Potworny Tydzień


Autor : Rafał Senderecki
HTML : Argail



Narodziny

    W oddali majaczyły ośnieżone szczyty gór. Śnieg odbijał promienie zachodzącego słońca i rzucał złociste refleksy po całej dolinie oświetlając te stoki górskie, które o tej porze dnia powinny być już dawno zacienione. Może to dzięki temu niezwykłemu blaskowi, a może dzięki swojej żywej zieleni dolina wyglądała jak z bajki. Patrzący nań człowiek nieświadomie wsłuchiwał się by po chwili prawie usłyszeć wesoły śpiew Disneyowkich krasnali wracających po ciężkim dniu do domu. Nawet domek, który stał nad niewielką rzeczką przepływającą przez sam środek doliny jakby czekał aż uśmiechnięta, młoda Śnieżka wybiegnie by powitać wracających przyjaciół. Wybudowana na niewielkiej polanie z grubo ciosanych drewnianych pali chatka dodawała jedynie uroku wszystkim tym utworzonym przez naturę wspaniałościom.
    Piotr wyszedł z domu i usiadł w fotelu ustawionym na niewielkim ganku. Zaciągnął się papierosem i zapatrzył w zamyśleniu na płonące złotem i czerwienią konającego słońca odległe szczyty górskie. Pamiętał dzień, w którym zupełnie przypadkowo odkrył to miejsce. Było to jakieś cztery, może pięć lat temu, gdy po kolejnej akcji, jak zwykł nazywać swoje nocne wyprawy szukał spokojnego miejsca, w którym można przeczekać policyjną nawałnicę. Od tamtej pory dość często tu wpadał znajdując to, na czym mu szczególnie zależało. Spokój. Nie uważał się za fanatyka, czy chorego psychicznie, choć właśnie w ten sposób lubili nazywać go marni redaktorzy z kolorowych czasopism. Głupcy przypisali mu 13 ostatnich morderstw, uśmiechnął się do swoich myśli, przecież w rzeczywistości popełnił ich o wiele, wiele więcej. Ale skąd oni mogli wiedzieć? Właściwie, co mogli wiedzieć ci ich ubrani w drogie garnitury psychologowie. Czy chociaż raz czuli jak uchodzące życie jakiegoś nic nie znaczącego człowieka napełnia niewiarygodną siłą i energią jego ciało?
    Czy słyszeli myśli przerażonej istoty w ostatnich chwilach jej życia, gdy pokonana leżała nieruchomo i czekała aż padnie ten ostatni cios, który nie padał bardzo, bardzo długo. To nie prawda, że bawiło go słuchanie krzyków swoich ofiar. Nie miał nic przeciwko temu, żeby sobie pokrzyczały, ale najwspanialszy był ich lęk i to nie ten wyrażony krzykiem, ale ten ukryty głęboko w ich głowach, ten wykrzyczany przez mózg bez udziału ust. Ten patrzący z przerażonych oczu, ten wypływający z cichych jęków, gdy nie mieli już najmniejszej nadziei na pomoc. Był mistrzem w tym co robił, bo kochał swoje zajęcie. Policja nie mogła go złapać, a nawet gdyby tak się stało, to co? Przecież wchłonął tyle żyć, miał w sobie tyle energii, że nie można go było tak łatwo zabić. Czasami wchodził do domu ofiary w nocy robiąc przy tym tyle hałasu, ile tylko było potrzeba. Dbał, by nie zadzwoniła na policję, to nie byłoby sprawiedliwe. O nie! On i ona na jej terytorium, a i tak to on był panem sytuacji. Zawsze to on wygrywał i to on odchodził w ubroczonej krwią koszuli, z ciemnymi smugami znaczącymi spodnie w miejscach, gdzie wycierał dłonie. Nigdy nie odchodził przed końcem. Ostatnie tchnienie należało do niego. Z ostatnim oddechem uchodziła z człowieka jego dusza, a on zawsze na nią czekał gotowy by nasycić się tą energią. Na samym początku jego ofiarami padały panienki lekkich obyczajów, ale ich energia nie sprawiała mu tak wiele przyjemności. Matki pilnujące swoich pociech były o wiele lepsze od dziwek. Uwielbiał ten ich błędny wzrok, gdy siedziały unieruchomione na podłodze i powiększonymi ze strachu oczami patrzyły na to co robił ich dzieciom. W większości mdlały przed końcem, a wtedy je cucił i zabawa zaczynała się od początku.
    Spojrzał w niebo, które przybrało już kolor ciemnego fioletu, a zza jednego ze szczytów wyłonił się w całej okazałości księżyc. Podniósł się i wszedł do domu trzaskając siatkowymi drzwiami.
    Po chwili znów pojawił się na podwórku w skupieniu wysypując jakiś wzór na korowym podjeździe. Białe wapno rozsypane w równych odstępach zatoczyło krąg wokół gwiazdy zamykając ją w środku. Popatrzył na swoje dzieło i zadowolony zajął się rozstawianiem świec na każdej z pięciu ramion pentagramu. Z samochodu wyjął kanister pełen świeżej krwi, którą dziś zdobył w rzeźni za niewielką łapówką kilku dolarów i zaczął wylewać znacząc nią sam środek gwiazdy. Po raz ostatni z zadowoleniem popatrzył na swoje dzieło i ruszył do domu. Zdjął koszulę i rzucił ją niedbale na łóżko, zsunął spodnie z majtkami i cisnął je za w ślad za koszulą. Z leżącej obok łóżka płóciennej torby wyciągnął nóż i zapalniczkę. Idąc w kierunku podjazdu obracał nożem patrząc jak białe refleksy znajdującego się w pełni księżyca skaczą po zimnej stali narzędzia. To tym nożem najbardziej lubił torturować swoje ofiary.
     To tym ostrzem zadawał ostateczne pchnięcie. Zapalił świece i wyrzucił zapalniczkę w ciemność. Upadła bezszelestnie w soczyście czarnej trawie. Specjalnie wybrał Niedzielę na ten akt. Bawiło go to, w końcu dzień święty, pierwszy dzień tygodnia, więc dlaczego nie mógł stać się także pierwszym dniej jego nowego życia? Piotr stanął ubrany jedynie w światło księżyca i blask świec na środku wyrysowanego wzoru, i poczuł przyjemny zapach świeżej krwi. Pod stopami czuł wilgoć rozlanej wcześniej posoki i przez chwilę rozkoszował się tym uczuciem wpatrując się w księżyc. W końcu uznał, że już najwyższy czas przystąpić do obrzędu. Podniósł nóż i uniósł go do góry celując w niebo Ściszonym głosem zaintonował niezrozumiałe i niesłyszalne od dziesiątek lat słowa. Słowa, które wydawały się i były zapomniane aż pewnego razy w jednym z antykwariatów Nowego Jorku trafił na starą książkę, którą równie stary właściciel akurat czyścił. W pierwszej chwili Starzec schował wolumin, ale po krótkiej rozmowie i pojawieniu się studolarowego banknotu książka znów pojawiła się na blacie. Od tamtej pory Piotr często zaglądał do tej księgarni i często dokupował książki na temat satanizmu i kultu Złego, oczywiście jeśli miały jakąś wartość, a przeważnie miały.
    Stary człowieczek znał się na rzeczy i wiedział, w jaki sposób zdobyć te najcenniejsze pozycje które jakimś cudem ocalały przed Świętą inkwizycją ukryte i zapomniane. Wiele rzeczy, które wyczytał w tych papierach było mu takie bliskie, a niektóre przedstawione w bardzo barwny sposób wizje szczególnie przypadły mu do gustu. Już zanim trafił do antykwariatu opętany był rządzą życia wiecznego. Jedyne, czego się bał to śmierć. Nie chciał umierać, ale książki powiedziały mu, że to wcale nie jest konieczne. Uwierzył i teraz stojąc z omdlewającymi rękami i szepcząc ciche słowa starożytnych modłów miał stać się wiecznie żywy. Księżyc przemknął już prawie nad całą, pogrążoną we śnie doliną, gdy Piotr wydał z siebie przeciągły długi odgłos i opuszczając szybkim ruchem ręce wbił sobie nóż trochę powyżej pasa. Poczuł jak ostrze miękko wchodzi w napięte ciało i nieodwracalnie uszkadza organy wewnętrzne. Poruszył nożem i trafił na opór stawiany przez dolne żebra. Wypuścił z dłoni rękojeść noża i podniósł ręce w bezgłośnej, błagalnej modlitwie ku własnej twarzy. Zakrzywione niczym szpony drapieżnego ptaka palce szybko odnalazły oczodoły i wcisnęły gałki oczne głęboko do środka. Krew trysnęła spod powiek, i mieszając się z tą z rany na brzuchu ściekała by wsiąknąć w spragnioną wilgoci ziemię. Piotr zachwiał się, a po chwili upadł. Wszędzie panowała cisza, ale nie taka jak zazwyczaj, gdy ktoś mówi o martwej ciszy. To była cisza, którą dało się słyszeć. Jedyna w swoim rodzaju, jedyna jaka zdarzyła się od dziesiątków lat. Cisza nagle przerwana szmerem przesuwającej się po nierównościach startej kory ręki. Cisza przerwana odgłosami wstającego człowieka. Piotr powoli z trudem podniósł się z ziemi, wyszarpnął tkwiący w ranie nóż i rzucił go na ziemię.
     Ruszył w kierunku rzeki nie zważając na wciąż krwawiące rany, by po chwili zanurzyć się barwiąc czystą wodę ciemniejszym kolorem krwi. Otworzył szeroko usta, ale nie wydał żadnego odgłosu. Powoli zanurzył głowę pozwalając, by woda obmyła jego lepiącą się od krwi twarz. Przez chwilę wydawało się, że już się nie wyłoni z powrotem, że niewielka rzeczka o słabym prądzie uniosła jego martwe ciało, ale Piotr wynurzył się z odmętów, jego oczy płonęły dzikim, czerwonym blaskiem. Wiedział, że teraz jest niepokonany, że teraz to on jest i już zawsze będzie górą. Wyszedł z rzeki i skierował się do sypialni chcąc jak najszybciej ubrać się i ruszyć na łowy. Teraz cały świat należał do niego. Wszyscy ludzie stanowili zwierzynę. Nic co żyło nie było bezpieczne. Wszedł do domu sztywnym krokiem i naciągnął na siebie wcześniej rzucone ubrania. Popatrzył na swoje ręce. Wyglądały na mocniejsze niż przedtem. Teraz w świetle wstającego nowego dnia każdy mięsień wyraźnie się odznaczał. Czuł się niewiarygodnie wprost silny i to sprawiało mu dodatkową radość. Spojrzał przez okno i zobaczył niebo, które z każdą chwilą jaśniało by w końcu zapłonąć błękitem. Zatrzasnął okiennice i zaciągnął zasłonki chcąc, by pokój znów utonął w ciemnościach.
     Zamknął drzwi sypialni nie dbając o drzwi wejściowe. Jeśli ktoś odważy się tu wejść, to będzie to ostatnia rzecz, którą zrobi. Położył się na łóżku śniąc o zbliżającej się nocy, nocy która będzie należała tylko do niego. Marzył o polowaniu, jakie za kilka godzin rozpocznie, gdy pod osłoną ciemności wyruszy na swoje pierwsze w tym ciele łowy. Jego oczy błysnęły czerwienią, gdy przekręcał się przyjmując wygodniejsza pozycję by odpocząć przed polowaniem. Właściwie, to nie miało znaczenia, czy to będzie noc, czy dzień. Teraz zmęczony ostatnimi wydarzeniami zapadł w spokojny sen, tak spokojny jakim cieszą się jedynie zwierzęta, które nie mają naturalnych wrogów i nie lękają się o swoje bezpieczeństwo.

Jeden

    Jak codziennie od ponad pięćdziesięciu lat wstała bardzo wcześnie, kiedy pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetliły niebo. Sąsiedzi zawsze śmiali się z niej, że wstaje razem z kurami, ale jej to ani trochę nie obchodziło. Mówili o niej jeszcze inne rzeczy, ale tym też się nie przejmowała, a jak czasem jakieś dzieci wykrzykiwały mało znaczące przezwiska pod jej adresem idąc rano do szkoły, to co? Przynajmniej ktoś się do niej odzywał i zauważał, że wciąż żyje. Podeszła do okna i odsłoniła grube kotary wpuszczając do środka poranne słońce.
    Zaczęła nucić swą ulubioną melodię wtórując cicho grającemu radiu i wzięła się za ścielenie wielkiego łoża, które przez tyle lat dzieliła z mężem i w którym po jego nagłej śmierci od prawie siedemnastu lat sypiała sama. Wygładziła kolorową kołdrę i podeszła do toaletki. Spojrzała w lustro podnosząc szczotkę do włosów. Znowu nie była pewna, czy to odbicie to ona, czy tylko jakiś żart matki natury. Lustro przedstawiało dawno już posiwiałą kobietę z głębokimi zmarszczkami wokół szczupłej twarzy, a ona wewnątrz wciąż czuła się młoda. Spojrzała na stojące z boku zdjęcia. To były zdjęcia jej dzieci, jej dorosłych dzieci, więc lustro nie kłamało, to naprawdę ja pomyślała układając długie włosy w kok. Ostatnie minione lata nie różniły się zbytnio od siebie. Miała swój harmonogram, którego starała się trzymać, no chyba, że odwiedziła ją córka lub syn, co niestety zdarzało się bardzo rzadko. Skończyła się czesać i odłożyła szczotkę na miejsce, jeszcze jedno spojrzenie, czy wszystko jest tak, jak być powinno i ruszyła schodami na parter do kuchni zrobić sobie śniadanie. Coraz ciężej jej było chodzić po schodach, powinna sprzedać ten dom, ale jak to zrobić? Mówiła dzieciom, że nie sprzeda, bo nie chce sprzedać wspomnień.
    Tu w każdym kącie czekały razem z kurzem wspomnienia. Tu się urodziła, tu spędziła dzieciństwo, tu zamieszkała z ciotką, która zajęła się nią po śmierci rodziców w wypadku kolejowym, tu zamieszkała z mężem, wychowała dzieci i tu chciała umrzeć. To był jej dom. Znała tu każdą klepkę podłogi, wiedziała który schodek zaskrzypi jak się wchodzi na piętro i wiedziała jak iść, by stare drewno nie wydawało żadnych dźwięków. Weszła do niewielkiego saloniku i pozbierała czytane wczorajszego wieczora leżące na podłodze gazety. Ostatnio coraz częściej nie mogła spać. Lekarz dał jej jakieś pigułki, które i tak wyrzuciła, by nie pomogły. Gdzieś przeczytała, że starzy ludzie nie śpią tyle co młodzi, bo chcą wykorzystać każdą pozostałą im minutę życia. W pierwszej chwili uważała to za wierutne bzdury napisane przez jakiegoś młokosa, któremu się wydawało, że starsi myślą jedynie o zbliżającej się śmierci, ale ona coraz częściej myślała o dniu, w którym przyjdzie jej pożegnać ten ziemski świat. Nie bała się, ale martwiło ją komu zostawi dom. On był dla niej taki cenny, nie chciała, żeby po jej śmierci zamieszkali tu obcy ludzie. Dom zbudował jej ojciec razem z dziadkiem i martwiło ją, że żadne z dzieci nie chce tu mieszkać. Otrząsnęła się z tych myśli, położyła równo ułożone czasopisma na małym, okrągłym stoliczku, który w sklepie z antykami osiągnąłby pewnie całkiem niezłą cenę, a tu był jedynie kolejnym zakurzonym meblem i przeszła do kuchni. Przygotowała sobie lekkie śniadanie i uśmiechnęła się do swoich myśli. Ostatnio jadła jedynie lekkie śniadania, lekkie obiady i lekkie kolacje, potem zapadała w lekki sen i co? I stawała się coraz lżejsza. Tak! Figura to jedyne, co jej pozostało z lat młodości. Kiedyś była piękna, dziś tylko szczupła. Wysłuchała porannych wiadomości, w których nic ją nie zainteresowało, umyła naczynia i wyszła przed dom zamierzając zrobić najpilniejsze zakupy. Przeszła niewielką ścieżką, która coraz bardziej zarastała i wyszła na ulicę.
    Dzień dobry Hal - powiedziała lekko machając ręką do swojego sąsiada, który robił porządki w ogrodzie. Znali się od zawsze, była między nimi mała różnica wieku, ale nic nie znaczyła. Kiedyś jeszcze w czasach szkolnych podkochiwała się w nim, ale on zawsze traktowała ją jako przyjaciółkę, nigdy nie widział pięknej kobiety, którą była, a może widział, tylko nie dał po sobie poznać? Nieistotne.
-   Witaj Elis - odparł odwzajemniając uśmiech i skinął głową. - Idziesz na zakupy? - zapytał opierając się o grabie.
-   Tak. Kupić ci coś?
-   Pewnie - zachichotał - niespodziankę.
    Elis machnęła ręką i ruszyła w dół ulicy, gdzie stał jedyny w ich miasteczku sklep. Weszła do środka przy wtórze elektrycznego brzęczyka i stanęła czekając aż pokaże się któreś ze sprzedawców. Co się stało z normalnymi dzwonkami, które dawały znać, że klient wszedł do środka. Te brzęczyki były jak alarm. Młoda kobieta, która po chwili wyłoniła się z zaplecza podała wszystkie wymienione przez klientkę artykuły i zainkasowała pieniądze. Elis odwróciła się do wyjścia i już miała nacisnąć klamkę, gdy jej wzrok przyciągnęła półka z równiutko poukładanymi książkami w miękkiej oprawie. Podeszła do niej i zaczęła kolejno podnosić książki i czytać ich streszczenia. W końcu zdecydowała się na zakup i położyła jeden z romansów przed sprzedawczynią.
-   Wiem, że obiecałam sobie już tego nie kupować - uśmiechnęła się do młodej kobiety, - ale co mi pozostało poza czytaniem? - Wsunęła powieść Barbary Cartland do torby z zakupami i pożegnawszy się ze sprzedawczynią znów znalazła się na ulicy. Zaczęła powoli wchodzić pod stromą górkę, na której znajdował się jej dom postanawiając, że ten zapowiadający się upałem dzień spędzi siedząc w ogrodzie i czytając zakupioną właśnie lekturę. Minęła dom Hala, ale nikogo nie zobaczyła na podwórku, więc uznała że przyjaciel już się zmęczył pracą i poszedł odpocząć. Oczywiście zażartuje sobie z tego przy najbliższej okazji. Podeszła wreszcie do furki i weszła do ogrodu. Upał i ta wycieczka pod górkę mocno ją zmęczyły, zaniosła więc zakupy do kuchni, nalała sobie zimnego kompotu i ze szklaneczką w jednej i książką w drugiej dłoni usiadła na wygodnym plastikowym leżaku ustawionym pod ogromną, rzucającą chłodny cień jabłonią. Fotel był ostatnim prezentem jej syna, choć miała wrażenie, że przywiózł go bardziej dla siebie niż z myślą o niej, a jak wyjeżdżał to po prostu nie wypadało mu go zabrać. Napiła się i postawiła szklankę w wysokiej trawie. Otworzyła pachnącą jeszcze farbą drukarską książkę i zagłębiła się w romantycznej, pełnej uniesień lekturze.
    Z fotela wstała późnym popołudniem i odłożywszy książkę na siedzisko poszła do domu zrobić sobie jakąś kanapkę, bo w tym upale ostatnie na co miałaby ochotę, to stać nad gotującymi się garami z obiadem. Weszła do kuchni otwartymi na oścież drzwiami i wyjęła chleb, który miała zamiar pokroić, gdy z piętra doszedł ją odgłos tłuczonego szkła. Znieruchomiała słuchając kolejnego dźwięku, ale ten nie nastąpił. To te koty pomyślała, już dwa razy kot wpadł do jej domu i raz porwała zasłonkę w pokoju, a raz i to było dużo gorsze bo załatwił jej się wprost na równiutko zasłane łóżko. Przeszła szybko korytarzem i zaczęła wchodzić po schodach dbając, by żaden ze stopni nie zaskrzypiał. Do piętra postało jej jeszcze tylko kilka schodków, gdy przez głowę przemknęła jej niepokojąca myśl unieruchamiając ją w miejscu. A jeśli na górze był złodziej, to co ona zrobi. Przecież jest starą i w dodatku bardzo chudą kobietą. Postanowiła zadzwonić po szeryfa, w końcu nawet jak koty narobiły jakiejś szkody, to przynajmniej właściciele za nie zapłacą. Była wściekła myśląc, że ten rozbity przedmiot to jedna z jej ulubionych porcelanowych figurek, które z przez tyle lat zbierała. Zaczęła powoli schodzić na dół, gdzie przy drzwiach wejściowych wisiał telefon, gdy nagle poczuła na swoim ramieniu czyjąś zimną jak lód dłoń. Chciała odwrócić głowę, ale zanim ta zdążyła wykonać potrzebne pół obrotu ręka silnie pchnęła do przodu i kobieta niczym szmaciana lalka poturlała się w dół schodów boleśnie uderzając głową w ścianę na samym dole. Chciała podnieść rękę, krzyknąć, ale nie mogła. Jej bezwładne ciało leżało u podnóża jej własnych schodów, jedynie jej myśli płynęły z zadziwiająca prędkością. Uniosła mocno krwawiącą głowę i spojrzała w górę schodów. Nikogo nie było. Może to jej się tylko zdawało, może potknęła się i spadła. Nie. Wiedziała, że nie, bo ramię ją piekło żywym ogniem. To dziwne, ale to ramię było jedynym, co ją bolało, a przecież spadając musiała się nieźle poobijać jeśli nie połamać. Nikogo nie widziała, ale czuła czyjąś obecność, obecność czegoś, co czekało na jej śmierć, nie mogła poruszać głową i to ją przerażało jeszcze bardziej. Prawie była na siebie zła, że nie straciła przytomności, poczuła jego radość. Nie, nie słyszała śmiechu, ale czuła jego zadowolenie jak się czuje przypalone w bezwietrzny dzień mleko. Niby nie ma dymu, a jednak wszyscy wiedzą co to za mdły zapach wisi w powietrzu i długo się nie ulatnia. Uśmiechnęła się w myślach, bo właściwie, to co on jej może jeszcze zrobić? Nie mogła się ruszać, więc pewnie miała uszkodzony kręgosłup, a przecież miała już swoje lata i była dumna z tego jak je przeżyła. Przestała się bać. Teraz żal jej tylko było tego niedokończonego romansu, który leżał pod równie starą jak ona jabłonią. Uśmiechnęła się zamakając oczy i przypominając sobie wszystkie szczęśliwe momenty które przeżyła. Nie usłyszała nawet trzasku zamykanych drzwi frontowych, było jej tak dobrze. Pojawiali się przyjaciele których nie widziała tyle czasu, jej mąż i jej rodzice już na nią czekali. Zwinnie podniosła się z podłogi i ruszyła w ich kierunku wyciągając przed siebie ręce. Po chwili dotknęła swojego męża i przytuliła policzek do jego twarzy, do twarzy mężczyzny, którego kochała najbardziej na świecie, poczuła jego twardy zarost i obejmujące ją mocne ramiona drwala. Popatrzyła mu w oczy, ale nie te zniszczone długą chorobą, gdy rak toczył jego ciało, tylko błyszczące młode oczy dwudziestoletniego chłopaka w którym się zakochała. Spojrzała na swoją wolną od zmarszczek i wszelkich pojawiających się z wiekiem plam rękę i była szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa. Odeszła nie oglądając się za siebie i nie żałując. Żal zostawiła żyjącym, którzy nie wiedzą jak tu jest pięknie. Jak pięknie!

Dwa

    Słońce świeciło zbyt mocno nawet jak na tę porę roku, co jednak nie zniechęciło dziesiątek ludzi, którzy pojedynczo lub grupkami siedzieli, leżeli albo spacerowali po żółtym piasku jednej z niewielkich plaż ogromnego jeziora. Dzieci z radosnymi, acz trochę za głośnymi okrzykami wpadały i wypadały z ciepłej wody ochlapując wszystkich, którzy znaleźli się w wystarczającej odległości. Barbara podobnie jak inni plażowicze leżała ubrana w skąpy kostium na rozgrzanym słońcem złocistym piasku zażywając swojej ulubionej kąpieli słonecznej. Ostatnio coraz więcej mówiło się o raku skóry do jakiego może doprowadzać wystawianie się na działanie słońca, choć dziesiątki ludzi obecnych zawsze na plaży, jeśli tylko dzień zapowiadał się słonecznie, świadczył o czymś zupełnie innym. Z resztą przecież nigdy nie paliła, bo to takie szkodliwe, uznała więc, że może sobie pozwolić na zwiększoną dawkę promieniowania słonecznego, choćby rzeczywiście nie było ono zdrowe. Czuła jak słońce niczym czuły kochanek pieści każdy centymetr jej ciała, czuła jego delikatne palce ślizgające się po wklęsłym brzuchu i jego dotyk na umięśnionych, ale zadziwiająco szczupłych udach. Lata pracy na siłowni najpierw jako klientki, a potem instruktorki zaowocowały sylwetką, którą zazdrościły jej nawet dziewiętnastolatki. Nie wyglądała na swoje trzydzieści sześć lat, nie miała tych wszystkich zapowiadanych zmarszczek, które miały pojawić się na skutek wysuszania przez słońce skóry. Jej cera nadal była gładka i delikatna, a gęste i długie włosy delikatnymi lokami opadały na ramiona i zawsze dumnie wyprostowane plecy. Uśmiechnęła się przypominając sobie te spojrzenia, które zbierała wszędzie gdzie tylko się pojawiła. I te pełne podziwu ze strony mężczyzn, i te pełne zazdrości przesyłane jej przez ich żony albo ich dziewczyny.
    Podniosła się i strzepała z ciała drobne ziarenka przylepionego piasku. Podeszła do brzegu jeziora i umoczyła stopę. Zetknięcie rozgrzanego słońcem ciała i zimnej wody spowodowało powstanie nieprzyjemnego dreszczu. Zerknęła na zegarek wchodząc coraz głębiej i czując jak mrowienie na skórze przesuwa się razem z poziomem wody. Było dwadzieścia pięć po drugiej. O czwartej powinna otworzyć siłownie dla tych, którzy zechcą odreagować stres wracając z pracy, miła więc tylko kilkanaście minut by popływać wyschnąć i ruszyć z powrotem do miasta. Przez chwilę zastanowiła się, czy rzeczywiście ma ochotę się zamoczyć i doszła do wniosku, że to przyniesie jej trochę chłodu po godzinach spędzonych na słońcu. Zaczęła płynąć pozostawiając rozwrzeszczane dzieci i ich pokrzykujących rodziców na plaży. W końcu zostawiła też za sobą tych odważniejszych pływaków, którzy wybrali się na głębszą wodę. Odwróciła się na plecy i spojrzała za siebie. Plaża była teraz cienką złotą kreską, po której poruszały się chmary niewielkich ludzików. Tutaj panowała cisza przerywana tylko głośniejszymi zupełnie niezrozumiałymi okrzykami dochodzącymi z plaży. Barbara położyła się na wodzie i pozwoliła, by delikatna fala kołysała jej ciałem znosząc ją w kierunku brzegu.
    Zamknęła oczy czując, jak słońce znów zaczyna pieścić jej ciało, a woda jednocześnie przyjemnie je schładza. Dryfowała myśląc o zbliżającej się wieczornym spotkaniu ze swoim chłopakiem którego znała od czasów liceum.. To było dziwnie, że kobieta w jej wieku miała chłopaka, choć wszystkie jej koleżanki ze szkolnej ławki miały już mężów i dzieci a przecież ona znała Dana już tyle lat i tyle lat byli ze sobą szczęśliwi. Może właśnie dlatego nigdy nie zdecydowali się na ślub, bali się, że coś stracą, że coś zacznie się nagle psuć. Zaczęła płynąc ku brzegowi pomagając sobie rękami, gdy coś zimnego otarło się o jej stopę. Podkurczyła nogę, ale zaraz wyprostowała ją ponownie śmiejąc się ze swojej reakcji na dotknięcie przepływającej ryby. Tym razem to już nie było muśnięcie, ale poczuła jak wokół jej kostki zaciskają się czyjeś zimne palce. Szarpnęła nogą w rosnącej panice i ucisk ustąpił. Zaczęła szybciej poruszać rękami i nogami chcąc jak najszybciej znaleźć się na bezpieczniejszej płytkiej wodzie, a jeszcze lepiej na plaży. Śliska, zimna dłoń ponownie sięgnęła po jej kostkę i mocno ją uchwyciła sprawiając ból. Barbara szarpnęła nogą, ale tym razem uścisk jedynie się wzmocnił. Otworzyła usta chcąc krzyknąć, ale zamiast usłyszeć wydostającego się krzyku poczuła wpływającą prosto do gardła wodę.
    Przerażona zaczęła kaszleć na chwilę zapominając o uścisku, który miażdżył jej nogę. Zaczęła płynął starając się nie używać unieruchomionej nogi, ale zamiast przybliżać się bo brzegu, to coraz bardziej się od niego oddalała. Zaczęła ogarniać ją panika. Napięte mięśnie ramion ze zdwojoną siłą młóciły wodę, ale bez najmniejszego efektu. Dłoń pociągnęła i kobieta znalazła się zupełnie pod wodą. W ostatniej chwili zaczerpnęła powietrza i szeroko otwartymi oczami wypatrywała w zielonkawej wodzie tego, co trzymało w swoim uścisku jej nogę. Nic nie widziała. Kopnęła z całych sił próbując wolną stopą trafić niewidocznego napastnika. Ucisk trochę zelżał, więc Barbara wystrzeliła ponad wodę głośno wciągając powietrze. Po chwili dłoń ponownie silnie pociągnęła w dół i kobieta znów znalazła się pod powierzchnią. Zielonkawa poświata, to jedyne co widziała. Walczyła, ale nie mogła wyswobodzić kostki. Płynęła wciągana niewidzialną siłą coraz głębiej pod wodę. Z każdą upływającą sekundą trudniej jej było utrzymać powietrze w obolałych od wysiłku płucach. Bąbelki z otwartych nagle ust popłynęły wesoło ku powierzchni, zaś płuca krzyczały w niemej męce, gdy zaczęła wypełniać je woda. Szeroko otwarte oczy zaszły mgłą, a nieruchoma kobieta opadała coraz niżej w kierunku dna zbiornika. Jej poruszane delikatnym prądem włosy były w ciemniejącej z każdą chwilą wodzie coraz mniej widoczne. Nic już ją nie bolało, ale bała się, panicznie się bała. Nie widziała i nie czuła, ale jednak jej mózg jakimś cudem nadal pracował. Nieświadoma jak długo to już trwa pogrążona w panicznym lęku martwa kobieta leżała na dnie jeziora jeszcze długo po tym jak jej martwe, napuchnięte ciało zostało odnalezione i pochowane na pobliskim cmentarzu stanowym.

Trzy

    Biegł jak ścigany pies. Stopy obute w ciężkie, skórzane obuwie zapadały się w pylistej, polnej ziemi. Obejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Było coraz ciemniej, a on biegł pragnąc jak najszybciej znaleźć się wśród drzew pobliskiego lasu. Dopadł pierwszych pni i nie oglądając się więcej wbiegł w gęsty, leśny mrok. Pokaleczonymi rękami odgarniał gałęzie przedzierając się przez zarośla. Czuł na plecach ich wzrok. Bał się spojrzeć za siebie, bał się, że zobaczy lufę wycelowanego w siebie pistoletu. Nie chciał, by kula odebrała mu życie. Nie chciał, by cokolwiek odebrało mu życie.
-   Tony - dobiegł go głos. Rozejrzał się dookoła nie zwalniając biegu. - Tony! - głos był wyraźniejszy i już wiedział, skąd pochodzi i do kogo należy. To jego matka wołała go po imieniu wewnątrz jego głowy.   -   A nie mówiłam, że tak będzie? - usłyszał ten gderliwy głos, który był obecny przez całe jego nieszczęśliwe dzieciństwo. Choć prawdę powiedziawszy, to on nie usłyszał tego głosu tak jak słyszał odgłosy pękających pod buciorami gałęzi, on go poczuł. Ten głos po prostu był obecny i nic nie mogło go zagłuszyć, jak tedy gdy będąc mały, kiedy matka jak zwykle za dużo wypiła i zaczęła na niego krzyczeć zatkał uszy rękami. Niestety matka to zauważyła i strasznie go zbiła. Przez kilka tygodni siniaki przypominały mu o tym, by nigdy nie zatykać uszu. Nigdy więcej tego nie zrobił, choć czasami miał szczerą ochotę.
-   Dlaczego nie żyjesz jak normalny człowiek? - głos świdrował w jego mózgu to się znosząc, to opadając. ? Dlaczego nie żyłeś tak, jak cię wychowałam?
-   Wychowałaś ? wypalił. - Kiedy? W tych momentach, kiedy budziłaś się skacowana rano i szłaś do sklepu, żeby kupić kolejną butelkę wódki? ? Krzyczał jego umysł, ale nieme usta jedynie wciągały i wypuszczały ze świstem powietrze.
    Potknął się i o mały włos nie wylądował pośród połamanych gałęzi. Przed upadkiem uchroniło go jedno z drzew o które boleśnie ocierając prawe ramię oparł się po czym pomknął dalej w ciemność. Czuł jak pot zalewający mu oczy przesłania i tak nienajlepszą widoczność, otarł więc ręką czoło.
-   Powinieneś być grzecznym chłopcem - znów poczuł jak słowa wypełniają mu umysł. ? Nie powinieneś nikogo ranić, ani oszukiwać. Tonny co się z tobą stało? ? pytanie zawisło niczym ciężka, zakurzona kutyna po dawno zakończonym spektaklu.
-   Przestań! - krzyknął. - Lepiej mi pomóż, bo nie mam siły dalej uciekać. ? poprosił.
-   Nie! - padła krótka odpowiedź. - Sam jesteś sobie winien. Ile razy ci mówiłam, że z tymi kolegami źle skończysz ? głos stał się bardziej nieprzyjemny i cierpki. ? A kiedy mi powiedzieli, że handlujesz narkotykami to... ? głos się urwał ? to był koniec.
  Tony przeskoczył niewielki rów przeciwpożarowy wbiegł na polankę. Przesadził ją kilkoma dużymi krokami i ponownie schronił się w zaroślach. To była prawda, co powiedziała. Wiedział, że to prawda. Matka, która przez cały czas była pijana, która nie interesowała się co robi jej syn, byle tylko chodził do szkoły, na wieść o jego aresztowaniu za handel narkotykami dostała rozległego wylewu i zmarła na rękach policjantów, którzy przynieśli jej tą radosną nowinę zanim przyjechała karetka. Tomy czuł się winny jej śmierci, chciał się wycofać z interesu, ale nie mógł. Miał tyle długów, że musiał dalej kontynuować swoją działalność jak tylko wypuścili go z więzienia.
-   To nie moja wina mamo! ? Tyle razy pragnął to powiedzieć, tyle razy chciał to wykrzyczeć nad jej grobem, ale nie mógł. Aż do teraz. Teraz powiedziałby wszystko, byle tylko ktoś zatrzymał tych zabójców, którzy mieli go sprzątnąć z rozkazu jego własnego szefa.
-   Nie? - padło krótkie pytanie.
-   Przepraszam. - szeptał jego umysł, ? przepraszam mamo ja nie chciałem. Naprawdę nie chciałem.
  W jego głowie zapanowała nagle cisza, by po chwili wypełnić się nie słyszanymi od lat głosami. Ktoś wykrzyczał jego dawne przezwisko - kapitanek. Nienawidził tego przezwiska, które towarzyszyło mu przez całą szkołę podstawową. Najpierw mówili, że mamusia znowu popłynęła, a potem pozostało samo kapitanek, no cóż o wiele krócej i wygodniej. Przykleiło się do niego, jak butelka do mamy i bolało, bardzo bolało, bo za każdym razem przypominało o tym, co go czeka w domu.
-   Kapitanek! Kapitanek! Kapitanek! ? niektóre głosy tylko szeptały inne krzyczały rozdzierająco chcąc być za wszelką cenę usłyszane. Podniósł ręce do góry i zacisnął dłonie na uszach, ale harmider w jego głowie nie ustawał. Do obecnych dołączały coraz to nowe głosy. Nagle się zatrzymał. Wszystko wokół zawirowało. Nie było już żadnych głosów, nie było nic oprócz martwej, niemal namacalnej ciszy. Stał zupełnie nie rozumiejąc co się stało.
-   Mówiłam, że tak będzie - to matka, znowu wróciła. Poczuł zapach jej ciężkich perfum, których używała, by zatuszować woń wypitego alkoholu. Stał choć chciał biec. Nie mógł poruszać nogami.
-   Mój biedny synek - głos był teraz prawie współczujący.
    Tomy spojrzał w dół i z przerażeniem odkrył powód swojego nagłego zatrzymania. Po plecach przebiegł mu dreszcz, a zimny tym razem pot oblał jego zmęczone ucieczką ciało. Stał patrząc na gruby konar który wychodząc z jego brzucha wrastał w ziemię. Nie mógł uwierzyć w to, o czym informowały go oczy, nie czuł bólu. To nie mogła być prawda. Poruszył ciałem, ale nadal nie mógł iść. Poczuł jak szybko wypływająca z rany krew spływa mu po nogach i zobaczył jak barwi zaciekami jego białe spodnie. Usłyszał za plecami trzask łamanej gałązki. ? To oni ? krzyczał jego umysł, ? mamo pomóż mi. Ja nie chcę umierać.
    Poczuł chłód, odwrócił głowę na tyle, na ile pozwalało mu unieruchomione ciało, ale nikogo nie zobaczył. Bał się odezwać. Bał się ruszyć. Paraliżujący strach jaki go ogarnął nie miał nic wspólnego z ludźmi, którzy go ścigali. Teraz bał się tego, który stał gdzieś w mroku. Bał się tego lodowatego wzroku, który czuł na swoim poranionym ciele. To był ktoś o wiele gorszy od jego prześladowców. Ten nie chciał tylko jego śmierci, ten chciał też jego duszy, jego strachu.
-   Proszę... ? zaczął mówić, ale wypływająca ustami krew nie pozwoliła wydostać się kolejnym słowom. Z resztą nie było sensu prosić. Zrozumiał to, i zaczął się trząść. Ból z rany zaczął docierać wreszcie do jego mózgu i Tony poczuł narastający w dolnej części ciała płomień. Żałował, że nie ma przy sobie działki, przynajmniej nie bolałoby tak strasznie. Poczuł, jak coś, co było skryte w cieniu powoli okrąża go cały czas obserwując. Popatrzył po ciemnych zaroślach, ale niczego nie dostrzegł. Jego nogi robiły się coraz cięższe. Nie miał już siły utrzymywać ciała i bezwładnie zawisł na drągu niczym na haku powodując kolejne fale niewyobrażalnego bólu rozrywanych wnętrzności. Stracił przytomność, a jednak był świadom czyjejś obecności. Nie czół niczego poza przejmującym bólem i strachem przed czającym się w mroku niebezpieczeństwem. Zaczął krzyczeć bezgłośnie dając ujście narastającej z każdą chwilą panice. Jego ciało wisiało bezwładnie poruszane jedynie lekkimi podmuchami wiatru, a on się bał, strach był tak wielki, że w końcu jego boląca rana przestała przy nim cokolwiek znaczyć. Chciał umrzeć i przestać się wreszcie bać. Prosił o śmierć pomimo, że jego na wół przegniłe ciało odnalezione przez grzybiarza spoczęło w taniej trumnie obok trumny matki.

Cztery

    Jak zwykle siedziała pogrążona w ciszy nad grobem swojej córki. Cmentarz stał się jej drugim domem, do którego zaglądała codziennie. Siadała zawsze na tej samej ławeczce i powracała myślami do czasów, gdy jej jedyna córeczka jeszcze żyła. Czasami coś do siebie szeptała, ale nigdy do nikogo się nie odzywała i nie odpowiadała na sporadycznie pojawiające się przywitania. Bardzo kochała swoje dziecko i nie mogła pogodzić się z jego nagłą śmiercią. Od dnia, w którym pijany kierowca potrącił jej dziesięcioletnią wówczas wracającą ze szkoły córkę minęło już 16 lat. A odkąd odszedł Joe, jej mąż, minęło 15, ale ona zdawała się nie zauważać upływającego czasu. To nie miało znaczenia, nic nie miało znaczenia, dopóki mogła codziennie przychodzić i rozmawiać z Pamelą. Wiedziała, że jej dziewczynka niezależnie od tego, czy będzie świeciło słońce, czy będzie padał deszcz czy śnieg zawsze będzie siedziała w swojej różowej letniej sukience na zimnym pomniku i zawsze uśmiechnie się widząc nadchodzącą alejką matkę. Joe tego nie rozumiał, on pogodził się ze śmiercią Pameli, nie przychodził na jej grób, choć mówiła mu, że córka o niego pytała, ale on tylko na nią krzyczał i zamykał się w swoim gabinecie. Tyle razy chciała go przytulić, gdy siedząc w nocy pod zamkniętymi drzwiami jego sanktuarium, którym po śmierci Pamelki stała się jego pracownia, słyszała jak łkał i szlochał. Kierowcę zamknięto w więzieniu, choć do tego czasu pewnie już chodził na wolności. A Joe? Joe z tego, co słyszała założył nową rodzinę i teraz miał dwoje dzieci, z którymi pewnie znów był szczęśliwy. Była zła, że tak szybko zapomniał o Pameli, że wyprowadził się, że wyjechał i nigdy nie odwiedzał grobu ich córeczki.
-   Mamusiu ? cichy glos dziewczynki przerwał jej rozmyślania.
-   Tak kochanie? - odezwała się podnosząc głowę i uśmiechając do siedzącego dziecka.
-   Chciałabym popływać w jeziorze, dziś jest tak gorąco - powiedziała Pamela, ale nie ruszyła się ze swojego zwykłego miejsca na rogu pomnika.
-   Nie dziś, może jutro - odpowiedziała matka patrząc na blade policzki córeczki. Przechodzący mężczyzna spojrzał na siedzącą samotnie, ubraną na czarno kobietę, która cały czas powtarzała sobie tylko zrozumiałe słowa i przemknął obok jakby bał się, że szaleństwem można się zarazić.
-   Czemu Janet do mnie nie przyjdzie? - Padło kolejne pytanie. ? Tak dawno już jej nie widziałam. Mówiłaś, że przyniesie mi lekcje.
-   Nie może przyjść - odpowiedziała kobieta, - ma zapalanie płuc i też na razie nie chodzi do szkoły.
  Podeszła do dziecka i usiadła obok na pomniku. Poprawiła splątane wiatrem włosy dziewczynki i odwinęła róg różowej sukienki.
-   Mamusiu ? zaczęła dziewczynka patrząc proszącym wzrokiem na matkę.
-   Słucham.
-   Ja nie chcę tu zostawać na noc, ja się boję. Tu jest tak źle jak ciebie nie ma. Musisz iść do domu? Weź mnie z sobą.
Kobieta przyjrzała się twarzy dziewczynki i otarła łzę, która pojawiła się w kąciku jej oka.
-   Wiesz, że to niemożliwe - odparła patrząc dziecku prosto w oczy. Mamusia zostanie z tobą do wieczora, a jutro przyjdzie z samego rana dobrze?
-   Dobrze ? odparło dziecko i oparłszy główkę o matczyne ramię zaczęło śpiewać starą, poznaną jeszcze w przedszkolu piosenkę. Kobieta niczego bardziej nie pragnęła jak móc zabrać swoje kochane dziecko do domu, ale jak tylko mała zeskakiwała z pomnika, to znikała i nie pojawiała się aż do następnego dnia. Kobieta wyjęła z małej torby grzebień i zaczęła rozczesywać sięgające połowy pleców jasne blond włosy dziewczynki.
-   Zrobisz mi warkoczyki? ? zapytała nagle odwracając główkę?
-   A chcesz?
-   Tak - padła krótka odpowiedź i dziewczynka wróciła do swojej piosenki.
-   Kiedy do mnie przyjdziesz? - zapytała dziewczynka i kobieta od razu wiedziała, że małej nie chodzi o taką codzienną wizytę.
-   Nie wiem - odparła. - Naprawdę nie wiem.
-   Szkoda.
    Była katoliczką i bała się popełnić samobójstwo. Wierzyła, że po śmierci spotka się ze swoją córką i nie chciała ryzykować popełniając tak ciężki grzech. Tyle razy się zastanawiała nad tym krokiem, że teraz nie miała już ochoty o tym myśleć. Zaplotła dziewczynce dwa warkocze śpiewając razem z nią piosenki, a potem usiadła na ławce i opowiadała jej co się dzieje w miasteczku, opowiedziała ostatni odcinek jej, a raczej ich ulubionego serialu i spojrzała na chylące się ku zachodowi letnie słońce. Dziewczynka zaczęła liczyć płatki na stojących w wazonie różach, więc kobieta zaczęła odmawiać swoją codzienną modlitwę, prosząc by miłosierny Bóg także na jej drodze postawił jakiegoś pijanego kierowcę, albo zrobił cokolwiek, żeby już mogła połączyć się z córką. Jeśli się modliła, to tylko o to. Nie potrafiła już prosić o nic innego, nic innego nie miało dla niej takiego znaczenia. Córka była jedyną istotą, która jej została i którą kochała. Poprawiła swoją czarną, długą suknię i sprawdziła, która godzina. Dochodziła siódma, więc już niedługo zacznie zachodzić słońce i jej mała córeczka zniknie, by pojawić się znów jutro około południa. Dziewczynka wstała i stanęła na środku pomnika jedną ręką bawiąc się swoim świeżo zaplecionym warkoczykiem, a drugą skubiąc delikatne róże.
-   Muszę iść - powiedziała patrząc na matkę.
-   Wiem - smutno odparła kobieta. - Ale nie martw się jutro się spotkamy.
-   Na pewno przyjdziesz?
-   Oczywiście kochanie - zapewniła wstając ze swego miejsca i podchodząc do dziewczynki kobieta. - Przecież zawsze przychodzę.
-   Kocham cię mamusiu - szepnęła dziewczynka i zeskoczyła z pomnika, ale zanim jej stopy dotknęły cmentarnej ziemi jej ciałko rozpłynęło się jak dym rozwiany nagłym podmuchem wiatru. Kobieta usiadła na ławce i zaczęła układać w torebce wyjęte rano zabawki, które codziennie przynosiła ze sobą. Nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy ktoś, kto bezszelestnie zaszedł ją od tyłu wbił zakończoną ostrymi szponami rękę i silnie złapał za kręgosłup. Siedziała wyprostowana nie rozumiejąc co się działo, ból z pleców promieniował na całe ciało, a gorąca ściekająca krew wsiąkała mocząc jej bieliznę i czarny strój. Chciała krzyczeć z bólu i przerażenia, które coraz szerzej zaczęło otwierać jej oczy. Nagle poczuła w ranie przeraźliwy chłód, jakby ktoś zamroził część jej ciała. Ból zniknął, pozostał sam strach. Nie chciała się odwracać, bała się tego, co znajdowało się za nią. Siedziała na ławce ze sztywno wyprostowanymi plecami, gdy poczuła ruch za swoimi plecami. Ktoś zaczął ją obchodzić nie puszczając jednak jej kręgosłupa. Trzymał go niczym aktor sznurki prowadzące kukiełki podczas przedstawienia wiedząc, że kiedy je puści lalki bezwładnie upadną na scenę. Zobaczyła twarz o dziwnym wyrazie i oczy. Straszne, czerwone i pałające chęcią zadawania śmierci oczy. Zrozumiała, że zginie, że nic nie jest już w stanie jej uratować. Spojrzała na grób, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała jej córeczka. Strach zniknął tak nagle, jak przedtem nagle pojawił się jej kat.
    Przestała się bać. Poczuła nagłą ulgę, gdy zrozumiała, że wreszcie jej modlitwy zostały wysłuchane, że zaraz połączy się ze swoją najdroższą córeczką. Jak mogła się tym nie cieszyć, jak mogła się tego bać? Miała ochotę krzyczeć ze szczęścia. Zobaczyła zbliżającą się Pamelę. Po raz pierwszy od dnia śmierci dziewczynka szła po ziemi, uśmiechała się i wyciągała do matki ręce. Kobieta poczuła silne szarpnięcie, gdy napastnik wyrwał kawałek kręgosłupa i rzucił go obok ławki odchodząc. Kobieta nie spojrzała nawet w jego kierunku wstała i zaczęła biec do dziecka chcąc jak najszybciej zamknąć ją w objęciach. Bezwładne ciało spadło z ławki w kałużę jej własnej krwi w momencie, w którym kobieta po raz pierwszy od 16 lat objęła swoje dziecko i ucałowała je w policzek tuląc do siebie. Powoli ruszyły ku wyjściu z cmentarza szczęśliwe, że znów mogą być razem. Kobieta spojrzała w niebo dziękując Bogu za to, że się wreszcie nad nią ulitował, za to, że ona miała znów swoje dziecko i że ono znów miało kochającą ją ze wszystkich sił matkę. Popatrzyła załzawionymi oczami przed siebie i spostrzegła, że przy bramie ktoś stoi machając do nich ręką.   -   To babcia mamo! ? krzyknęła dziewczynka i wyrwawszy się z matczynych objęć pobiegła ku zbliżającej się postaci.
-   To babcia ? cicho powtórzyła kobieta i też zaczęła biec ku dawno niewidzianej matce.

Pięć

    Śmiech, krzyk rozpaczy, jęki konającego, wszystko kotłowało mu się w głowie. Wybiegł z lasu ściskając w ręku butelkę, potknął się o jeden z korzeni i upadł. Spojrzał na swoje brudne dłonie zaciskające kurczowo szyjkę butelki. Wstał z trudem i ruszył przez pole co chwila się potykając. Przechylił butelkę i poczuł jak palący gardło płyn wlewa mu się do żołądka. W oddali zobaczył swój zaniedbany dom, z którego niegdyś kremowa farba teraz odchodziła całymi płatami. Uśmiechnął się. Dobry wzrok, to jedyne, co mu do dziś pozostało. Nawet tą rozwalającą się chałupę chcieli mu zabrać za jakieś długi podatkowe, czy inną cholerę. A właściwie, to było mu wszystko jedno. Byle miał swoją butelkę i byle nie wytrzeźwieć. Po trzeźwemu powracało tyle niepotrzebnych nikomu problemów, ludzkie spojrzenia były takie nieprzyjemne, a teraz, teraz miał wszystkich w dupie. Wyszedł na drogę i obejrzał się za siebie pewny, że ktoś stoi tuż za jego plecami, ale nikogo nie było. Wzruszył ramionami i zatoczył się wpadając na przydrożny znak drogowy i ochlapując się wódką z butelki.
-   Możecie mnie wszyscy pocałować w dupę! - krzyknął zataczając się drogą w kierunku swojego ogródka. - Słyszycie! W DUPĘ! ? zaśmiał się, co zaowocowało pojawieniem się pijackiej czkawki. Przetoczył się przez wiecznie otwartą furtkę i wpadł na ganek całym ciałem uderzając w drzwi wejściowe. Butelka wyleciała mu z dłoni i z brzękiem tłuczonego szkła potoczyła się małymi kawałkami po kilku kamiennych stopniach. Nawet za nią nie spojrzał i tak już była pusta. Nawisnął na klamkę i z impetem wpadł do środka trzaskając drzwiami. Przeszedł do kuchni i podniósł stojącą w kącie do połowy opróżnioną butelkę z ciemnego, zielonego szkła. Przyłożył szyjkę do ust i zaciągnął się rozkoszując się cudownym smakiem alkoholu. Usłyszał skrzypnięcie furtki. Podszedł do kuchennego okna, które wychodziło zaraz obok drzwi wejściowych i wyjrzał na zewnątrz. Do drzwi omijając porozrzucane na ganku szkło zbliżała się szczupła, czterdziestoparoletnia kobieta. Pijak wychylił się przez okno i zawołał ? O! Moja największa wielbicielka ? i uśmiechnął się krzywo. Na moment stracił równowagę i wydawało się, że za chwilę spotka się z trawnikiem, ale jakimś cudem odzyskał równowagę i pomachał nadchodzącej kobiecie butelką. Przetoczył się z powrotem do niewielkiego korytarzyka i stanął w przejściu nie pozwalając kobiecie wejść do środka.
-   Czego pani sobie życzy pani Roberts? - zapytał siląc się na uprzejmość.
-   Dzisiaj - zaczęła rzeczowym tonem, - mija panu termin ostatecznej spłaty zaległości podatkowych w innym przypadku ten dom przestaje być pana własnością.
-   Chciało ci się tu przyjść? - zapytał przechylając butelkę. - Nie bałaś się tu przyjść sama?
-   Panie Rasmowski - kobieta wyjęła z teczki list i położyła przed wejściem do domu na podłodze, ? poinformowałam pana osobiście, a tu zostawiam dla pana list. Proszę sobie go przeczytać, albo zrobić z nim co się panu tylko podoba. Ja jestem tu już ostatni raz.
-   Mam was wszystkich w dupie! - wybuch stojącego mężczyzny był tak nagły, że kobieta cofnęła się dwa kroki, po czym spojrzała na ledwo trzymającego się na nogach pijaka, i szybkim krokiem odeszła.
-   Nic mi nie możecie zrobić kutasy! - krzyknął do pustego już ogródka, ale był pewny, że jeszcze to usłyszała.
    Z całych sił popchnął drzwi, które zamknęły się z przeraźliwym trzaskiem pękającego drewna. Skoro to już nie jest jego dom, to niby dlaczego ma się nie zabawić? Postanowił zabawę zacząć od salonu. Odwrócił się i poleciał przed siebie lądując na podłodze po drodze boleśnie uderzając głową w szafkę na obuwie. Ktoś mu podłożył nogę! Był pewny, że poczuł jak zawadza o czyjąś podstawioną specjalnie nogę, ale nawet tak pijany wiedział, że nikogo poza nim w domu nie było. Usłyszał ciche szelesty w kuchni. Zaczął wstawać, ale zawrót głowy zmusił go do pozostania na podłodze. Podłoga nagle się poruszyła, a cały wypity alkohol podszedł mu do gardła. Jakiś cień wszedł przez kuchenne drzwi i zmierzał wprost ku niemu. Nie widział kto to, bo krew z rany na głowie zalała mu oczy utrudniając widoczność. Usłyszał jak ciężka, stara szafka na krótkich, ozdobnych nogach, która była sprawcą jego rany na głowie zaskrzypiała, gdy czyjeś silne ramiona podniosły ją do góry. Nie ? pomyślał, ? to nie było możliwe. Pamiętał, jak się tu wprowadzali razem z żoną. To nie był jakiś tam nowoczesny mebel wykonany z płyty wiórowej, tylko ciężka drewniana szafka, którą razem z przyjacielem wstawiali do domu nieźle się przy tym mozoląc.
    Widział, cień szafki, która na długi moment zawisła nad jego ciałem, a potem z trzaskiem spadła prosto na jego tors. Jeszcze zanim poczuł jak drewniana noga miękko zatapia się w jego ciele i zanim usłyszał przeraźliwy odgłos pękających pod naciskiem drewna żeber poczuł okropny przejmujący strach. Fala potwornego bólu zalała jego pijany umysł. Nic nie widział, ani nie słyszał, ale wiedział, że nie jest w domu sam. Czuł czyjąś obecność, ból promieniował po całym ciele, a on bał się tego, co może nastąpić za chwilę. Bał się co prześladowca może mu teraz zrobić. Nie mógł oddychać. Zmiażdżone żebra w kilku miejsca przeszyły płuca, które w szybkim tempie wypełniły się krwią, ale nawet tego nie zauważył. Leżał bez najmniejszego ruchu czekając na kolejny potworny cios. Z przerażenia z całej siły zacisnął oczy jakby to mogło przed czymkolwiek go uchronić. Leżał na podłodze pogrążony w bólu i rozpaczliwym strachu przed nieznanym nie zdając sobie sprawy, że już nie żyje, że już nic nie może mu się stać. On cały czas czuł tą groźną obecność nieznanego zabójcy i czekał na cios, który nigdy miał nie nadejść.

Sześć

-   Wychodzę! - krzyknął młody mężczyzna i pchnął drzwi wejściowe.
-   Cześć - Odpowiedział mu głos zza ściany. - Do jutra.
-   Tak, do jutra - odburknął i wyszedł w ciepłą letnią noc. Na ulicach nie było już nikogo. Wydawało się, jakby wszystko było pogrążone we śnie, nawet stojące przy ulicy kubły wyglądały niczym pogrążone w drzemce oczekując nadejścia dnia wielkie gnomy. Ostatni klient z restauracji wyszedł jakieś pół godziny temu, ale zanim Patrick skończył sprzątać zrobiło się strasznie późno. Czasami zastanawiał się, czy nie rzucić tego wszystkiego, czy nie wsiąść na jego ukochany motor i nie pojechać przed siebie. A dokąd? Dokąd tylko wystarczy pieniędzy na paliwo. Nie! Nie mógł uciec, nie chciał znowu zaczynać od początku. Wreszcie miał pracę, i własny kąt do mieszkania. Odkąd uciekł z domu nie miał nawet tego. Chłodny wiatr wiał leniwie od strony jeziora, więc noc nie była tak strasznie parna jak kilka ostatnich. Podszedł do swojego motoru i pogłaskał dłonią jego chromowane elementy błyszczące w księżycowej poświacie i odbijające słabym blask kilku odległych latarni ulicznych. Uruchomił silnik, który zaczął cichutko mruczeć szykując się do drogi. Ruszył w dół ulicy ciesząc się pustką, jaka wokół panowała. Przejechał obok pralni, od której bił blask pozapalanych lamp jarzeniowych i zastanowił się po co komu w takim niewielkim miasteczku, gdzie prawie każdy ma pralkę w domu, publiczna pralnia czynna 24 godziny na dobę. Minął dawno już zamknięty, jedyny w miasteczku sklep z artykułami spożywczymi i wjechał pod górkę przelotnie zerkając na ciemne okna mijanych domów. Po kilku minutach jazdy zabudowania wyraźnie się przerzedziły i wreszcie bez obawy mógł przyśpieszyć by poczuć wiatr opływający jego ciało i poruszający dawno niestrzeżonymi włosami. Uwielbiał czuć Harleya, który pod nim drży oraz słuchać jego równego, cichego szeptu.
   Jedyną rzeczą którą kochał, a właściwie jedyną, którą miał na własność był właśnie ten motor. Był jego jedynym przyjacielem i jedyną rodziną jakiej pragnął. Nigdy nie myślał o swoich zostawionych w Kansas rodzicach. Nie tęsknił za nimi i był bardziej niż pewien, że nikt za nim też nie wypłakiwał oczu. Dla niego ludzie spotykani na drodze stawali się przyjaciółmi i niczego więcej nie chciał. To mu w zupełności wystarczało. Z daleka zauważył wybielone wapnem zabudowania farmy, na której mieszkał. Przed wejściem paliło się światło, ale w oknach gościł jedynie mrok, co oznaczało, że gospodyni od której podnajmował niewielki pokój zostawiła mu światło. Bardzo lubił tę dwójkę ludzi u których teraz mieszkał, szkoda, że nie mieli dzieci, bo na pewno byliby wspaniałymi rodzicami. Nie dość, że za wynajęcie mu kąta brali niewielkie pieniądze, to gospodyni często przynosiła mu różne smakołyki, które upiekła lub ugotowała i tak jak dzisiaj zostawiała zapalone światło, by łatwiej mógł trafić do domu. To było dla niego czymś zupełnie niezwykłym. Ci obcy ludzie okazali mu więcej troski, a chyba nawet miłości, niż jego właśni rodzice. Ci ludzie nie wiedząc czemu troszczyli się o niego, jakby był członkiem ich własnej rodziny a nie przejezdnym, który tylko tymczasowo zajął dotychczas wolny pokój.
  Zauważył ruch po prawej stronie drogi, a po chwili coś małego, z ogromną prędkością wpadło na drogę. Patrick skręcił ostro kierownicę i motor zaczął niebezpiecznie przekrzywiać się na lewą stronę. Ominął piszczącego w pędzie królika, który już znikał po drugiej stronie ulicy i poczuł, jak jego kolano zaczyna trzeć o nierówności asfaltu, a motor niczym w zwolnionym filmie wymyka mu się i sunie ku skrajowi drogi. Poczuł piekący ból, na nodze i plecach, które dotykały asfaltu, gdy jego ciało zsunęło się z drogi i z impetem uderzyło w przydrożne krzaki. Przez chwilę leżał nieruchomo próbując zrozumieć co się stało. Zrozumiał. Po prostu stracił panowanie nad maszyną i się przewrócił, ale chyba nic mu się nie stało. Popatrzył na swoje ciało i zaczął powoli poruszać rękami, i nogami. Nic sobie nie złamał, w nic się nie uderzył, tylko mocno piekące otarcia mocno krwawiły. Zaczął się podnosić, ale nie miał siły stać na lewej nodze. Każda próba postawienia jej na ziemi kończyła się ostrym bólem od stopy aż po bark. Z plecami też nie było najlepiej. Czuł, jak krew ścieka mu po pośladkach i udach. Przykuśtykał na drugą stronę ulicy wypatrując motoru. Leżał prawie przy samej drodze. Przez czarną farbę, którą był wymalowany bak, przeświecał teraz chrom odbijając zimne światło księżyca.
  Chłopak podszedł do Harleya i podźwignął go stawiając w normalnej pozycji. W całym ciele wystrzeliły nowe fajerwerki bólu wybuchając przed samymi jego oczami jasnymi grzywami kolorowego ognia. Zachwiał się pewny, że znów upadnie, ale z całych sił przytrzymał się motoru i jakimś cudem utrzymał równowagę. Odzyskał wzrok. Rozejrzał się dookoła, bo przez jedną krótką chwilę poczuł, jak z ogromną szybkością zbliża się do niego coś, ca zaczęło go napełniać irracjonalną paniką. Nikogo nie zobaczył, ale jego umysł ogarnięty zrodzonym właśnie strachem zaczął przeraźliwie krzyczeć i namawiać go do ucieczki. Przełożył nogę nad siedzeniem na chwilę stając na poranionej nodze i krzyknął z bólu. Jego krzyk poszybował w noc niczym nietoperz omijając bez problemu ciemne drzewa i szybując nad rozległymi polami. Trzęsącymi się rękami uruchomił silnik modląc się, by ten zaskoczył. Motor cicho zawarczał. Chłopak ruszył powoli czując na plecach coraz bliższy, zimny i obiecujący śmierć wzrok napastnika. Dodał gazu chcąc jak najszybciej oddalić się od tego miejsca. W głowie znów strzelały petardy utrudniając prowadzenie, ale on nie spoglądając się za siebie pomknął drogą ku zabudowaniom pobliskiej farmy. Bał się obejrzeć. Bał się tego, co może zobaczyć. Czuł narastającą w ciemności wściekłość, gdy w szybkim tempie zaczął oddalać się od miejsca wypadku. Pościg został przerwany. Tego był pewny. Nie czuł już takiego strachu, jak w momencie, gdy uświadomił sobie, że ktoś, lub coś zmierza ku niemu, by go zabić. Światło zostawionej przed domem lampy było coraz jaśniejsze, ale wydawało się coraz bardziej rozmyte. Strach ustąpił miejsca zwątpieniu, że tam, na drodze w ogóle coś się czaiło. Może to sobie tylko wymyślił. Wjechał na podwórko i zatrzymał się prawie przy samych drzwiach. Czując nadchodzące mdłości i bojąc się, że zemdleje przed samym wejściem z całych pozostałych mu jeszcze sił nacisnął klakson. Miarowy, głośny dźwięk przerwał nocną ciszę. Świat zawirował i zaczął się robić coraz ciemniejszy i bardziej niewyraźny. Powtórnie wcisnął klakson i bezwładnie spadł przewracając ciężki motor na siebie, ale już niczego nie czuł. Ostatnim, co zauważył zanim zupełnie stracił przytomność był przerażony wzrok gospodyni stojącej w otwartych na całą szerokość drzwiach.
    Otworzył oczy jacyś ludzie, ktoś mu zrobił zastrzyk, coś mówił. Poczuł jak podskakuje na wybojach.
    Cisza. To było to, co usłyszał, jeśli ciszę można słyszeć. Powoli podniósł powieki. W bladym świcie spojrzał na błękitną, szpitalną ścianę i uśmiechnął się do siebie. Żyje. To nie był niebiański błękit raju, tylko błękit przybrudzonych szpitalnych ścian. Usłyszał czyjeś poruszenie. W panice odwrócił głowę w jego kierunku nagle przypominając sobie wszystkie nocne odczucia na drodze. Skrzywił się z bólu, który towarzyszył temu nagłemu ruchowi. Na krzesełku obok łóżka siedziała z zamkniętymi oczami jego gospodyni. Spała. Zamknął oczy próbując uspokoić rozszalałe serce. Czuł, jak szybko przepływająca żyłami krew pulsuje w jego skroniach. Zaczął się uspakajać mówiąc sobie, że wszystko w porządku, że jest bezpieczny jak nigdy dotąd i zrozumiał, że to prawda. Uwierzył. Przypomniał sobie, że gdy w wieku kilku lat złamał sobie nogę i karetka zabrała go do szpitala, matka nie tylko z nim nie pojechała, ale nawet nie przyszła z wizytą przez cały tydzień. A tu obok siedziała obca mu osoba, która została na noc w szpitalu martwiąc się jego zdrowiem. Poczuł ulgę i radość. Wreszcie odnalazł miejsce, którego tak długo szukał. Ci ludzie się o niego troszczyli, w miasteczku czul się akceptowany, miał pracę i prawdziwych przyjaciół. Tu był jego dom, zapadł w spokojny sen wiedząc, że gdy znów się obudzi jego przyjaciele nadal będą przy nim, że go nie opuszczą i wiedział jedno, że on na pewno nigdy nie opuści ich.

Siedem

    Niewysoka, ale za to pulchna staruszka przeczesała palcami siwe włosy i wyjrzała przez kuchenne okno. Słońce właśnie zaczynało zachodzić i niebo mieniło się przepięknym różem i ciemniejącym z każdą upływającą chwilą błękitem. Poczuła zbijające się od strony pobliskiego lasu Zło. Nagły chłód przebiegł po jej starych kościach budząc do życia drobniutkie igiełki reumatyzmu, które zaczęły się z nią witać w swój nieprzyjemny sposób. Kobieta zasłoniła okno, dopiła herbatę w trzymanej w ręku filiżance i przeszła do salonu gasząc po drodze wszystkie światła. Usiadła w ustawionym przy wygasłym teraz kminku fotelu o wysokich półokrągłych oparciach i usiadła patrząc w ciemniejący prostokąt okna. Był już blisko, czuła go od kilku dni, ale nigdy aż tak wyraźnie. Teraz prawie słyszała niemą groźbę jaką przynosiła jego obecność. Usłyszała skrzypienie furtki, potem ciche skrzypienie starych, wysuszonych słońcem, drewnianych schodków przed drzwiami. Zapomniała odsunął zasuwkę, ale teraz już za późno, z resztą taki zamek i tak go nie powstrzyma. Powolne kroki zaskrzypiały na wytartym linoleum, którym wyłożony był korytarzy,. Kobieta odwróciła wzrok od okna i przeniosła go na drzwi do pokoju. Nagle wszystkie odgłosy ucichły, a w domu zapanowała nienaturalna wprost cisza. Kobieta nie musiała widzieć, by wiedzieć gdzie on się znajduje. Czuła to tak dokładnie, jakby patrzyła na niego w jasny, słoneczny dzień. Za oknami panował już półmrok, a w całym domku paliła się tylko jedna lampa, której światło sączące się przez czerwony abażur z materiału nie miało szansy na rozproszenie gęstniejącego z każdą chwilą mroku. Kobieta nie odrywała wzroku od drzwi, za którymi znajdował się przybysz.
-   Wejdź - jej głos zabrzmiał spokojnie wypełniając cały dom. - Przecież nie przyszedłeś, by stać za drzwiami.
Drzwi delikatnie się poruszyły, i w słabym świetle lampy ukazała się wysoka, szczupła postać, której oczy płonęły nienawiścią do wszystkiego co żyje. Stał tak i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w kobietę.
-   Wiedziałam, że w końcu się tu zjawisz. - powiedziała patrząc na swojego nieproszonego gościa. - Byłam pewna, że to miejsce cię przyciągnie. - mówiła do stojącej wciąż bez najmniejszego ruchu sylwetki. -   Czego chcesz? - zapytała, choć doskonale znała odpowiedź.
-   Czego ja chcę? - rozległ się głos, który brzmiał jak huk pioruna raniąc nieprzygotowane uszy, ale nie był głośny. Ten głos zawierał w sobie tyle nienawiści, tyle zła, niósł ze sobą tyle groźby, że od jego dźwięku można było ogłuchnąć, albo zwariować. - Ciebie. Przyszedłem tu po ciebie.
-   Dlaczego tak późno? Poczułam Cię w ubiegłą niedzielę rano, a ty przychodzisz dopiero dzisiaj? - popatrzyła mu prosto w oczy. - Byłam pewna, że te pogańskie dusze szybciej przyciągną twoją uwagę.
    Zobaczyła błysk w jego oczach dotychczas zupełnie nieruchomych. W miejscu, w którym stał jej dom, a właściwie to w miejscu, w którym znajdował się jej ogród kiedyś był pogański cmentarz, ale to było setki lat temu i teraz nikt o tym nie pamiętał. Nie było tego w żadnych rejestrach ani tych urzędowych, ani tych kościelnych. Po niewielkich kopcach kryjących ludzkie szczątki nie było już śladu na długo jeszcze przed przybyciem tu pierwszych osadników. To miejsce miało niesamowitą moc i dlatego właśnie jej prababka tu kazała swojemu mężowi wybudować chatę, kilkadziesiąt lat później jej ojciec rozbudował domek i wyposażył go w niezbędne w dzisiejszych czasach udogodnienia, by mogły z mamą żyć tak, jak inni ludzie. Teraz mieszkała tu sama i to wszystko należało do niej, razem z pobliskim, sporych rozmiarów lasem i ogromnymi, ciągnącymi się kilometrami łąkami. Jej córka wyjechała na studia, znalazła męża i teraz mieszkała w Waszyngtonie wychowując swoją prawie już dorosłą córkę. Staruszka wiedziała jednak, że kiedy umrze, to córka przyjedzie tu i zamieszka w jej domu, że nie sprzeda nawet jarda z posiadanej ziemi i że będzie opiekowała się zapewniając spokój tym wszystkim duszom, jak czyniły to kobiety w jej rodzinie od pokoleń.
     Przelotnie musnęła wzrokiem krucyfiks, który wisiał nad drzwiami. Gość podążył za jej wzrokiem i zaczął się chrapliwie śmiać zobaczywszy na co patrzyła. Odwrócił głowę i z powrotem wlepił wzrok w siedzącą staruszkę. W pokoju zrobiło się jaśniej, a na ścianach zatańczyły cienie z płonącego jasnym płomieniem, wiszącego na ścianie krzyża. Metalowy Jezus uderzył o podłogę z głuchym odgłosem u samych stóp śmiejącego się mężczyzny. Kobieta błyskawicznie wstała z fotela i rzuciła w przybysza niewielkim, trzymanym w zaciśniętej dłoni czarnym kamieniem. Rozległ się świst i kamień uderzył stojącego w sam środek klatki piersiowej, przeleciał przez nią na wylot i uderzył w ścianę korytarza lądując na podłodze. Gość spojrzał na duży, dymiący otwór jaki powstał w jego ciele i zawył. Jego głos wirował i unosił się coraz wyżej, choć wydawało się, że to już nie jest możliwe. Kobieta chciała podnieść ręce do uszu, ale silne uderzenie przerzuciło ją ponad niewielkim stoliczkiem i z łoskotem upadła na dywan boleśnie uderzając głową o podłogę. Spojrzała w miejsce, gdzie jeszcze przed chwila stało zło, ale teraz nie było już tam nikogo, jedynie czarny jak smoła kamień leżał na imitującym drewno linoleum. Poczuła, jak przeraźliwy chłód zaczyna opanowywać jej lewe ramię, więc silnym szarpnięciem wyrwała mu rękę. Prawą dłoń wyciągnęła ku kamieniowi, który z cichym odgłosem szurania znów znalazł się w jej dłoni. Poczuła rękę zaciskającą się na jej włosach, rzuciła za siebie kamień i znów usłyszała syk, gdy pocisk zetknął się z celem. Ucisk zelżał. Podniosła się na kolana i nie tracąc więcej czas na wstawanie odwróciła się do napastnika. Tym razem trafiła go w nogę powodując, że przybysz straciwszy równowagę znajdował się na podłodze. Podniosła ręce do szyi i szybkim ruchem ściągnęła łańcuszek z zawieszonym nań medalikiem. Na kolanach podpełzła do wijącego się stwora i zarzuciła mu naszyjnik na szyję, Modląc się, by rzut był celny. Cofnęła się i zaczęła podnosić z kolan czując zapach palonego mięsa, gdy łańcuch zaczął ze wstrętnym sykiem wtapiać się w wijące się w mękach ciało.
-     Zabiję Cię wiedźmo. - zasyczał z kłębów otaczającego go śmierdzącego dymu jej gość. - Jeszcze się spotkamy i wtedy cię zabiję.
Kobieta stała nieruchomo trzymając rękę na oparciu fotela i obserwując wijące się na podłodze stworzenie.
-   Może i zabijesz - powiedziała cicho, - ale nie dziś. Na pewno nie dziś. Wracaj skąd przybyłeś. - Odwróciła się od ciągle wijącej się i dymiącej bezwładnej masy i otworzyła okno wypuszczając gryzący dym na zewnątrz. Po chwili usłyszała stuknięcie metalowego medalionu, który upadł na podłogę. Podeszła i podniosła go. Wytarła metal w leżący na fotelu koc znacząc go ciemnymi tłustymi smugami sadzy. Ruszyła do sypialni chcąc wreszcie spokojnie przespać pierwszą od tygodnia noc, której nie musiała czuwać czekając aż wreszcie on złoży jej wizytę. Teraz mogła spokojnie odpocząć, aż do następnego razu, gdy ktoś nieostrożny, albo owładnięty chęcią zadawania innym bólu znowu przywoła Złego na ziemię. Obejrzała się wychodząc z pokoju i spojrzała na osmoloną podłogę i kupki porozrzucanego popiołu. Rano to posprząta. Teraz będzie spać. Ziewnęła i uśmiechnęła się do siebie ruszając do sypialni.


KONIEC