier zaczepił go z przekorą.
    - No co ty - anioł chciał się chyba obruszyć, ale wyszło mu to mało przekonująco.
    - Dobra, dobra, żartowałem. Chodź.
    - Czekaj, Mauric nigdy się tym nie interesował - zaoponował Ezekiel. - To w ogóle przecież jakieś takie..., no jeszcze bardziej inne, niż to, co widzieliśmy do tej pory. Naprawdę nie sądzę, żeby...
    - Nie marudź, - przerwał mu zdecydowanie - skąd wiesz, czy nie spotkamy go tam przypadkiem. Albo kogoś, kto go zna. Idziemy.

    Najpierw zajrzeli do dwóch kabaretów. Mimo, że wejścia były płatne, w środku bawiło się pełno ludzi. W obu miejscach zanim ich wpuszczono Ezekiel musiał pod okiem bramkarzy poobracać w palcach swoją kartą płatniczą, jak jakiś prestidigitator. W pierwszym lokalu towarzystwo było mieszane. Wśród gości kilku facetów na pewno było kobietami. Jednak bardziej niż piersi zdradzała ich twarz - zbyt delikatna i za bardzo bez zarostu. Za to większość obecnych kobiet z pewnością było mężczyznami. Choć momentami złudzenie było absolutne. Dopóki się nie odezwali. Poza tym byli niesamowicie przemienieni. Strój, fryzura, ruchy, gesty, oczywiście makijaż, perfumy, nawet sposób wysławiania się - z wyjątkiem barwy głosu - były absolutnie kobiece. Na kolorowo oświetlonej scenie wystającej ponad pozajmowane stoliki zatłoczonej sali, występowała grupa artystów ubrana w dyskotekowym stylu lat siedemdziesiątych. Śpiewali i tańczyli największe przeboje z tego okresu. Na pierwszy rzut oka - same kobiety. Tylko trochę za silnie zbudowane.

    Kiedy obaj z aniołem rozejrzeli się już po sali i zdołali przywyknąć do jej harmideru, pouśmiechali się do kelnerek - a może kelnerów - i do obsługi baru, pokazując wszystkim portret Mauric'a. Nikt go nie rozpoznał. Więc przepchali się z powrotem między stolikami do wyjścia i ruszyli do drugiego kabaretu. Tam repertuar mieli bardziej współczesny, ale tłok był podobny. Otoczone tłumem głów widzów, stojąc wysoko na szerokim barze, śpiewały dwie Madonny na raz. Jedna w wersji blond, druga była brunetką. Może trochę przyciężką, ale nawet całkiem kobiecą. Z boku, w kolejce do występu czekała anorektyczna Celin Dion, tylko jakby niższa o głowę. Nawet mimo butów z dziesięciocentymetrowym koturnem. Na niedużym parkiecie po środku sali, w niezłym ścisku tańczyło kilka eleganckich kobiet w prawie wieczorowych sukniach i paru bardzo starannie ubranych mężczyzn, być może nawet naprawdę nimi byli. Nikt z obsługi nie kojarzył twarzy Mauric'a.

    Ostatni lokal do którego zajrzeli, był próbą połączenia baru i klimatycznej dyskoteki. Żeby wejść do środka schodziło się przez płatną bramkę w dół, do błękitnie oświetlonych, ogromnych podziemi kamienicy. Tamtejsi goście byli jakby bardziej... awangardowi. "Wyższy poziom aberracji" - jak to później twierdził Xavier. DJ usadowiony w przerobionej gotyckiej ambonie podczepionej pod wysokim sufitem puszczał na całą salę techno - ambient i zsynchronizowane z dźwiękiem niebieskie promienie laserów, które cięły gejzery dymów, co jakiś czas wypuszczane pionowo w górę z dysz ukrytych w posadzce. Ogromny, wygolony barman, jeden z pięciu urzędujących za długą ladą z łukowato wygiętej, podświetlanej fluorescencyjnie płyty mineralnego szkła, bez pytania podał im dwa darmowe drinki na wódce. Zachęceni tym od razu spytali go o Mauric'a, podtykając mu pod oczy jego portret. Ale ten kręcąc głową roześmiał się tylko pokazując im język z końcówką chirurgicznie wyciętą w wężowe rozwidlenie. Ezekiela zatkało. Xavier wzruszył ramionami i pokazał mu długowłosego faceta siedzącego z jakąś grupą swoich znajomych przy owalnym stoliku pod ścianą. Spod jego siatkowej podkoszulki na cienkich ramiączkach widać było tatuaż, który jak można się domyślać pokrywał cały tors i pewnie sięgał aż do połowy ud. Idealna kopia czerwonej, koronkowej damskiej halki. Anioł wolał wyjść, Xavier nie oponował. "Takich rzeczy nie robią nawet narąbane trolle" - pomyślał. Na schodach minęli chyba najlepszego gościa. Facet nosił drogi, jedwabiście czarny garnitur. A z jego łysej czaszki sterczał grzebień niklowanych, ostrych kolców, jak z obroży obronnego psa. Żeby je zamontować na głowie, trzeba było użyć dentystycznych trzpieni wszczepianych w kość, tak jak się to robi w szczęce przed wkręceniem pojedynczych, sztucznych zębów.

    - Tak, ten pan, to już rzeczywiście była końcówa. - stwierdził Xavier, kiedy trochę odeszli od wejścia do podziemi.
    - Czy on z tym tak na co dzień chodzi? No wiesz, do pracy i tak w ogóle po ulicy?
    - Wątpię, te kolce po prostu się wykręca, no i można założyć perukę.
    - Mhm. Słuchaj, nie chciałbym iść dalej.
    - To nie odwiedzisz zwierzątek? - spytał anioła z przekorą.
    - Ee. Stanowczo nie.
    - No dobra, pytanie co dalej. Masz jakieś propozycje? Jakieś pomysły?
    Ezekiel bezradnie rozłożył ręce.
    - Aha. To może spróbujemy inaczej. Ja zerknę w ten ostatni zaułek sam. Ty cofniesz się do okolic klubów peeh-show, mijaliśmy tam taką erotyczną, nocną cyber kafejkę. Pamiętasz?
    - Jasne. Mieli na wystawie rozebrany kobiecy manekin z myszką..., hm.
    - Właśnie. Weźmiesz stolik na dwie osoby i - jeśli byłbyś tak dobry - zamówisz dla mnie coś gorącego do picia. Coś słodkiego z kofeiną. Dojdę do ciebie i poserfujemy po dzielnicy przez sieć.
    - A co robić do twego przyjścia?
    - Wpisz w wyszukiwarce dane Mauric'a i sprawdź, co się wyświetli. Potrafisz to?
    - Jasne. Ale czy naprawdę warto, żebyś tam szedł?
    - Hm? Co jest, nagły konflikt interesów z... , no jak mu..., z Noemi?
    - Nie, no wiesz... , też, ale zwyczajnie nie chcę cię narażać na takie tam różne... Po co ci to?
    - Ooo, teraz to nie chcę narażać, a przedtem to sam chciałeś wejść tu i ówdzie. Nie marudź. Szybko stamtąd zwieję. Chcę tam wejść tylko dla spokojności sumienia, że niczego nie zaniedbaliśmy.
    - To samo mówiłeś właśnie przy klubach peep-show.
    - A co, kłamałem? Nic nie wiedzieli i zaraz poszliśmy sobie dalej.
    - No, tak ale, ale...
    - Oj nie marudź, bo noc się skończy. Idź do kawiarni. Za kwadrans z ogonkiem też tam będę.
    - OK., uważaj na siebie.

    Odwrócił się z uśmiechem i szybko ruszył w górę ulicy. Ezekiel przez chwilę patrzył za nim, potem z westchnieniem zaczął się cofać w dół dzielnicy. Nie spieszył się, wiec minęło trochę czasu zanim odnalazł cyber-kafejkę. Miała wąską witrynę, przy której za wysoką ladą, w sąsiedztwie kobiecego manekina siedział administrator. I ciągnęła się daleko w głąb kamienicy, niczym jakaś jaskinia. Kawiarniany barek ustawiono na drugim końcu. Ciepłe wnętrze dyskretnie rozświetlały zwykłe monitory i świeczki z lampionów na stołach. W powietrzu unosił się aromatyczny dym wodnych fajek poustawianych przy zajętych stanowiskach i niesamowity zapach kawy. Kilka osób, pojedynczo lub parami skupiało się nad końcówkami sieci przy pooddzielanych parawanami kawiarnianych stolikach. Jakoś nikomu nie przeszkadzał jękliwy szmer arabskiej muzyki puszczany przez obsługę z taniej miniwieży ustawianej pod sufitem za barem. Resztę dźwiękowego szumu dopełniały kliknięcia klawiatur, cicho wymieniane uwagi użytkowników sieci, brzęk filiżanek odkładanych na spodki i bulgot nargili. Onirycznego spokoju nie zakłócały nawet kroki obsługi między stolikami, czy zmieniający się goście, bo podłogę wyłożono grubą, antystatyczną wykładziną, barwioną w ciemne, orientalne wzory.

    Anioł zapłacił u brodatego administratora za półtora godziny przy dwuosobowym stanowisku i zajął wskazany mu stolik. Za chwilę podeszła do niego kelnerka, młoda dziewczyna w żółto - przejrzystym zawoju ledwo skrywającym czerń wściekle skąpego bieliźnianego kompletu, przy którym plażowe bikini wydawało się parą dresów. Zamówił u niej szklankę wody i bardzo gorącą, czekoladową kawę z mleczną pianką. Fajki odmówił. Kiedy już nikt nie kręcił się przy jego stoliku, wywołał witrynę jednej z popularniejszych internetowych wyszukiwarek i wpisał w jej dialogowe okno imię i nazwisko Mauric'a. W odpowiedzi dostał propozycję przejrzenia kilkudziesięciu adresów. Czegóż tam nie było: kobieca drużyna rugby, wydawnictwa płytowe jakiegoś Mauric'a piosenkarza, biuro podróży, biuro maklerskie i inne dziwne miejsca, aż po adres wirtualnego barmana. Lecz jakoś nic nie wiązało się z dzielnicą czerwonych latarń. Zmienił wyszukiwarkę na inną, potem na jeszcze jedną, ale szczytowym osiągnięciem było dotarcie do adresu szkoły średniej, gdzie wymieniano Mauric'a na liście maturzystów. Tylko, że to było w innym mieście.

    Gapiąc się w monitor nie zauważył Xaviera, dopóki ten nie przysiadł się do stolika.
    - O, jesteś - ucieszył się anioł - Szybko się uwinąłeś, twoja kawa jeszcze nie wystygła.
    - Streszczałem się. Dzięki - odpowiedział sięgając po filiżankę.
    Upił łyk i zlizał białe wąsy spod nosa.
    - Dobra, słodka, taka jak lubię. Skąd wiedziałeś?
    - Od Noemi.
    - Jasne. To jak ci idzie z siecią?
    - Nijak, znalazłem Mouric'a na liście maturzystów jego dawnej szkoły. Nic nowego. A... co było tam...?
    - Dużo sianka.
    - ?
    - Wiesz, to takie połączenie hoteliku z piętrową stajenką. Mają owieczki, osiołki i inne zwierzaki. Do tego albo sypialnie, albo wyłożone sianem, takie niby zagrody. W zależności od potrzeb i fantazji klienteli. Nieźle to zorganizowano.
    - Biedne te zwierzaki, że też nie wejdzie tam ochrona przyrody, czy jacyś animalsi.
    - No, nikt im tam nie krzywduje. Raczej przeciwnie, robią całkiem dobrze. Zresztą skąd wiesz, czy jacyś przyrodnicy tam nie zaglądają. Choćby i prywatnie. Wszyscy oni to specyficzne towarzystwo miłośników braci mniejszych.
    - Braci mniejszych? Mocno wątpię, żeby o taki kontekst tej nazwy chodziło św. Franciszkowi.
    - Ja też. Ale wełna owcza fajnie pachnie. Masz ochotę się wtulić.
    - Co takiego?!
    - W sweter. No wiesz, przecież te owce też muszą być strzyżone, a niektóre zwierzęta na przykład dojone. Więc mają tam na miejscu wyrób swetrów i małą serownie. Trzeba jakoś dorobić do interesu, bo wątpię, czy jest to aż tak opłacalne. Chociaż, z drugiej strony wliczając płatne pokazy na żywo dla zainteresowanych, gdzie było najwięcej osób, to kto wie? A, jeszcze produkcja filmów. Muszą wychodzić na swoje, inaczej by tego nie utrzymywali.
    - No dobra, dobra, a Mauric?
    - Nikt nic nie wie. Można powiedzieć, że jesteśmy w punkcie wyjścia.

    Xavier przez dłuższą chwilę kontemplował bąbelki mlecznej piany w swojej filiżance. Przygarbiony anioł, ze zmartwioną miną, nie przerywał jego milczenia. W sumie czuł impas myśli. Z jednej strony naprawdę chciał coś wykombinować z tym Mauric'em, z drugiej był już zmęczony ich całonocną wyprawą. Zwyczajnie nachodził się. A do tego jeszcze doszły w nim do głosu wyrzuty sumienia, że zwyczajnie włóczy się po mieście zamiast pracować nad zleconymi ilustracjami. Takie typowe myślenie na czwartą rano. Choć może dałoby się wykorzystać motyw wygłodzonego rozrywki trolla w owczej zagrodzie? Tylko czy na pewno akurat w tej książce? Jakoś w to wątpił.
    - Wiesz - odezwał się wreszcie - popykałbym nargile, jeśli ci to nie przeszkadza.
    - Jasne, że nie. Ale to mało zdrowe.
    - Jak większość głównych przyjemności w życiu. Za to czasem pomaga się skupić. Nie gadaj jak moja matka. Wiesz, zaczyna chodzić mi po głowie pewien zalążek pomysłu. Który nawet mógłby się udać. Tylko musi dojrzeć. Mają tu skaner?
    - Chyba przy administratorze.
    - Zapłać proszę za wskanowanie na dyskietkę portretu Mauric'a.
    - Nie mam dyskietki.
    - Pewnie kupisz u niego na miejscu. Idź, a ja sobie zamówię fajkę u tej przejrzystej kelnereczki.

    Kiedy Ezekiel wrócił do stolika, Xavier już w najlepsze puszczał dymne bańki w wodnej fajce. Pachniał brzoskwinią i eterycznymi olejkami. Drapał się w brodę mosiężnym ustnikiem od fajki, a jego gruby, wyplatany wąż okręcił sobie w wokół prawego ramienia. Anioł podał mu dyskietkę. Włożył ją do napędu pod monitorem, ale nie ruszył się ze swojego miejsca.
    - Ty siadaj do klawiatury. Mam już za małe oczy, żeby gapić się w monitor. Powiem ci, co robić. Idea jest mało pewna, ale może zadziała.
    - Dobra.
    - Wejdź na miejską stronę i każ sobie wyświetlić wszystkie adresy oficjalnych instytucji i firm z tej dzielnicy. Wiesz: policja, pogotowie, biblioteka, hotele, gabinety lekarskie, informacja turystyczna, poczta, banki, co tylko jest.
    - Moment, moment, mam. No, trochę tego jest.
    - Aha, widzę. Otwórz nowe okno, znajdź adres głównej siedziby Silicon Graphic w Stanach i wejdź tam.
    - Mhm, zaraz, jestem. Robimy "zwiedzanie dla gości", czy "nasze produkty"?
    - "Produkty", znajdź "sieciową wyszukiwarkę graficzną".
    - A co to jest?
    - Tak ich nowa zabawka. Przypadkiem czytałem o tym jakiś czas temu. Wymyślili, że zrobią wyszukiwarkę internetową, która nie będzie przeszukiwać sieci na podstawie haseł, tylko podobieństw graficznych zawartości poszczególnych stron. Na przykład, kiedy szukasz zdjęć wschodu słońca nad górami i jeziorem, wystarczy, że wskażesz wyszukiwarce swój przykładowy plik, a ona zanalizuje go graficznie i znajdzie ci podobne w sieci. Przynajmniej teoretycznie. Póki co, sprawa jest ciągle w fazie testów. Zdaje się, że mają jakieś kłopoty z ustandaryzowaniem algorytmów rozpoznawania grafik.
    - Jest. "Produkt w fazie testów. Darmowa próba, kliknij poniżej". Aha. "Podaj źródło pliku wzorcowego". Dobra, weź z dyskietki. Dalej, "Adres do przeszukania"? Jak to?
    - Mówiłem, że mają z tym jakiś kłopot. Na razie nie da się tego przetestować tak po prostu na całej sieci. Proces wyszukiwania, czy analizy trwa za długo i program się zawiesza. Trzeba mu pojedynczo wskazywać lokalizacje stron do sprawdzenia. Podawaj po kolei adresy z dzielnicy i zobaczymy, czy coś nam wyjdzie.
    - Trochę to potrwa.
    - Trudno. Przecież nigdzie się nie spieszymy

    Ulatywał w ciepły niebyt. Nawet kofeina wyssana spod słodkiej, mlecznej pianki już mu nie pomagała. Zasypiał. Oparł policzek na podniesionej prawej pięści w której trzymał zaciśnięty, rozgrzany cybuch fajki i czuł, że nie ma sił otworzyć oczu. Dał radę uchylić jedno. Przez chwilę łapał spod rzęs ostrość na świeczce w lampionie, potem skupił spojrzenie na monitorze. Od kilkudziesięciu minut anioł sprawdzał adres po adresie w graficznej wyszukiwarce. Bez powodzenia. "Może nasz wzorcowy portret Mauric'a jest za dokładny?" - przepełzło mu przez głowę zaspane podejrzenie. "Może trzeba by to uprościć do konturu?". Zamknął oko. Próbował zając czymś myśli. Skoncentrował się na dźwiękach kafejki. Klikanie Ezekiela, gdzieś tam z tyłu jęcząca muzyka znad baru, coraz mniej głosów innych gości, bo coraz mniej ich było. I cisza. Dziwnie chybotliwa. Poruszał się? Nie, to anioł potrząsał go za ramię.

    - Śpisz? Hej, przepraszam, ale chyba jest. Zobacz.
    - Jestem. Co jest? - wytrzeszczył oczy rozpaczliwie zmuszając mięśnie do utrzymania w górze powiek.
    - Mauric, patrz.
    Spojrzał na monitor. W jednym otwartym oknie widniała twarz z ich portretu rysowanego. W drugim było niewiele różniące się zdjęcie. Sięgnął do filiżanki po ostatni, przesłodzony łyk zimnej kawy z samego dna. Chociaż trochę orzeźwienia. Odłożył cybuch i wyprostowany przysunął się do Ezekiela.
    - To na pewno on?
    - Jasne.
    - A co to za fotka? Trochę dziwne ujęcie i słaba jakość. Pewnie jest małe. Chociaż gdyby nie brak numeru i skali wielkości za plecami i tak powiedziałbym, że to materiał z jakiegoś policyjnego raportu - potarł palcami oczy.
    Kiedy zamknął je na tą na chwilę, natychmiast zaczął marzyć, żeby już tak zostać. Z trudem się przemógł.
    - Nie, nie, czekaj, to z adresu kliniki medycznej - dotarło do niego od anioła.
    Ocknął się. Raptem pomyślał, że głos Ezekiela wręcz wibruje. Było w nim tyle ożywienia. Jak u małego chłopca, który w wielkiej szafie znalazł wreszcie trop długo szukanej zabawki. Trudno przy czymś takim zasypiać.
    - Tutejszej?
    - Jasne. To chyba jakaś nieduża jednostka medyczna.
    - Może dostał w łeb, stracił pamięć i jest tam pacjentem? Albo leży nieprzytomny jak warzywo w stanie śpiączki? Ale zaraz, za jakie pieniądze by go tam trzymali?
    - Miał przy sobie plecak forsy. Pamiętasz?
    - Fakt. Łaaa - ziewnął aż go zabolało w szczękach. - Skąd to dokładnie masz? Z jakiego miejsca na ich stronie internetowej?
    - Pojęcia nie mam. Ta wyszukiwarka to pokazuje?
    - Aha, Tu na dole. Hm, klinika ma własny serwer, a my jesteśmy na stronie... Chirurgia plastyczna? Co to jest?
    - Taka dziedzina medycyny, która pozwala zmieniać zewnętrzny wygląd...

    Xavier wyprostował się i spojrzał na anioła przeciągle z wyrazem zdumienia.
    - Ty, ja jestem zmęczony, śnięty i mogę ciut bredzić, ale o czym ty opowiadasz?
    - No przecież się pytałeś...
    - Stary. Nie o to i retorycznie. Chodzi mi o to, co to za zdjęcie. Wchodź na tą stronę.
    - A, rozumiem. Proszę.
    - Hm, reklama ich usług. Jednak niezła jest ta wyszukiwarka. Patrz, twarz Mauric'a jest w collage'u, wśród jakichś innych, pod hasłem "Każdy może się zmienić".
    - To znaczy co? Myślisz, że miał operację? Po wypadku?
    - Raczej kosmetyczną. A może pracuje jako model? Nie wiem.
    Zamilkł jakby rozważając nowy pomysł. Wolno mu to szło, z przerwą na ziewanie. Wreszcie się ocknął.
    - Jaki mamy czas? - spojrzał na swój zegarek. - Myślę, że klinikę otworzą gdzieś za dwie i pół godziny. Masz jej adres?
    - Wiem gdzie to jest, nie raz tamtędy przechodziłem, kiedy sam szukałem Mauric'a.
    - A czy na twoją kartę płatniczą można wyciągnąć z bankomatu większą gotówkę. Na przykład z dziesięć tysięcy? W ogóle masz tam tyle?
    - Jasne.
    - No, to zbieramy się. Czekaj, wrzuć jeszcze tą stronę na drukarkę do administratora. W dwóch kopiach.

    Ulice dzielnicy były prawie puste, a chodniki wilgotne. Pojedynczy przechodnie to najczęściej ostatni klienci wychodzący z klubów i knajp, lub ich obsługa, która też zaczynała wracać już do domów. Minęło ich kilku zaczynających pracę sprzątaczy ulic, no i patrol policji. Chłód bezlitośnie przenikał przez kurtkę, więc Xavier szedł do przodu szybkimi, drobnymi kroczkami, obejmując się zgrabiałymi dłońmi za ramiona. O tej porze dreszcze zimna trzeźwiły lepiej niż gorąca kawa. Czuł, że marzną mu nawet kostki u nóg. Na Ezekielu aura nie robiła wrażenia. Po drodze zatrzymali się przy zamkniętej poczcie. Z jej zewnętrznego bankomatu anioł wypłacił żądaną przez Xaviera sumę. W końcu dotarli do rogu ulicy, za którym stała klinika. Wąska, elegancka, czteropiętrowa kamienica ze skromną, jasną elewacją i przepisowo medycznymi, biało-zielonymi neonami informacji.

    - I co teraz? - spytał anioł.
    - Popatrz dobrze przez te szklane drzwi, widzisz jakiegoś strażnika?
    - Tak, ktoś tam siedzi. Chyba za ladą recepcji, czy izby przyjęć. I zdaje się jest w mundurze.
    - No, to będzie opcja rezerwowa. Teraz chodź, zobaczymy, co mają z tyłu budynku.
    Przeszli wzdłuż całą, niedługą uliczką i zajrzeli na tyły jej kamienic. Przy wyjściu z klinki kręcił się jakiś młody, długowłosy chłopak zamiatając ze śmieci wjazd do podziemnych garaży. Miał przy sobie wyładowany różnorakim sprzętem wózek sprzątacza i nosił zieloną kurtkę ze znakiem kliniki na plecach. Xavier drapiąc się po zaroście dyskretnie poobserwował go przez moment. Potem wziął rysunek twarzy Mauric'a, wydruk jego zdjęcia, wypłacone przez Ezekiela pieniądze i każąc mu na odchodnym modlić się o powodzenie podszedł do sprzątacza. Anioł widział z daleka jak do niego zagadał. Chwilę o czymś rozmawiali, pokazał mu kieszeń kurtki, chyba wywiązała się jakaś dyskusja i obaj zniknęli w wejściu do garażu. Po paru minutach Xavier wyszedł stamtąd sam. Podszedł do Ezekiela i ze zmęczonym uśmiechem trącił go w ramię pięścią.

    - Wracamy do domu.
    - Już? Udało się? Wiesz coś?
    - Czy się dowiem, to się jeszcze okaże. A modliłeś się? - spytał przekornie.
    - No..., ja z wrażenia..., no nie.
    - Właśnie. Ale nie przejmuj się. Twój Szef musi nad tobą bardzo czuwać, bo z facetem gadało mi się gładko i konkretnie. Może był niedospany jak ja, więc mieliśmy tą samą fazę?
    - Kto to?
    - Student medycyny. Dorabia w klinice do stypendium jako chłopiec od wszystkiego. Dałem mu dwa obrazki twarzy Mauric'a, jeden banknot w całości z dopisanym moim mail'em, a resztę kasy w banknotach przerwanych na pół. Jeśli przed ósmą, kiedy otwierają klinikę dobierze się do ich wewnętrznej sieci z bazą danych, i dostarczy mi te informacje jakich chcemy, ja wyślę mu pocztą resztę pieniędzy, które wymieni sobie na całe w każdym banku. Zapłacisz za taksówkę? Zmarzłem, a naprawdę nie mam już sił, ani ochoty na podróż metrem.
    - Jasne, wyjdźmy tylko z tych deptaków.

    Zasnął w taksówce jak tylko podał swój adres i ruszyli z miejsca. Po prostu zapadł się w ciemność przedświtu i miękkość tapicerki. Anioł opłacił kurs, potem wyciągnął go z wozu pod domem. A wydawało mu się, że dopiero co, na chwilę przymknął oczy. Z trudem trafił w dziurkę od klucza. Rozsiedli się w salonie. To znaczy Ezekiel się rozsiadł. Xavier po podłączeniu do prądu wciąż rozładowanego laptopa i wywołania programu elektronicznej poczty, zawinął się kocem na sofie i zamawiając u anioła budzenie po odbiorze nowego mail'a, zaraz stracił wątek rzeczywistości. Nawet nie zdjął kurtki, tylko buty zrzucił, choć też niechętnie. Bo to i wysiłek, i strata ciepła. Spał, a jego gość tkwił nieruchomo, cicho i cierpliwie w fotelu, co jakiś czas zerkając bokiem na ekran komputera. Kto wie, może się modlił?

    W ciepłej, wywatowanej nicości usłyszał raptem dźwięk, jakby ktoś obok niego uruchamiał zdezelowany silnik starego traktora. Taki nie do końca poskręcany. Natychmiast rozchylił powieki i nerwowo wyprostował się na sofie. Pociemniało mu przed oczami i zadudniło w uszach. "Szlag, to nie jest zdrowy tryb życia" - pomyślał przyciskając dłonie do twarzy. Czekał na uspokojenie łomotu w skroniach - "Chyba się starzeję". Potem przeczesał palcami włosy sterczące antenkowo we wszystkich kierunkach i już w prawie przytomnie rozejrzał się po pokoju.
    - Co to było? - spytał przestraszony anioł, próbując wcisnąć się w głąb swojego fotela.
    - Poczta przyszła. Nareszcie. Która godzina?
    - Parę minut po ósmej. To od niego?
    - Mam nadzieję. Ciekawe, czemu tak późno?
    Wyszedł spod koca, spuścił nogi z sofy i przesiadł się do laptopa. Ezekiel ruszył do niego z fotela. Próbował zaglądać mu przez ramię, ale z ciekłokrystalicznego ekranu niewiele widział. Xavier chwilę pojeździł palcem po touchpadzie i potwierdził enterem jakieś polecenie. Na rogu wielkiego stołu, gdzie zazwyczaj siedział nad rysunkami, zabuczała mała, laserowa drukarka uruchomiona sygnałem z portu podczerwieni komputera.

    - Chodź - powiedział do anioła - sczytamy to sobie z wydruku.
    Wstał, ziewną aż nim wstrząsnęło i podszedł do stołu. Zabrał trzy kartki wyplute z drukarki i przeleciał wzrokiem po tekście.
    - Przeprasza, że tyle mu to zajęło, ale musiał zaczekać, aż dyżurna pielęgniarka odejdzie od swojego komputera - wyjaśnił stojącemu obok aniołowi.
    - No i, no i?
    - No i... ale numer! Niesamowite! Ha, nie mogę... - zaczął krztusić się ze śmiechu - No w życiu bym... Masz, sam patrz, bo nie uwierzysz - podał Ezekielowi kartkę.
    Na wydruku było zdjęcie eleganckiej, nawet atrakcyjnej kobiety. Takiej po czterdziestce, ale bardzo zadbanej.
    - Kto to? - nie rozumiał anioł.
    - Marianna.
    - Ale kto to jest?
    - Mauric po kompleksowej operacji zmiany płci. Do tego oczywiście kuracja hormonalna, chirurgia plastyczna twarzy, odsysanie tłuszczu, ściąganie skóry, azjatycki peeling, usunięcie dwóch dolnych żeber, trwała depilacja laserem, wycięcie nadmiaru tkanek mięśniowych, silikonowe piersi, zmiana modulacji głosu i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, o których nawet nie chciałbym wiedzieć - wyjaśniał chichoczący Xavier, zerkając co chwila na drugą kartkę, którą teraz podał aniołowi. - Masz tu jej kompletne dane. Nowa metryka urodzenia, sądownie zmienione nazwisko i płeć. Obecnie mieszka jeszcze w przy klinicznym hotelu na górnym piętrze. Pokój 42.

    - To jak to? Nie możliwe! Tak po prostu? Przecież on nigdy nic w tym kierunku... To co ja mam teraz robić?!
    Ezekiel był wyraźnie zdezorientowany. Jakby nie mógł zrozumieć, co się dzieje, jakby sytuacja rzeczywiście go przerastała. Aż żal było patrzeć.
    - Ojej, spokojnie stary - poklepał go po ramieniu - przecież nie jest tak źle. Sam zobacz, znalazłeś swoją zgubę, tak?
    - No tak.
    - To o co ci chodzi? Że jest kobietą? Sztuka jest sztuka. Czy dusza ma płeć? Po za tym patrz jaki był w tym wszystkim dokładny i przemyślany. Musiał tego bardzo chcieć i to od bardzo dawna. Co ty myślisz, że nawet jakbyś cały czas trzymał go za rękę, to nie zrobiłby sobie tej operacji?
    - No nie.
    - Właśnie. Skrzydła go góry i pilnuj go dalej. Chyba grunt, żeby był dobrym człowiekiem. Opakowanie to rzecz wtórna. Na litość, mam ci tłumaczyć takie rzeczy? Co ja, kaznodzieja jestem?
    - No tak. Fakt. Rzeczywiście. Masz rację. O rany, dzięki.

    Anioł odwrócił się do niego, i mógłby przysiąc, że gdyby nie czarny płaszcz, to wręcz świeciłby z radości niczym halogenowy reflektor. Oczy mu błyszczały jak po atropinie, a cała twarz była jednym wielkim uśmiechem. Chyba nawet odruchowo próbował rozprostować skrzydła, bo na plecach, nad karkiem ruszał mu się jakiś garb. Chwycił ręce Xaveira w uścisku, potem objął go za ramiona i zdaje się, że chciał go nawet objąć, czy przytulić, ale powstrzymał go jęk.
    - Jeee! Puuuszczaj, zdurniałeś?! Chcesz mnie połamać?
    Xavier prawie wyrwał mu się z rąk i zaczął ostrożnie rozcierać sobie ramiona.
    - Masz tam siłowniki hydrauliczne, czy co? - spytał wskazując ruchem głowy rękawy jego czarnego płaszcza
    - Wybacz, to z takiej ogromnej radości. Alleluja!
    - Tak, tak, alle, alle, dobra, dobra. Problem masz z głowy, co teraz?
    - Dziękuję, dzięki, tak ogromnie jestem ci wdzięczny, naprawdę, ja... no, zaśpiewam dla ciebie najpiękniejsze psalmy. I w ogóle, pomogę ci jak tylko będę mógł. A teraz? Lecę do niego. To jest do niej - uśmiechnął się. - Przecież muszę pilnować tej duszy. Pewnie będzie ciekawiej.

    Sięgnął po dłoń Xaviera. Tym razem uściskał ją ostrożnie. W jego oczach widział wdzięczność, szczerą jak u dziecka.
    - Cóż, czas na mnie. Będę... znikał. To znaczy wyjdę sobie za drzwi i dopiero wtedy..., no wiesz.
    - No myślę. Zaoszczędź mi takich parafizycznych wstrząsów. I pozdrów Noemi. Biedak, czasem ma ze mną tyle problemów.
    - Nie martw się, on nie zamieniłby ciebie na nikogo innego. Słowo. Prześpisz się? Zarwałem ci calutką noc, chyba tego bardzo potrzebujesz.
    - Wiem. Ale muszę siąść do rysunków, wisi nade mną termin zlecenia. Zrobienia tej roboty też bardzo potrzebuję.
    - Spokojnie. Kładź się spać, a kiedy wstaniesz, po prostu idź od razu do stołu z papierem. Sam zobaczysz, jak ci dobrze pójdzie.
    - Mówisz?
    - Obiecuję. No, pokój z tobą.
    - Sie ma.
    Puścił jego dłoń, odwrócił się, nałożył kapelusz i wyszedł za drzwi tak zwyczajnie, jak ktoś spieszący się rankiem do ulubionego zajęcia. A Xavier? Wrócił pod koc. Kiedy zamykał oczy pomyślał jeszcze, że potem to wszystko przemyśli. Może nawet kupi świeczkę dla anioła, dwie świeczki. A sobie dobre piwo i wszystko narysuje. Tak, zrobi z tego komiks. Tylko doda trochę seksu. Uśmiechnął się już przez sen.

   KONIEC
    Gdynia, 06 czerwca 2001

ój z tobą.
    - Sie ma.
    Puścił jego dłoń, odwrócił się, nałożył kapelusz i wyszedł za drzwi tak zwyczajnie, jak ktoś spieszący się rankiem do ulubionego zajęcia. A Xavier? Wrócił pod koc. Kiedy zamykał oczy pomyślał jeszcze, że potem to wszystko przemyśli. Może nawet kupi świeczkę dla anioła, dwie świeczki. A sobie dobre piwo i wszystko narysuje. Tak, zrobi z tego komiks. Tylko doda trochę seksu. Uśmiechnął się już przez sen.

   KONIEC
    Gdynia, 06 czerwca 2001