Szachownica
AUTOR : Sebastian R. Chosiński
HTML : ARGAIL
SEBASTIAN R. CHOSIŃSKI
Szachownica
Część 1. - Jakes
I.
Nieprzyjaciel nie niepokoił nas już od tygodnia. W ciągu dnia przemierzaliśmy
więc olbrzymie połacie pustyni, stając się coraz mniej uważni. Nikt nie
uznawał już za stosowne wysyłać przodem, na przeszpiegi, zwiadowców. Zresztą,
w promieniu kilkunastu mil wszystko było doskonale widoczne. Nikt nie zdołałby
się ukryć przed sokolim wzrokiem naszego dowódcy, majora Jeffersa.
Słońce dawało nam się mocno we znaki. Z godziny na godzinę topniały zapasy
słodkiej wody. Major wyznaczył zatem dwóch żołnierzy odpowiedzialnych za
napoje. Mimo sprzeciwu reszty oddziału, zebrali oni od wszystkich skórzane bukłaki
- cokolwiek w nich było: woda, resztki piwa czy wódki - i od tej pory nieśli
je, niezadowoleni, w swoich plecakach. Trzy razy w ciągu dnia, na wyraźny
rozkaz dowódcy, zatrzymywaliśmy się, a szeregowcy - zlani potem i nierzadko
znajdujący się na skraju wytrzymałości - zrzucali na piasek swoje toboły,
do których majestatycznym krokiem podchodził Jeffers. Jedynie on miał prawo
wyciągać bukłaki, które - z odpowiednią adnotacją słowną: "Tylko
trzy łyki" - podawał kolejno żołnierzom. Gdy któryś starał się z
rozpędu wypić więcej, niż miał do tego prawo, narażał się na stek
wyzwisk, a bywało nawet nie raz, że padał zemdlony pod ciosami majora,
wymierzanymi przezeń kolbą karabinu maszynowego. - Psiakrew! - syczał wtedy
Jeffers, odganiając wszystkich, którzy chcieli pomóc nieprzytomnemu. -
Dojdzie do siebie, to będzie mądrzejszy. Nie dojdzie, to nie będziemy mieć z
nim więcej żadnych problemów...
Jeffers nie był, wbrew pozorom, złym człowiekiem. To wojna uczyniła go
potworem. Nigdy nie chciał być żołnierzem. Kiedyś, jeszcze nim posłano nas
na pustynię, siedzieliśmy w gronie oficerów w garnizonowej kantynie i
popijaliśmy koniak. Tematy rozmów krążyły wokół starych, dobrych,
przedwojennych czasów. - Specjalnie poszedłem na studia, aby uciec przed
wojskiem - poinformował oficerskie grono Jeffers, czym wszystkich wprawił w
zdumienie. Żołnierzem został z przypadku, w drugim roku wojny. Zamknięto większość
wyższych uczelni, poza wojskowymi, a on chciał kształcić się dalej. Nie miał
więc wyboru - złożył podanie o przeniesienie do Akademii Wojskowej.
Rozpatrzono je w możliwie najkrótszym czasie, albowiem uczelniany psycholog
dopatrzył się w Jeffersie materiału na doskonałego dowódcę. W trakcie
kolejnych dwóch lat studiów Jeffers potwierdził swoje predyspozycje. Szybko
awansowano go więc na podporucznika i wysłano na front - na razie jednak tylko
na tyły. Pół roku później, jako kapitan, trafił do grupy szturmowej, a
kiedy w trakcie jednego z wypadów poległ jej dowódca, właśnie Jeffersa
mianowano jego następcą (nie zapominając oczywiście o kolejnym awansie).
Major Jeffers gardził władzą, chociaż korzystał z niej bez uprzedzeń. Od
razu po objęciu dowództwa wprowadził kilka nowych praw. Dotyczyły one głównie
personelu pomocniczego podległej mu grupy, a mówiąc jeszcze dokładniej -
sanitariuszek.
- To niedorzeczne, by moi żołnierze opuszczali nocami potajemnie obóz i
jechali kilkanaście mil do miasta, chcąc skorzystać z płatnych usług
prostytutek, kiedy na miejscu jest tyle młodych dziewcząt - przekonywał pułkownika
ze Sztabu Okręgu, który przybył do obozu, gdy tylko dotarły doń,
niesprawdzone jeszcze, pogłoski o nowych zasadach postępowania ustanowionych
przez Jeffersa. Pułkownik wytrzeszczał oczy ze zdziwienia, ale jeszcze tego
samego dnia opuścił obóz, nie składając na majora swoim przełożonym żadnej
skargi. Adiutant Jeffersa rozpuszczał później plotki, że to z tego powodu, iż
major przystawił mu lufę rewolweru do skroni, stwierdzając swoim niezwykle
przymilnym tonem głosu: - Chciałbym jeszcze kiedyś doczekać pańskiego
awansu na generała. - Sanitariuszki były najmniej zadowolone z takiego obrotu
sprawy, ale szybko przywykły do spełniania dodatkowych obowiązków. Pomóc
wydatnie miał im w tym obozowy lekarz, kapitan Hargraves, którego Jeffers, wkrótce
po wprowadzeniu swego niepisanego rozporządzenia, poinformował: - Pana czynię
odpowiedzialnym za przyrost naturalny w naszym obozie. Ma on wynosić nie mniej,
nie więcej, ale dokładnie: zero! Zrozumiano? - Lekarz musiał zrozumieć,
bowiem - jak twierdził adiutant - kiedy opuszczał namiot dowódcy był bledszy
od białej ściany pobielonej wapnem.
Autorytet dowódcy urósł wśród szeregowych żołnierzy do niebotycznych
rozmiarów. Nie dość, że wszystkie swoje zachcianki spełniali odtąd na
miejscu, nie narażając się na przywleczenie do obozu niepożądanych chorób
(o co dbał Hargraves), to na dodatek znaczną część żołdu mogli od teraz
przeznaczać już tylko i wyłącznie na alkohol.
Dowództwo Okręgu przestało interesować się naszym obozem. To znaczy docierały
do nas rozkazy generała, docierały zapasy żywności i amunicji, ale przestano
przysyłać kontrole. Zresztą, nie było po co, zgodnie bowiem z oficjalnymi
dokumentami, życie w obozie toczyło się dokładnie tak, jak powinno.
Wieczorami Jeffers zbierał w swoim namiocie kadrę oficerską i zarządzał grę
w pokera. Kiedy przegrywał, o dziwo, nie awanturował się, nie wygrażał
nikomu, czego pierwotnie po nim się spodziewano, ale potulnie kładł pieniądze
na stół. Mówił niewiele, jeśli zadawał pytania, to tylko Hargravesowi.
- I co u naszych pań? Pierwsze oznaki niezadowolenia minęły?
- Zdaje pan sobie sprawę, majorze, jaki to może mieć wpływ na ich psychikę?
- Niech pan mi tu nie wyskakuje z psychoanalizą. Jesteśmy na wojnie, którą
prowadzi się rękoma żołnierzy. Czy słyszał pan kiedyś o tym, by wojnę
wygrywali żołnierze niezadowoleni ze swoich dowódców?
- Słyszałem jedynie o dowódcach niezadowolonych ze swoich żołnierzy - odparł
potulnie Hargraves, wykładając na stół trzy damy. Jeffers zaklął pod
nosem, ponieważ miał "tylko" trójkę waletów.
- Nie jest pan łatwym przeciwnikiem, Hargraves. Dlatego cieszę się, że to ja
jestem majorem, pan zaś tylko kapitanem, i że, chcąc nie chcąc, musi pan
wykonywać moje rozkazy.
Hargraves był przywódcą nieformalnej opozycji wobec Jeffersa, w czym major
doskonale się orientował. Czuł jednak pewną słabość do lekarza i dlatego,
nie dość, że nie odsyłał go na tyły, to w dodatku niekiedy nawet kokietował,
dopuszczając do tajemnic obozowych, których nie zdradzał swoim zastępcom.
Hargraves wiedział, że w ten sposób major czynił go współodpowiedzialnym
za to, co dzieje się w obozie, i - choć niechętnie - brał to brzemię na
swoje barki.
Adiutant Jeffersa, sierżant Sahib, mający za zadanie śledzić wszystkie
poczynania lekarza, wiedział, jak wielką nienawiścią Hargraves darzy swego
przełożonego, ale również - jak wielce mu on imponuje. Spotykali się
czasami w lazarecie, po wieczornej odprawie, by napić się wódki.
- Jeszcze nigdy jako lekarz nie miałem tyle roboty co tutaj - stwierdził
pewnej nocy kapitan. Sahib zrobił zdziwioną minę, nie miał bowiem pojęcia,
o czym lekarz mówi. - Pan się nie domyśla? Nie szkodzi, powiem panu, a pan
niech doniesie o tym majorowi. Dobrze, by się orientował, co dzieje się w
jego obozie. - Sahib nadal wpatrywał się weń obojętnie, nie rozumiejąc
coraz mniej już subtelnych aluzji Hargravesa. - Zdaje pan sobie sprawę, że
nasz przemysł nastawiony jest przede wszystkim na produkcję wojenną... -
Sahib niedbale przytaknął. - Że wszelka inna produkcja zeszła na dalszy
plan? Żeby pan wiedział, jak fatalnej jakości wytwarza się teraz
prezerwatywy. Dziewczyny skarżą się, że co druga, co trzecia pęka w trakcie
stosunku. I jaki tego skutek? W ciągu ostatnich czterech miesięcy musiałem
zrobić sześć skrobanek! Niekiedy w nocy, nie mogąc zasnąć, zastanawiam się
nawet nad tym, czy nie prościej byłoby wysterylizować je wszystkie... - Znużony,
sięgnął po szklankę i jednym haustem wlał w siebie sto gram białej z
nazwy, ale bardzo mętnej z wyglądu, wódki.
- Mówił pan o tym majorowi? - zainteresował się Sahib.
- Raz próbowałem, ale to nie ma sensu.
- I ja mu nie powiem... - stwierdził po dłuższej chwili milczenia adiutant.
II.
Najświeższe informacje z frontu docierały do nas niezwykle rzadko. Major
najprawdopodobniej o wszystkim, co się działo, informowany był na bieżąco,
ale widocznie nie uważał za stosowne przekazywać tych wiadomości dalej -
nawet oficerom. Żyliśmy więc w wojskowym obozie, ale jakby w zupełnie innym
świecie. Gdzieś niedaleko nas, byli nawet tacy, którzy twierdzili, że w
promieniu pięćdziesięciu mil, toczą się zażarte boje, nasi chłopcy
wykrwawiają się na śmierć - my zaś nic o tym nie wiedzieliśmy. Wojna trwała,
lecz nas w żadnym przypadku nie dotyczyła. Od czasu, kiedy major zamienił
lazaret w burdel i chłopcy nie musieli już biegać do miasta, przestały
docierać nawet plotki o sytuacji na froncie, które roznosiły miejscowe kurwy.
A bywało, że posiadały informacje z "pierwszej ręki". - Jeffers
wiedział, co robi - stwierdził kiedyś porucznik Bishop, odpowiedzialny w
obozie za propagandę. - Żyjemy tu jak w jakiejś pierwotnej komunie. Wszystko
jest wspólne, nawet baby! - I ryknął śmiechem, który natychmiast
podchwycili pozostali oficerowie. - A może wojna się już skończyła? -
zasugerował jego najbliższy przyjaciel, także porucznik, kwatermistrz
Douglas. - My zaś o niczym nie wiemy... - To stwierdzenie, nie wiedzieć czemu,
wywołało jeszcze większą eksplozję radości, która jednak szybko utopiona
została w morzu wódki.
Nie chcąc ich słuchać ani na nich patrzeć, wyszedłem z namiotu, by
przespacerować się wzdłuż posterunków strażniczych. Przy jednym z nich
zaczepił mnie żołnierz, pełniący tej nocy służbę.
- Panie kapitanie, ma pan papierosa? - Podałem mu wymiętoszoną podróbkę
oryginalnego kubańskiego cygara. Długo mu się przypatrywał z
niedowierzaniem, nim wziął i wsadził sobie między wargi. Żuł je, ale go
nie zapalał. Podałem mu zapalniczkę. Trzymał ją w dłoni, ale nie odpalał
cygara. - Może powinieneś pójść do doktora Hargravesa... - zaproponowałem
i bez słowa oddaliłem się w głąb obozu.
Jeffers musiał mnie obserwować, bo gdy tylko zniknąłem z pola widzenia strażnika,
wyszedł naprzeciw mnie, nie udając wcale, że "wpadł na mnie zupełnie
przypadkowo".
O czym mówił ci ten żołnierz? - Z podległymi sobie, nawet oficerami, major
nigdy nie bawił się w kurtuazyjne tytułowanie: "panie poruczniku"
czy też "panie kapitanie"; nie zwracał też większej uwagi na to, w
jaki sposób żołnierze zwracali się do niego; mało kto jednak chciał
sprawdzać, jak zareaguje w przypadku, gdyby zwrócić się doń "per
ty" bądź "per Jeffers", z pominięciem "majora".
- Właściwie... nic.
- Nic?
- Poprosił jedynie o papierosa.
- I dałeś mu?
- A dlaczegóż miałbym nie dać, panie majorze?
- No tak... - dlaczegóż?
Szedł wolno przodem, a jak podświadomie ruszyłem za nim, choć wcale mnie o
to nie poprosił. Widziałem jego plecy i pochyloną głową, jakby wpatrywał
się w ziemię, po której stąpa. Mruczał coś pod nosem, ale nie byłem w
stanie zrozumieć, czy są to jakieś artykułowane dźwięki. Nagle zatrzymał
się, odwrócił i - ni stąd, ni zowąd - zapytał: - A co byś powiedział,
gdybyśmy dostali rozkaz wymarszu na front?
- Byłbym... byłbym zadowolony - odparłem, chcąc jak najusilniej ukryć swoje
podniecenie. Front? No tak, przecież wszyscy jesteśmy żołnierzami, to jest
obóz wojskowy, a gdzieś tam toczy się wojna, od losów której zależy przyszłość
naszej Ojczyzny. Tak przynajmniej informowały oficjalne komunikaty. Czy obecnie
nadal formułowane są w podobnym tonie, nie byłem w stanie stwierdzić. Ale
dlaczego cokolwiek miałoby się w ciągu ostatnich miesięcy zmienić?
- A więc byłbyś zadowolony? - spytał major tonem głosu, który zdradzał,
że myślami jest gdzieś daleko, bardzo daleko stąd. - Ciekawe czy twoje
zadowolenie poparliby ci wszyscy panowie... - nie powiedział, o kogo chodzi,
ale wymownie spojrzał w stronę namiotu, z którego docierały podniesione, pełne
pijackiego uniesienia odgłosy zabawy oficerów.
Dwa dni później o świcie Jeffers zarządził apel. Żołnierze niechętnie
zrywali się z łóżek, biegając jak oszaleli w poszukiwaniu porzucanych dzień
wcześniej w nieładzie mundurów. Oficerowie potajemnie stukali się w głowę,
równie chętnie sięgając po ustawione na ladzie kantyny szklanki z wodą
mineralną. Dręczył ich jeszcze wczorajszy kac.
- To wreszcie musiało się stać - stwierdził autorytatywnie Bishop.
- Co? - spytał Douglas, który był jego nieodłącznym cieniem.
- Stary zwariował. Przyznaj, że już od dawna sprawiał wrażenie... - przerwał,
by poszukać właściwego słowa - człowieka niespełna rozumu.
- Znacznie częściej miałem wrażenie, że jego postępowanie wynika z żelaznej,
choć dla wielu niezrozumiałej, logiki, jaką sobie narzucił - wtrącił
kapitan Hargraves, który właśnie wszedł do namiotu w poszukiwaniu pozostałych
towarzyszy ubiegłonocnej popijawy, mając nadzieję, że od nich dowie się coś
więcej. Ale oni nie wiedzieli nic.
- Chodźmy zatem, panowie - rzucił Bishop. Douglas natychmiast pobiegł za nim,
zaś Hargraves ruszył dopiero pół minuty później, kiedy wreszcie ugasił
pragnienie.
Major usiadł sobie wygodnie na wyściełanym skórą dębowym fotelu, który był
najwartościowszym meblem zdobiącym wnętrze jego namiotu. Że też miał głowę,
by rozkazać tachać ważący kilkadziesiąt kilogramów mebel na plac apelowy,
przebiegło mi niechcący prze myśl. Pięć metrów przed nim, wyprężeni jak
struny, stali żołnierze czwartej grupy szturmowej. Po lewej stronie Jeffersa
zebrali się oficerowie; naradzali się po cichu, co zrobić, bowiem żaden z
nich nie miał odwagi podejść do majora. Odetchnęli z ulgą dopiero, kiedy
Jeffers wezwał do siebie Sahiba.
- Odczytaj - polecił mu. Sahib odebrał z rąk majora zwinięty w rulon kawałek
papieru, stanął przed równym szpalerem żołnierzy i zaczął głośno czytać.
Już pierwsze zdanie wywołało szum niezadowolenia.
- Wojna wkroczyła w decydującą fazę. Chcąc odnieść ostateczny sukces, nie
możemy cofnąć się przed największym poświęceniem. Jeśli zajdzie taka
potrzeba, każdy z was powinien złożyć na ołtarzu Ojczyzny swoje życie. -
Zaniepokojeni wydawali się także oficerowie.
- Co o tym myślisz? - spytał szeptem, szturchając mnie w ramię, Hargraves.
- Że diabeł sobie o nas przypomniał...
- A jak mu na imię, temu diabłu?
- Jakie to ma znaczenie, panie kapitanie? - odparłem, pełen szacunku dla jego
przenikliwości.
Sahib skończył czytać rozkaz, po czym kartkę zwinął ponownie w rulonik i
odniósł majorowi. Ten podniósł się bez słowa z fotela i ruszył w stronę
swego namiotu, zrobiwszy uprzednio ręką ruch wzywający za sobą oficerów.
- Mam nadzieję, że teraz dowiemy się wszystkiego - powiedziałem na ucho
lekarzowi.
- Ja już wiem wszystko i nie ukrywam, że nawet trochę się z tego cieszę -
odparł Hargraves.
- A to dlaczego? - spytałem ze zdziwieniem.
- Niech pan pomyśli, jak musi się czuć wielki pisarz, którego na czas wojny
zatrudnia się w najwyższym dowództwie i zmusza do tworzenia propagandowych
odezw do społeczeństwa... I jak musi się czuć szanowany chirurg, którego
sprowadza się do roli burdelowego ginekologa...
Jeffers na wstępie dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru wdawać się w
dysputy. Że wszystko, co miał do przekazania, zarówno szeregowym żołnierzom,
jak i kadrze oficerskiej, przekazał w rozkazie odczytanym przez Sahiba.
Jeśli ktoś z was nie słuchał uważnie, może przeczytać go sobie jeszcze
raz. - Rzucił kartkę na stół, ale nikt po nią nie sięgnął. - Macie dzień
na przygotowania. Wymarsz nastąpi jutro o świcie. Jakieś pytania?
Po trwającej niemal minutę ciszy odezwał się kapitan Youthness: - Rozkaz
jest bardzo... enigmatyczny - powiedział cicho, delikatnie, chcąc w ten sposób
złagodzić wymowę słów, które miał zapewne zamiar jeszcze użyć. - Prawdę
mówiąc, niewiele z niego wynika...
Major obdarował go pewnym siebie spojrzeniem. Spojrzeniem, w którym kryły się
z jednej strony szacunek dla jedynego oficera, który miał odwagę - chociażby
w mocno zakamuflowany sposób - wyrazić swoje niezadowolenie, z drugiej
natomiast - nienawiść, że mimo wszystko się na to ośmielił.
- To tajny rozkaz. W tej chwili nawet wam nie mogę powiedzieć, o co chodzi -
stwierdził od niechcenia Jeffers. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, dowiecie
się wszystkiego!
- Nie wątpimy, panie majorze, ale...
- Ale co? - Tym jednym stwierdzeniem zamknął usta Youthnessowi na dobre.
Wyszliśmy z namiotu dowódcy całą grupą; nie został nawet Sahib, który
doskonale nauczył się już rozpoznawać zachcianki majora. Wiedział, kiedy
ten chce z nim jeszcze porozmawiać (choć były to bardzo rzadkie chwile),
wiedział też doskonale, kiedy należy jak najszybciej usuwać się z pola
widzenia Jeffersa.
Odszedłszy kilkanaście metrów od namiotu, adiutant dowódcy zapalił
papierosa. Podszedł do niego Bishop, za plecami któremu majaczyła nieodłączna
postać Douglasa.
- Kiedy szef dostał ten rozkaz?
- Nie wiem - odparł, zgodnie z prawdą, Sahib.
- Może pan to sprawdzić w zeszycie rozkazów? - Teoretycznie adiutant mógł
to uczynić. Czuł jednak podświadomie, iż gdyby nakryłby go na tej czynności
major, mogłoby mu się przydarzyć coś bardzo niemiłego.
- Proszę, panowie - wyszeptał tylko - nie wplątujcie mnie w wasze sprawy... -
i poszedł chwiejnym ze zdenerwowania krokiem do lazaretu, by poprosić doktora
Hargravesa o środki uspokajające.
III.
Minął tydzień - tydzień beznadziejnego i bezcelowego marszu pustynnymi
bezdrożami, tydzień wyrzeczeń, cierpień i przekleństw potajemnie rzucanych
pod adresem majora przez jego podwładnych - nim wreszcie Jeffers zdecydował się
na, jak sam to określił, przeprowadzenie "narady wojennej". Decyzja
ta zdumiała wszystkich.
- Po co narada, przecież w promieniu stu mil nie ma ani jednego
nieprzyjaciela... - mamrotał pod nosem wycieńczony do granic Bishop. - Ten człowiek
postradał zmysły, a my dajemy mu się bezmyślnie prowadzić jak bydło na rzeź.
- Zamknij się! - krzyknął na tyle głośno, na ile było go stać Hargraves.
- Żołnierze słuchają - dodał już nieco spokojniejszym tonem.
- Obojętnie co o nim myślimy, powinniśmy zostawić to dla siebie - stwierdził
Youthness, który nie mógł zapomnieć Jeffersowi zniewagi, choć wciąż bał
się go jak nad wyraz srogiego ojca.
- Aż wszystkich nas wykończy?... - spytał Douglas, którego skrzekliwa barwa
głosu zabrzmiała w uszach pozostałych wyjątkowo nieprzyjemnie.
- Nie zamierzam wdawać się z panami w bezsensowne dyskusje - stwierdził
doktor i odszedł w stronę leżących na piasku żołnierzy. Bishop i Douglas
spoglądali na niego z niechęcią. Nie powiedzieli jednak ani słowa: albo
woleli przemilczeć, albo nie mieli po prostu sił na dalsze prowadzenie sporu.
Odezwał się za to Youthness, stając na wprost Bishopa tak blisko, że
porucznik mógłby potraktować to za prowokację.
- Niech pan nie zapomina, Bishop, że mamy wojnę. I wojenne prawo. Jeffers jest
naszym dowódcą i może być pan pewien, że jeśli przyjdzie nam powołać sąd
wojenny, on właśnie stanie na jego czele. Wydaje się panu, że ktoś z
pozostałych członków tego gremium będzie miał odwagę zaprotestować
przeciwko decyzji, jaką podejmie major?
Porucznik natychmiast spokorniał.
"Narada" odbyła się o zmroku, kiedy upał zelżał. Jeffers założył
swój galowy mundur. Kiedy tak stał wyprostowany, otoczony wianuszkiem oficerów,
przypominał najwybitniejszych dowódców z czasów II wojny światowej. Widziałem
wiele filmów i wiele zdjęć z tamtych czasów; zastanawiałem się nawet, czy
i Jeffers je widział i doszedłem do wniosku, że musiał - studiował przecież
w Akademii Wojskowej, gdzie dbano o wszechstronne wykształcenie kadetów.
Zebrali się około stu jardów od obozu, by dyskusji ich nie mogli, nawet
przypadkiem, przysłuchiwać się szeregowi żołnierze.
- Nie powiem wam, jakie jest nasze położenie w chwili obecnej - zaczął
major. - Nie powiem nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że nie wiem. - Z
zadowoleniem przyglądał się zaskoczonym twarzom podwładnych. Nie takich słów
od niego oczekiwali i nie potrafili teraz ukryć swego rozgoryczenia. - Idziemy
przed siebie i nie mam większego pojęcia, dokąd nas droga ta doprowadzi -
podjął ponownie Jeffers.
- To obłęd! - wyszeptał Bishop, ale jego szept w tej chwili, chwili
absolutnej ciszy, wydał się krzykiem.
- Powiedziałeś "obłęd"? - spytał major. Porucznik zbladł śmiertelnie,
czekając na kolejne słowa majora - słowa, które mogły oznaczać dla niego
nawet wyrok śmierci. Ale major otarł tylko pot z czoła i, pewien jestem, że
się nie mylę, uśmiechnął się przelotnie pod nosem, a uśmiech ten trwał
tak krótko, że zapewne poza mną nikt inny go nie dostrzegł. - Chcę was
zapewnić, że daleki jestem od obłędu, a na pewno dalszy niż wielu z was - mówiąc
to spoglądał, jak zwykle bardzo pewnym siebie wzrokiem, na Bishopa i Douglasa.
- Nie wiem i nikt z was nie wie, dokąd idziemy, ale ta sytuacja działa na naszą
korzyść...
Przyznam, że sam nic a nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. Może Jeffers
rzeczywiście oszalał, stracił kontakt z rzeczywistością i teraz jego chora
jaźń pcha nas w szpony samego diabła? Może wiedzie nas wszystkich na
zatracenie, straciwszy wiarę w jedynego Boga? Ton majora zdawał się jednak
zaprzeczać moim domysłom, był spokojny i opanowany. To był głos człowieka,
który doskonale wie, co robi i na dodatek w stu procentach przekonany jest o słuszności
podjętych decyzji.
- Główkujecie zapewne, dlaczego wydałem przed tygodniem rozkaz wymarszu. I słusznie,
przez siedem dni przyszło wam do głów wiele hipotez. Ciekaw jestem tylko, czy
któraś z nich okaże się choć odrobinę bliska prawdy. - Palec wskazujący
prawej dłoni wbił w pierś Bishopa. - Mów!
- Nie mam nic do powiedzenia, panie majorze - odparł porucznik.
- Jesteś głupcem. I ty też, pewnie nawet dużo większym - zwrócił się do
Douglasa. - Kto jeszcze z was nie ma mi nic do powiedzenia? - Zapadła cisza;
cisza, która była wyrazem triumfu Jeffersa. - Żal mi was - odezwał się w końcu
major. - Żal mi, że takich właśnie ludzi chronić muszę od niechybnej śmierci...
Odwrócił się i chciał odejść, ale w tym samym momencie odezwał się
Hargraves: - Tu nie ma się co obrażać, majorze. Może i Najwyższy nie
obdarzył naszych umysłów taką przenikliwością, jak pański, ale tym większa
odpowiedzialność spada na pana barki.
Jeffers podjął wyzwanie. Kiedy podszedł do nas ponownie, jego twarz promieniała.
Nie było widać na niej, zarośniętej tygodniową szczeciną, nawet odrobiny
zmęczenia czy zniechęcenia. Ten człowiek znał cel i chciał do niego dotrzeć,
choćby po trupach.
Bishop schował się za plecami Youthnessa; nie chciał drażnić majora swoim
widokiem, nie chciał też zostać ponownie przezeń ośmieszonym.
- To, co powiem, może was wyprowadzić z równowagi, może was wprawić w
zdumienie. Zaznaczam jednak od razu, że powodu do radości nie ma żadnego. - I
znów zapadło milczenie, które było dla nas największą torturą; jednakże
nikt nie miał odwagi popędzać Jeffersa. Major schował dłonie w kieszeniach
spodni i, jakby od niechcenia, powiedział: - Nie ma już wojny. Wojna się skończyła.
Problem w tym, że przegraliśmy ją! - Cisza, która zapadła teraz, zdawała
się być cięższa od brzemienia, które musiał dźwigać na swoich barkach
starożytny Atlas. - Przegraliśmy tę pieprzoną wojnę! Nasze dowództwo
podpisało akt kapitulacji i rozesłało go do wszystkich jednostek liniowych.
Otrzymałem rozkaz rozbrojenia naszej grupy i poprowadzenia jej do obozu
jenieckiego w Goramie w ciągu dwudziestu czterech godzin. - Jego twarz jaśniała.
Daję głowę, że był to moment jego największego triumfu.
- Dlaczego pan tego nie zrobił? - spytał, zszokowany nie mniej od pozostałych,
Hargraves.
- Jesteśmy żołnierzami - odpowiedział major. - Żołnierzami, rozumiesz,
kapitanie, a nie jakimś materiałem na pierdolonych jeńców.
Oficerowie zaczęli szeptać między sobą. W końcu Youthness głośno
powiedział to, o czym między sobą dyskutowali: - Pan złamał rozkaz
Naczelnego Dowództwa!
- A ty zamierzasz mnie teraz za to sądzić?! - Youthness spuścił wzrok; nie
to miał na myśli i Jeffers doskonale o tym wiedział. - W przypadku
niesubordynacji, obóz miał zostać spacyfikowany przez jednostki
nieprzyjaciela. Nie mieliśmy szans na podjęcie walki. Jesteśmy tylko grupą
szturmową, nie dywizją, a właśnie całą dywizję wysłano by przeciwko nam.
Złamaliśmy rozkaz przełożonych, ale jesteśmy wolni i żyjemy - zakończył
swoją przemowę.
- Jesteśmy wolni, to prawda - zauważył Sahib - ale jak długo będziemy
jeszcze żyć? W ciągu dwóch, trzech dni skończą się nam zapasy wody, a my
nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy.
- Ta niewiedza działa też jednak na naszą korzyść. Jeśli my nie wiemy, nie
wiedzą tego również nasi wrogowie, którzy - jestem o tym przekonany - starają
się teraz za wszelką cenę dostać nas w swoje łapy.
Jeśli to nie jest obłęd, ten człowiek jest geniuszem, pomyślałem, przyglądając
się sylwetce majora, który teraz, na tle zachodzącego za pustynny horyzont słońca,
przypominał mi postać niemieckiego generała Rommla, zwanego przez nieprzyjaciół
"lisem pustyni".
Rozchodziliśmy się w milczeniu. Z dala przyglądali się nam żołnierze, mając
zapewne nadzieję, że w końcu dowiedzą się, dokąd i po co idziemy. Major
tymczasem zabronił informowania ich o czymkolwiek. - Wiadomość o przegranej
wojnie może wpłynąć na ich morale, wielu może się załamać, a nam tu
samobójstw nie potrzeba - wyjaśnił i wszyscy zgodzili się z jego słowami.
Chciałem zostać sam, ale nie było mi to dane. Dogonił mnie Hargraves.
- Bardziej pan go kocha, kapitanie, czy nienawidzi? Bo ja, nie ukrywam, pielęgnuję
w sobie oba te uczucia.
- Widocznie ma pan ku temu powody.
- Pan nie?
- Przekonał mnie!
- Przekonał pana, przekonał Youthnessa, nawet te dwie papużki nierozłączki,
Bishopa i Douglasa, mnie, po części, też...
- Więc o co chodzi? - spytałem, dosyć mając już na dzień dzisiejszy
zagadek.
- W pewnym sensie uratował nas, prawda?
- Prawda! - odparłem.
- Mieliśmy zginąć, ale żyjemy?
- Żyjemy - powtórzyłem jak echo.
A pomyślał pan o tym, co stało się z tymi biednymi dziewczynami, które
zostały w obozie. Myśli pan, że po wkroczeniu oddziałów nieprzyjaciela będą
miały tyle samo szczęścia, co my?
Nie musiałem długo szukać w myślach odpowiedzi na zarzut Hargravesa: - Myślę,
że major skazał je już wtedy, gdy, miast sanitariuszek, zrobił z nich kurwy.
- Ale te kurwy, jak pan się raczył wyrazić, były takimi samymi żołnierzami,
jak ci chłopcy, których wleczemy za sobą.
- Chciał pan chyba powiedzieć: których prowadzimy do wolności.
- Proszę mnie nie rozśmieszać, kapitanie. Wolność, w ujęciu majora
Jeffersa, za bardzo zaczyna przypominać mi piekło Dantego...
Spojrzałem w niebo. Zaledwie w ciągu dwóch kwadransów nad pustynią zapadła
bezgwiezdna noc.
- Zobaczy pan, nawet jeśli teraz nas ocali, to w przyszłości i tak zawiśnie
na szubienicy - powiedział, stojący tuż obok mnie, niewidoczny już jednak w
absolutnych ciemnościach, Hargraves.
- Niech pan raczej uważa, kapitanie, by nie stał się pan żerem dla szakali -
rzuciłem w ciemność, wiedząc że słowa te trafią lekarza w najczulszy
punkt. - Nasz major ma wyjątkową fantazję.
Hargraves nie zareagował jednak oburzeniem, jak uczynić powinien to każdy
oficer na jego miejscu; gdy się odezwał, wydał mi się głęboko zamyślony:
- Niepodważalna prawda jest taka, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Jeśli
o mnie chodzi, szakale mogą jeszcze poczekać... - Na tak sformułowane słowa
obrony musiałem zareagować wybuchem śmiechu. Po chwili zawtórował mi
lekarz.
IV.
Widok, który ukazał się naszym oczom po kolejnych trzech dniach wędrówki,
odebrał nam do końca pewność siebie - jeśli jeszcze w ogóle ktoś mógł
się nią poszczycić. Kiedy wszyscy unosili w ogromnym zdumieniu głowy ku górze,
chcąc objąć wzrokiem rozciągającą się przed nami monumentalną budowlę,
ja przyglądałem się majorowi. Jego twarz nie zdradzała absolutnie żadnego
uczucia: ani strachu, ani niezrozumienia; nie dostrzegłem na niej choćby
odrobiny zdziwienia. Cóż to za człowiek? - pomyślałem. Twardy jak skała i
nieczuły jak skończony szubrawiec! Otarł jedynie pot z czoła i postąpił
dwa kroki naprzód. Podczas gdy wszyscy pozostali tkwili w miejscu jak
zamurowani.
- Co z wami jest!? - ryknął Jeffers. - Mowę wam odjęło?
Pierwszy ruszył Sahib; przebiegł kilka metrów, by znaleźć się jak najbliżej
majora.
- Co to jest, panie majorze? - spytał przerażonym głosem adiutant i było to
właśnie to pytanie, które chcieliby dokładnie w tej samej chwili zadać dowódcy
wszyscy pozostali żołnierze. I zadaliby je niechybnie, gdyby starczyło im na
to odwagi.
- A skąd ja mam to wiedzieć, do jasnej cholery! - odparł Jeffers.
- Tego nie było na żadnej ze znanych mi map - przerwał milczenie Youthness.
- Brawo - stwierdził major. - Nie pozostaje nam więc nic innego, jak sprawdzić
samemu... - I znów zrobił kilka kroków, i zatrzymał się, zdawszy sobie
sprawę, że za jego plecami wszyscy nadal stoją w miejscu. Jeden z szeregowców
padł nawet na kolana i przeżegnał się, po czym zaczął szeptać słowa
modlitwy. To samo zrobiło kilku następnych.
- Czyście powariowali?! - krzyknął major. - Baczność! - Kiedy rozkaz nie
przyniósł efektu, podszedł do pierwszego z brzegu klęczącego żołnierza i
uderzył go kolbą karabinu w ramię. Ten przewrócił się na piasek i, nie
przestając mruczeć pod nosem, patrzył z przerażeniem w oczach na dowódcę.
- Co wam się stało? - spytał, znacznie już łagodniejszym tonem, Jeffers.
- Panie majorze, to... - inny z żołnierzy wskazał dłonią wielką budowlę
przed nami - to jest dzieło... szatana.
Jeśli w tym momencie major przeżył chwilę zwątpienia, nie dał tego po
sobie poznać. Odwrócił się jednak plecami do przestraszonego żołnierza i
przez kilka następnych minut niemo wpatrywał się w mury przedziwnej budowli.
Z tyłu otoczyli go oficerowie.
- To nie ma prawa istnieć. Nie w tym miejscu - stwierdził doktor Hargraves.
- Może to nam się śni? - spytał Bishop, a Douglas bezwiednie uszczypnął go
w rękę.
- Pokażcie mapy! - rozkazał Jeffers. Youthness ruchem dłoni wezwał do siebie
sierżanta Williamsona. Ten wyjął z torby plik map. Jedną z nich rozłożył
na piasku i ruchem palca wskazywał drogę naszego marszu, czy też raczej
ucieczki. - Gdzie teraz jesteśmy?
Williamson zastanawiał się kilka sekund, po czym zakreślił wskazującym
palcem niewielki okręg na mapie. - Gdzieś tutaj, panie majorze! - odparł.
- Gdzieś! Ale gdzie? Dokładnie! Tu nic nie ma, nie widzę w tym miejscu na
mapie nic poza piaskiem... A wystarczy spojrzeć przed siebie, by stwierdzić,
że coś tu jest. Jest! - powtórzył.
- Nie wiem, skąd to się wzięło, panie majorze - wyszeptał, przerażony już
nie tylko pojawieniem się na naszej drodze tajemniczej budowli, ale również
niechybnie nadciągającym gniewem Jeffersa, żołnierz.
- A panowie? - major odezwał się do reszty oficerów. Wszyscy, poza mną, byli
tak zafrasowani, że żaden nie zwrócił uwagi na to, iż Jeffers po raz
pierwszy od czasu, kiedy objął dowództwo naszej grupy, powiedział do nich
"per panowie".
W odległości około pięciu mil od nas, niemal jak mityczna wieża Babel, od
pustynnych piasków aż po samo niebo, wznosił się potężny kamienny zamek -
czy też co to tam innego było.
- Nie jest to, do kurwy nędzy, fatamorgana! - stwierdził major i splunął na
rozłożoną na ziemi mapę.
Budowla była, zaiste, potężna. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem, choć
przed laty, w czasie studiów uniwersyteckich, wiele podróżowałem po całym
świecie, zwiedzając największe pałace, zamki i kościoły. Widziałem
monumentalne świątynie i drapacze chmur, podziwiałem chiński mur i wieżę
Eiffla, ale żadna - powtarzam: żadna - z tych budowli nie dorównywała tej swą
potęgą. Z trudem przełykałem ślinę, czując jak uginają się pode mną
nogi. Nie będąc w stanie utrzymać się w pozycji horyzontalnej, usiadłem na
piasku po turecku. Do mego serca zakradł się strach.
- Jeśli budowli tej nie ma w żadnym znanym mi katalogu starożytnych zabytków,
to może znaczyć, iż ludzie nie mają pojęcia o jej istnieniu. Jeśli o niej
nie wiedzą...
- To może znaczyć, że nie jest ona dziełem ludzkich rąk - dokończył
Hargraves, który znalazł się tuż za moimi plecami, tak blisko, że usłyszał
moje głośno wyrażone przed chwilą myśli. Spojrzałem nań, a w moich oczach
malowało się zapewne bezkresne zdumienie. Taki wyraz twarzy muszą mieć
dzieci, które pierwszy raz w życiu są świadkami zdarzenia, którego nie
rozumieją i którego się boją.
Lekarz za wszelką cenę starał się nadać swemu głosowi ton normalności.
- I pomyśleć, że zaledwie kilka dni temu wszyscy byliśmy skłonni posądzać
majora o szaleństwo. Dziś każdy z nas bić się powinien w piersi, bo jeśli
on jest obłąkany, nas spotkało dokładnie to samo... - stwierdził, nie mogąc
oderwać wzroku od budowli.
- Uważa pan, że wszyscy, jak jeden mąż, ulegliśmy zbiorowej halucynacji?
- Z medycznego punktu widzenia nie można tego wykluczyć, ale - szczerze mówiąc
- nie wydaje mi się, żeby tak właśnie się stało - odparł Hargraves.
- Więc to, cokolwiek to jest, istnieje naprawdę? - spytałem, starając się
stłumić w sobie strach. - Nie jest li tylko wytworem naszej wyobraźni?
Naszych, zlasowanych upałem i kurzem, umysłów?...
- Tak właśnie uważam!
Chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Stanęliśmy obok majora, który
gorączkowo nad czymś myślał. Mógł się spodziewać wszystkiego, ale nie
tego.
- Nie możemy tu stać w nieskończoność - powiedział Hargraves do mnie, ale
na tyle głośno, by mógł go usłyszeć także Jeffers i pozostali oficerowie.
- Aby przekonać się, co to jest, musimy w końcu wstać i przejść, jeszcze
nim zapadnie zmierzch, te kilka mil. Za mniej więcej dwie do trzech godzin
dotkniemy ścian tej niewyobrażalnej budowli, która - o ile mnie wzrok z tej
odległości nie myli - wzniesiona została z piaskowca. Z piaskowca pozyskanego
stąd!
- Stąd?!
- Chciałem powiedzieć, że budulec, z którego wykonano to architektoniczne
arcydzieło, jest pochodzenia ziemskiego - poprawił się lekarz.
- Ale przecież...
- Z tego, co sam pan kiedyś opowiadał, wywnioskowałem, że miał pan już
okazję podziwiać egipskie piramidy...
- Owszem, ale największa z nich sprawiałaby wrażenie dziecinnej zabawki
przy... przy tym.
- Więc może jednak oszaleliśmy?... - Hargraves obrócił się na pięcie, by
spojrzeć na stojących z tyłu. - Hej, Bishop, Douglas! - zawołał, stojących
od kilku minut bez ruchu, poruczników. Ci, niechętnie, ale podeszli do niego.
- Pan kapitan - powiedział lekarz, wskazując na mnie - wprawdzie nie bezpośrednio,
ale wydał mi rozkaz przebadania panów...
- Przebadania? - mruknął Bishop, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi
Hargravesowi.
- To żart - wtrąciłem się. - Doktor w ten sposób odreagowuje stres.
- Racja - stwierdził lekarz, tracąc nagle cały impet. - Jestem chirurgiem, a
nie psychiatrą. Nawet nie psychologiem. Wyniki moich badań psy by się na budę
zdały.
W odległości kilkunastu metrów od nas leżeli na piasku żołnierze.
Sprawiali wrażenie obojętnych na wszystko, pogodzonych z losem, choćby
pogodzenie to miało oznaczać dla nich najgorsze. Czy rzeczywiście warto było
nadstawiać karku, by ich ratować? - pomyślałem, przyglądając się
zafrasowanej sylwetce Jeffersa. Kiedy już z tego wyjdziemy, choć raczej
powinienem stwierdzić: Jeśli już z tego wyjdziemy - nikt nie okaże mu wdzięczności...
Wręcz przeciwnie, rzucą się na niego jak hieny. Rozdrapią. Zdradzą. Nawet
Sahib, którego Jeffers - opowiadał o tym przy wódce sam adiutant majora -
wyciągnął kiedyś z algierskiej spelunki, gdzie zarabiał na życie oszukując
gości podczas gry w pokera, po czym siłą niemal zaciągnął do obozu i
uczynił zeń żołnierza. Nawet Sahib - pomyślałem i miałem dziwną świadomość
tego, że moje najgorsze przeczucia się spełnią.
Major, ocknąwszy się z zamyślenia, żwawym krokiem przeszedł obok oficerów
i stanął przed odpoczywającymi na piasku żołnierzami. Ci powoli i z trudem
podnosili się z pozycji leżącej.
- Czy nam się to podoba, czy też nie, musimy tam pójść - stwierdził
Jeffers. - Kończą nam się zapasy żywności i wody pitnej. Dalszy marsz, bez
ich uzupełnienia, oznaczałby samobójstwo.
Stojący obok mnie i Hargravesa Bishop mruknął coś do swego nieodłącznego
przyjaciela porucznika Douglasa. Usłyszałem tylko ostatnie zdanie, które
brzmiało: - Mam wrażenie, że przekroczenie progu tego zamczyska będzie miało
dla nas skutek bardzo podobny...
Żołnierze w międzyczasie stanęli na baczność w szeregu. Major defiladowym
krokiem przemaszerował przed nim. Przez moment poczułem się jak w obozie.
Tyle że obóz opuściliśmy dziesięć dni temu. Od tamtej pory tłukliśmy się
pieszo przez nieprzyjazną pustynię, wodę wykorzystując jedynie do gaszenia
pragnienia. Śmierdziało od nas chyba na sto metrów. Pewnie dlatego, błąkające
się po pustyni szakale - nocami słychać było niekiedy ich złowrogie nawoływania
- dawały nam święty spokój.
- Zdaję sobie sprawę, że sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest
niecodzienna - kontynuował Jeffers swoje przemówienie do żołnierzy. - Wiem,
że - choć tego nie okazujecie - boicie się. I nie mam najmniejszego prawa was
za to potępiać. Nie chcę was też zmuszać do pójścia ze mną. Ale jest to,
moim zdaniem, jedyne wyjście...
Wyglądali żałośnie. I to ma być wojsko? - pomyślałem. Banda rozwydrzonych
dzieciaków na podwórku by się ich nie przestraszyła. Z trudem powstrzymywałem
się przed wybuchem śmiechu.
- Panie majorze - poderwał się ze swego miejsca Youthness. Stanął przed
Jeffersem w postawie zasadniczej i zameldował: - Możemy się przecież
rozdzielić. Część grupy pozostanie na zewnątrz, druga część natomiast, złożona
z ochotników (Dobrze, że to zaznaczył, bo w przeciwnym wypadku major gotowy
byłby wydać mu rozkaz, od którego biedak nie miałby już odwołania!), może
udać się do zamczyska... - Major milczał, czekając na ciąg dalszy. - Jeśli
znajdą wodę i żywność, zabiorą tyle, ile zdołają unieść, po czym - nie
zwlekając ani chwili - ruszymy w dalszą w drogę.
Jeffers podszedł do kapitana i poklepał go po ramieniu. Doprawdy nie wiem, co
gest ten miał oznaczać. Głośno zaś powiedział: - Ze względów bezpieczeństwa
tak właśnie powinniśmy uczynić. - Youthness stanął na spocznij, choć nie
otrzymał takiego rozkazu. Triumfował.
- A jeśli ci, którzy pójdą do środka, nie wrócą? - wtrącił Bishop.
- Wtedy ci, którzy zostaną na zewnątrz, pójdą dalej, tyle że już bez
nich... - odparł major.
- Jest jeszcze jedno wyjście - usłyszałem za swoimi plecami głos, który
wydał mi się obcy. Dopiero obróciwszy się skonstatowałem, że należy on do
Douglasa. Major spojrzał nań zdziwiony. W gorącym powietrzu zawisło ciężkie
milczenie. - Możemy zawrócić - dodał, już znacznie mniej pewnym tonem,
porucznik.
Twarz Jeffersa pobladła, by po chwili przybrać czerwony, a następnie
purpurowy kolor. Wyprężył się jak gepard gotowy do skoku na zwierzynę i po
chwili był już przy nieszczęsnym oficerze. Bił go pięściami po całym
ciele, a kiedy padł na rozgrzany piasek, kopał buciorami gdzie popadnie. Choć
widok był wyjątkowo nieprzyjemny, nikt nie ruszył się z miejsca, wszyscy
stali jak skamieniali. Nawet Bishop, którego górna warga drgała
spazmatycznie, nie zdobył się na słowo protestu. Po dwóch minutach Jeffers,
z trudem łapiący powietrze, odszedł od skatowanego Douglasa. Ten żył
jeszcze, bo wił się z bólu i jęczał, błagając o litość.
- Porucznik Douglas przyznał się, że jest szpiegiem nieprzyjaciela -
powiedział głośno łamiącym się głosem major, kierując swe słowa do stojących
w absolutnym milczeniu żołnierzy. - Pozostawimy go tutaj na pastwę słońca i
szakali. Taka kara spotka każdego zdrajcę!
Twarz porucznika przypominała krwawą miazgę. Jeśli nawet spoglądał na nas,
oddalających się, z błaganiem w oczach, nie mogliśmy tego widzieć.
Hargraves szedł obok mnie.
- Wierzy pan w Boga? - zapytał.
Po chwili zastanowienia odpowiedziałem: - Wierzę.
- Ale tak naprawdę, głęboko, nie tylko od święta, albo wtedy, gdy wymagają
tego od pana przełożeni?...
- Tak!
- Niech więc modli się pan także za mnie - poprosił i, choć w pierwszej
chwili wziąłem jego słowa za niezbyt wybredny żart, wyraz jego twarzy
przekonywał, że mówi jak najbardziej serio. - Ty, który przekraczasz ten próg,
porzuć wszelką nadzieję... - wyszeptał.
- Jeśli to sen, kiedyś się skończy - powiedziałem, chcąc dodać mu otuchy.
Hargraves zamyślił się i odpowiedział nie mniej tajemniczo i niezrozumiale:
- Nikt z nas nie ma jednak pewności, że jawa okaże się bardziej przyjazna...
- Gdybym pana nie znał, doktorze, mógłbym pomyśleć, że strach odebrał
panu rozum.
- Bardzo często szaleństwo jest najlepszym środkiem znieczulającym - mówiąc
to spojrzał na Jeffersa, który - wyprzedzając nas o kilkanaście metrów -
prowadził tę kawalkadę straceńców ku pewnej, zdawałoby się, zgubie.
V.
Powietrze drgało od upału. Droga, choć widzieliśmy cel - wypełniający już
niemal cały horyzont potężny zamek - dłużyła się w nieskończoność.
Miast przewidywanych dwóch godzin, szliśmy już prawie cztery od miejsca, w którym
na łaskę, czy też raczej niełaskę, niebios, pozostawiliśmy dogorywającego
Douglasa. Cel zaś wcale nie wydawał nam się bliższy. Major wciąż szedł na
przedzie. Choć także ledwo już powłóczył nogami, nie zatrzymał się ani
razu, nawet na chwilę, co zdarzało się wszystkim pozostałym. Doganiali
potem, ostatkiem sił, pochód, który zamykał porucznik Bishop.
Dlaczego nie został? Dlaczego nie podjął najmniejszej próby ratowania swego
przyjaciela? - zastanawiałem się, chociaż doskonale znałem odpowiedź na to
pytanie. Podobnie jak Jeffers, przed Bogiem także on winien będzie jego śmierci.
Duch Douglasa nie raz odwiedzi go w snach, domagając się zemsty.
Specjalnie zwolniłem z krok, by Bishop mógł mnie dogonić. Spojrzał na mnie
nienawistnym wzrokiem i nie powiedział ani słowa. Szliśmy obok siebie w
milczeniu może ze dwa kwadranse, nim wreszcie przełamał się i ni to
stwierdził, ni spytał: - Nie mogliśmy mu pomóc?
Cóż miałem mu odpowiedzieć?
- Nie mogliśmy - powtórzył, a w jego oczach dostrzegłem... nie, nawet nie
nienawiść, co wydawałoby się w takiej sytuacji całkiem na miejscu, ale -
rezygnację. Ten człowiek się poddał. Poddał się całkowicie woli Jeffersa.
Był bezbronny jak dziecko, które bezpowrotnie straciło ulubioną zabawkę.
- Nie zamierzam się usprawiedliwiać - powiedziałem tylko.
- Bóg wszystko widzi - odparł, mierzwiąc sobie włosy na głowie. Był młodszy
ode mnie o kilka lat. Nie nosił na dłoni obrączki, a ja miałem nawet wątpliwości
co do tego, czy był już kiedyś w łóżku z dziewczyną. Ta jego przyjaźń z
Douglasem wiele dawała do myślenia.
- Nie myśl o tym wcale - stwierdziłem, charcząc już niemal. Całkowicie
zaschło mi w gardle i nie byłem w stanie wydobyć zeń głosu. - Takich jak
Jeffers nie stawia się przed sądami.
- Jeszcze gorsze jest czynić z takich bohaterów.
- Na wojnie... na takiej wojnie - poprawiłem się - by zostać bohaterem,
trzeba być potworem!
- Pan, panie kapitanie, czasem mówi tak, jakby wszystko rozumiał, ale ja
zastanawiam się często, czy pan rozumie cokolwiek - odpowiedział, drapiąc się
teraz po zarośniętych policzkach.
- A, niech cię! - zakląłem pod nosem i przyspieszyłem kroku, by zostawić go
za plecami. Cholerny Bishop. Cholerny Douglas! Zachował się jak gówniarz, który
narobił w gacie, widząc po raz pierwszy w życiu nieprzyjacielski czołg.
Miast rzucić weń granatem, przerażony uciekł, chowając się w najbliższych
krzakach. Skąd ja znałem ten opis? Bo przecież nie mogłem widzieć tego na własne
oczy. Czołgi nie znajdowały się na wyposażeniu żadnej armii od blisko pięćdziesięciu
lat. Czołgi Rommla, przemierzające pustynię, mknące po kilkadziesiąt
kilometrów dziennie na wprost wojsk angielskich. Przydałby nam się teraz taki
przestarzały, zardzewiały niemiecki czołg, pomyślałem grzęznąc po kostki
w skwierczącym jak tłuszcz na patelni piasku.
Zdążyliśmy przed zmierzchem...
Budowla, z daleka robiąca już ogromne wrażenie, z bliska wydawała się
jeszcze bardziej nierzeczywista, przytłaczająca. Coś takiego nie ma prawa
istnieć - po raz kolejny podobna myśl przebiegła mi przez głowę i
rozpierzchła się ze strachu. Nagle, ni stąd, ni zowąd, na środku pustyni,
wznosił się potężny zamek. Prowadziły doń solidne, wysokie na kilka metrów,
okute żelazem, wrota. W ścianach nie było okien, nikt więc z wewnątrz nie mógł
dostrzec naszego nadejścia; chyba że zwiadowcy kryli się w innych, niedostępnych
naszym oczom, miejscach.
- Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, podzielimy się na dwie grupy - oznajmił
Jeffers, zwoławszy wszystkich na improwizowaną odprawę, do której po raz
pierwszy, prócz oficerów, dopuszczeni zostali także szeregowi żołnierze. -
Chciałbym, by zgłosiło się dziewięć osób. Na ochotnika. Kto pójdzie ze
mną?
W ciszy słyszałem nierównomierne bicie swego serca. Czyżbym się bał? Ja -
nieustraszony ochotnik wszystkich wojen i politycznych awantur? Teraz miałbym
stchórzyć, cofnąć się przed przeżyciem, być może, największej przygody
swego życia.
- Ja idę - powiedziałem nienaturalnie głośno, jakby chcąc zagłuszyć własny
strach, i postąpiłem krok do przodu.
Major przyjrzał mi się uważnie, a na jego twarzy zagościły, znów tylko na
ułamek sekundy, ulga i wdzięczność.
- Kto jeszcze? - spytał, wodząc wzrokiem wzdłuż szeregu.
Zgłosiło się pięciu szeregowców i jeden kapral. Ze mną i majorem było więc
już ośmiu ochotników.
- Nikt więcej? - dopytywał major.
Krok do przodu zrobił Youthness, ale nim się odezwał, Jeffers wyrecytował: -
Wybaczy mi pan, panie kapitanie - znów użył, nietypowej dlań, formuły; tym
razem, by dodać swoim słowom wagi. - Wolałbym, aby to pan objął dowództwo
na wypadek, gdybyśmy mieli stamtąd nie wrócić.
- W takim razie ja pójdę... - odezwał się Hargraves. - Lekarz może być wam
potrzebny.
- Potrzebny może być także tym, co zostaną - odparł Jeffers, jednakże po
chwili namysłu dodał: - Mimo wszystko, zgadzam się. Nie wiem, ile czasu tam
spędzimy. Ale gdyby miało to trwać nieco dłużej, przyznam, że brakowałoby
mi pańskiego towarzystwa.
Hargraves nie wydawał się tym oświadczeniem specjalnie ucieszony, ale wyraz
jego twarzy daleki był także od zmartwienia. Spojrzał tylko w moim kierunku i
posłał mi uśmiech, którego celu zrozumieć nie potrafiłem.
- Sprawdzić broń i amunicję! - zakomenderował major, po czym gestem dłoni
przywołał do siebie Youthnessa. Odeszli na bok i rozmawiali szeptem przez
kilka następnych minut. Jeffers zapewne wydawał mu polecenia, na wypadek
gdyby... Gdyby co? - pomyślałem i zarazem odgoniłem tę myśl od siebie, jak
się przepędza namolną muchę albo komara.
W skupieniu przeszliśmy ostatnie, dzielące nas od monumentalnych wrót,
kilkadziesiąt metrów. Szedłem obok majora, starając się jednak nie
wyprzedzić go ani krokiem. Za nami szli szeregowcy; krótki pochód zamykali
Hargraves z Sahibem, który zgłosił się chwilę przed wymarszem.
Drewniane wrota zdobione były u góry płaskorzeźbami przewyższającymi swą
wielkością wysokiego człowieka; trudno było się w nich jednak doszukać
portretów ludzi. Przypominały raczej jakieś mityczne morskie stworzenia, które
- jeśli w ogóle istniały - to na pewno nie na tym świecie. Ręka boska ich
bowiem na pewno nie stworzyła. Przyglądałem im się z przerażeniem, grozą i
niesmakiem, wymieszanymi jednak z fascynacją. Jakże często fascynuje nas to,
czego się boimy - pomyślałem, wpatrując się, jak oniemiały, w pozwijany na
wzór żmii, ciało nieistniejącego zwierzęcia.
- Pan, historyk sztuki, obieżyświat i awanturnik, powinien wiedzieć o tym
cokolwiek - major dłonią wskazał na spoglądające na nas z góry potwory. -
Nie powiem, by i u mnie nie powodowały zwątpienia.
- Takie też na pewno jest ich zadanie - stwierdziłem tylko, bo nic więcej nie
byłem w stanie powiedzieć.
Stanęliśmy w odległości kilku metrów od wrót. Zbliżył się doń tylko
major. Zdjął z ramienia karabin i kolbą uderzył w drzwi. Odpowiedziało mu głuche
echo. Uderzał tak jeszcze wiele razy. Ja zaś każdy brak oznak życia z
drugiej strony poczytywałem sobie za dobrą monetę. Jeszcze możemy odejść
stąd, ominąć zamczysko i ruszyć w dalszą drogę - powtarzałem sobie w
duchu. I zaraz przychodziło otrzeźwienie: zaszliśmy zbyt daleko - zbyt
daleko, by przeżyć, obojętnie czy poszliśmy dalej przed siebie, czy też,
poddając się nieprzyjacielowi, wrócili do punktu wyjścia. Ten zamek,
czymkolwiek jest, został nam przeznaczony.
Major, w oczach którego błyskały ogniki rosnącego rozdrażnienia, cofnął
się o kilka metrów i odbezpieczył broń. Po chwili rozległa się kanonada.
Kilkadziesiąt wystrzelonych przezeń pocisków odbiło się od wrót, nie czyniąc
im najmniejszej szkody. Jakby odbijały się nie od drewna, ale najtwardszego
stopu metali. Przerażeni padliśmy twarzami ku ziemi; tylko major, zdrętwiały,
stał w miejscu z lufą karabinu wycelowaną w budzące grozę płaskorzeźby.
Dałbym sobie głowę uciąć, że jeden z wyrzeźbionych na drzwiach potworów
przybrał teraz ludzką twarz i spoglądał na nas nienawistnym wzrokiem. W myśli,
by nie przestraszyć pozostałych, szeptać zacząłem słowa modlitwy. Miej
nas, Panie, w opiece...
Jeffers, zrezygnowany, opuścił broń i odwrócił się do nas, kiedy zza jego
pleców dobiegł głuchy dźwięk. Potężne wrota uchyliły się na metr, może
półtora, odsłaniając mroczne wnętrze. Tak mroczne, że nie można było nic
dojrzeć. Major, ostrożnie, jakby obawiał się, że za jego plecami czai się
tygrys gotowy w każdej chwili zaatakować, przeniósł ciężar ciała na lewą
nogę, by następnie stanąć bokiem do rozwierających się coraz szerzej wrót.
W promieniach zachodzącego słońca dostrzegliśmy wreszcie zamazany kontur
postaci.
- Duch to, czy człowiek? - wymamrotał Hargraves.
- Człowiek - odparłem. - Człowiek. Któż inny zdołałby uchylić takie
wrota...
Postać, wysoka na dwa metry, ubrana była w długi do samej ziemi czarny habit;
jej głowę zdobił zaś tego samego koloru kaptur, szczelnie odgradzający
ludzkie spojrzenia od twarzy... mnicha.
- To zakonnik? - spytał zdziwiony lekarz. - Więc to jest kościół...
- Raczej klasztor - poprawiłem go.
- Klasztor na środku pustyni? Jakiemu bóstwu oddają tu cześć?
- Bóg jest jeden - stwierdziłem i odszedłem odeń, by podejść do majora.
Jeffers bez słowa wpatrywał się w postać, która - stojąc nadal za progiem
- sprawiała raczej wrażenie ducha aniżeli żywego człowieka.
- Przepraszam, że ośmielamy się zakłócać was spokój - wydukał w końcu
major - ale zabłądziliśmy na pustyni. Maszerujemy już od dziesięciu dni.
Wykorzystaliśmy niemal wszystkie zapasy wody i żywności. Jeśli nam nie pomożecie,
niechybnie zginiemy...
Człowiek w habicie albo nie rozumiał naszego języka, albo był głuchy, nie
zareagował bowiem w żaden sposób. Nie wiem nawet, czy spojrzał na nas,
bowiem spod kaptura nie widać było jego twarzy ni oczu.
- Chcielibyśmy skorzystać z waszej gościny - oznajmił major.
- Niech pan mu powie, że jesteśmy wycieńczeni, że są wśród nas ludzie, którzy
mogą nie przeżyć tej nocy - podpowiadałem Jeffersowi, co mi ślina na język
przynosiła. Człowiek w habicie nie drgnął nawet. Jego nieprzejednana postawa
wzbudziła we mnie agresję. Resztką sił zrobiłem kilka kroków naprzód, po
czym wyrzuciłem z siebie potok słów: - Co mam ci jeszcze powiedzieć?! Że jeśli
nie wpuścisz nas do środka, będzie miał na sumieniu nie tylko nas, ale i
tych wszystkich, którzy zostali w obozie? Że Bóg, któremu służysz, skaże
cię za to na wieczne potępienie. Jeśliś już nie jest duszą potępioną...
Nie wiem, jak długo jeszcze czyniłbym mu wyrzuty, gdybym nagle nie osłabł.
Przed moimi oczyma, jak całun, rozsnuła się ciemność.
Świat, który ukazał się moim oczom, był nie z tego... świata.
Część 2. - Jeffers
VI.
Przez uchylone do połowy wrota, bacznie obserwowani przez mnicha, weszliśmy do
wnętrza zamczyska. Oczom naszym ukazał się długi, mroczny korytarz, wyłożony
kamienną posadzką. Rozstawione co kilkanaście metrów pochodnie dawały nikłe
światło. Nigdzie nie było okien. Mnich zamknął za nami drzwi, po czym - wciąż
bez słowa - przeszedł obok i poprowadził w głąb korytarza. Dwóch żołnierzy
niosło bezwładne ciało Jakesa. Hargraves szedł obok, sprawdzając co chwila
puls nieprzytomnego.
Za najbliższym zakrętem w prawo korytarz rozwidlał się w dwie strony. Mnich
poprowadził nas prosto. Od ścian bił przyjemny chłód. Przyłożyłem doń głowę,
by nieco ochłonąć. Po ścianach spływały strużki wody. Była słona; wodą
taką nie sposób więc było zaspokoić pragnienie. Odgłos kroków odbijał się
od ścian, wyprzedzał nas, by po chwili powrócić zwielokrotniony echem. Tysiące
myśli błądziło po mej głowie. Żadna nie dawała odpowiedzi na nurtujące
mnie pytania. Na dodatek gospodarze zamku - czułem to doskonale, choć przecież
do tej pory spotkałem tylko jednego z nich - również nie sprawiali wrażenia
osób, które chciałyby z postronnymi dzielić się swoją tajemnicą.
Nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa. Z każdym kolejnym krokiem byłem
coraz bardziej ociężały. Wiedziałem, że jeśli za chwilę nie dotrzemy na
miejsce, padnę na podłogę i będę musiał się czołgać. Jakes powoli
odzyskiwał przytomność i mruczał coś pod nosem; na pozór były to dźwięki
artykułowane, ale nikt nie mógł zrozumieć, co mówi. Nawet Hargraves, który
pochylał się nad nim i przystawiał ucho wprost do jego ust. Niosący go żołnierze
klęli pod nosem, co rusz potykając się o nierówno ułożone kamienie na
posadzce. Mnich prowadził nas bez słowa. Nie odwrócił się ani razu, nie miałem
więc okazji przyjrzeć się jego twarzy. Twarzy - pomyślałem. - Jeśli w ogóle
ją ma...
Kluczyliśmy prawie kwadrans, a może jeszcze dłużej; odcięty od świata i światła,
zupełnie straciłem rachubę czasu. Dość powiedzieć, iż już po kilku
minutach nie miałem pojęcia, gdzie się znajdujemy. To pułapka - przyszło mi
na myśl. Gdyby nas teraz zostawił, nie bylibyśmy w stanie znaleźć drogi
powrotnej. Zdechlibyśmy tutaj z głodu i pragnienia, wcześniej być może
jeszcze oślepłszy. Widocznie jednak nie o to chodziło tajemniczemu mnichowi,
bowiem ostatecznie doprowadził nas do celu - celem tym zaś okazała się
przestronna marmurowa sala, z potężnym zwisającym z sufitu żyrandolem.
- Więc mają tu nawet prąd - usłyszałem za plecami szept Hargravesa. -
Dziwne miejsce - dodał lekarz, który gestem nakazał żołnierzom, by położyli
Jakesa na kamiennej płycie. Ten zaś zdawał się powoli dochodzić do siebie.
Po przeciwległej stronie sali otwarły się niewielkie drzwi, którymi wszedł
kolejny mnich, również odziany w długi do kostek czarny habit, z kapturem
narzuconym na głowę. Zobaczywszy go, nasz dotychczasowy przewodnik wycofał się
w głąb korytarza, z którego przed chwilą wyszliśmy. Tamten musiał być
zatem dużo ważniejszy od tego, który nas do zamku wpuścił i przyprowadził
do tej sali. Zbliżał się powoli, a z daleka można było odnieść wrażenie,
że jak duch unosi się nad marmurową posadzką. Zatrzymał się w odległości
kilkunastu metrów i lekko uniósł głowę do góry. Kaptur nadal jednak zasłaniał
jego twarz. Z oddali trudno byłoby mi nawet ocenić, czy był Europejczykiem,
Murzynem czy Latynosem.
Odniosłem wrażenie, bo widzieć tego nie mogłem, że lustruje nas swoim
przenikliwym wzrokiem - wzrokiem, przed którym nic nie mogło się ukryć.
Wreszcie spod kaptura dobył się głośny, choć lekko stłumiony głos. Barwę
miał chropawą, nieprzyjemną.
- Kim jesteście?
- Wędrowcami, którzy zbłądzili - odparłem.
- Dlaczego macie przy sobie broń?
- Jesteśmy żołnierzami.
- Powiedziałeś, że wędrowcami...
- Na zewnątrz toczy się wojna...
- Wiemy o tym - przerwał mi bez pardonu.
- Uciekliśmy przed wojskami nieprzyjaciela na pustynię. Błąkamy się już od
dziesięciu dni. Kończą nam się zapasy słodkiej wody i żywności. Wielu z
nas jest wycieńczonych, bliskich śmierci bądź załamania nerwowego - wyjaśniłem.
Nie robił wrażenia człowieka, którym ta apokaliptyczna wizja by wstrząsnęła.
- Dlaczego przyszliście do nas?
- Nie przyszliśmy. Trafiliśmy tu przypadkiem.
- W świecie, którym kieruje Bóg, nie ma przypadków.
- Może więc On skierował nas w to miejsce?
- Nic o tym nie wiem - odparł po dłuższej chwili zastanowienia.
Zachowując bezpieczną dlań odległość, obszedł nas dokoła. Przyglądał
się dokładnie naszym twarzom, obszarpanym strojom, naszym karabinom
przewieszonym przez ramiona.
- Czy ten człowiek umarł? - spytał, wskazując dłonią Jakesa.
- Nie - odpowiedział Hargraves. - Jest tylko skrajnie wycieńczony.
Mnich nerwowo odwrócił się w jego stronę, jakby niezadowolony z faktu, że
ktoś inny zabrał głos.
- Nie chcemy się wam narzucać - powiedziałem. - Pozwólcie nam zostać dzień
albo dwa. Uzupełnijcie nasze zapasy, a potem pójdziemy dalej.
Przez moment wydawało mi się, że nieznajomy uśmiechnął się. Było to
jednak tak nieprawdopodobne, że natychmiast oddaliłem tę myśl od siebie. Jeśli
postać w habicie była człowiekiem, nie zdradzała, przynajmniej do tej pory,
żadnych ludzkich uczuć.
- Zapłacimy - dodałem, mając nadzieję, że jeśli nie trafię do jego
sumienia, to chociażby do rozumu.
- Pieniądze! - krzyknął i roześmiał się; śmiech jego odbijał się od ścian
i napełniał pomieszczenie jeszcze większą grozą. - Pieniądze! - powtórzył.
- Jesteście żałośni - powiedział znacznie już łagodniejszym tonem. -
Powinienem kazać wam się wynosić, skazać was na pewną śmierć. Świat nic
by nie stracił. Powinienem, ale...
To "ale" mogło nam wszystkim uratować życie.
- Złóżcie broń na podłodze! - rozkazał. Ton jego głosu przekonał mnie, iż
od tej pory to on, nie ja, decydować będzie o dalszych losach naszej grupy. Żołnierze,
jeszcze o tym nie wiedząc, oczekiwali ode mnie potwierdzenia rozkazu.
- Zróbcie, co każe - powiedziałem.
Kolejno kładli karabiny, pistolety i co tam jeszcze mieli, noże, a nawet
scyzoryki, na posadzce. Na koniec na całkiem już pokaźny stos ja rzuciłem swój
karabin.
Drogo nas może kosztować wasza pomoc - pomyślałem i w duchu przeżegnałem
się.
Z korytarza za nami, tego samego, którym przyszliśmy, bezszelestnie wyszło
czterech mnichów. Pozbierali broń i bez słowa odeszli w tym samym kierunku.
Idiota ze mnie - wyrzucałem sobie w myślach. - Pozwoliłem rozbroić oddział.
Teraz mogą już zrobić z nami, co zechcą.
- Pójdziecie ze mną - zakomenderował nieznajomy. - Swego chorego towarzysza
zostawicie tutaj, nasi bracia się nim zaopiekują.
- To niemożliwe - zaprotestowałem. - On pójdzie z nami.
- Owszem - odparł mnich. - Jeśli będzie w stanie iść o własnych siłach.
Jeśli nie, zostanie tutaj.
Hargraves pochylił się nad Jakesem i zaczął mu coś szeptać do ucha, potem
podniósł się i powiedział: - Nic z tego, panie majorze. Znów stracił
przytomność.
Mnich bez słowa ruszył przed siebie. Jeśli chcieliśmy za nim nadążyć, nie
mogliśmy zabrać ze sobą Jakesa.
- Zostawcie go - zdecydowałem.
I znów kluczyliśmy mrocznymi korytarzami, to wznosząc się po schodach, to
schodząc w dół. I znów za jedyne światło służyły nam pochodnie. Która
to może być godzina? - zastanawiałem się, spojrzawszy na wskazówki zegarka,
który jednak najwyraźniej stanął w miejscu.
- Długo jeszcze? - spytałem, idąc ostatkiem sił.
Mnich nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Dopiero po przejściu kilkudziesięciu
metrów zatrzymał się i powiedział: - To miejsce, w którym nie macie prawa
się odzywać. Nikt was zresztą nie będzie prosił o zabranie głosu... - Tuż
za nim znajdowały się drzwi będące dokładną kopią, choć w znacznie
mniejszej skali, wrót wejściowych do zamku. - Za tymi drzwiami znajduje się
świat, który nie jest waszym światem. Świat, do którego wy nie należycie.
Jakakolwiek próba waszej ingerencji weń może zakończyć się tragicznie.
Powiedziawszy to, nacisnął klamkę i ciężkie drzwi otwarły się pod naporem
jego ciała.
VII.
Sala była znacznie większa od tej, w której zatrzymaliśmy się poprzednio.
Panował w niej też większy mrok, bowiem - w przeciwieństwie do tamtej - nikt
nie wpadł na pomysł, by i tutaj zamontować żyrandol. W rogach pomieszczenia
umieszczono za to potężne znicze, które dawały płomień o błękitnawym
odcieniu. Wzdłuż bocznych ścian ciągnęły się długie kamienne ławy;
przeciwległą stronę wypełniał prostokątny, również wykuty w kamieniu, stół.
U jego stóp stał szczerozłoty - takie przynajmniej z daleka sprawiał wrażenie
- kielich. Do czego jednak mógł służyć?
Mnich poprowadził nas ku niewielkiej, wyrzeźbionej w dębie, ławie, stojącej
w rogu po prawej stronie od wejścia. Gestem nakazał, byśmy usiedli, i poszedł
dalej. Chwilę później zniknął nam z oczu. W sali, poza nami, nie było
teraz nikogo.
Hargraves przysiadł się do mnie i szepnął: - To mi się bardzo nie podoba,
panie majorze.
- Mnie też - odparłem. - Ale nie mamy wyboru.
- Kim oni są, do cholery?!
- Zakonnikami - odpowiedział jeden z żołnierzy, kapral Stoke. Natychmiast
zgromiłem go wzrokiem. Nie powinien się odzywać bez zezwolenia dowódcy.
Tylko jakiemu bogu służą? - wątpiąco spytał lekarz. Po chwili, jeszcze
bardziej zniżając głos, mówiąc już wprost do mego ucha tak, aby nikt inny
nie był w stanie nas usłyszeć, zapytał: - Zostawił pan sobie jakąś broń?
- Broń?
- Pistolet?
Kiwnąłęm przecząco głową.
- Miałem nadzieję...
- Mam tylko to - wskazałem na dłonią na schowany w bucie nóż. - Myślisz,
że się przyda?
Nie odpowiedział.
- Przepraszam, panie majorze. - Podszedł do nas ten sam żołnierz, który
odezwał się przed chwilą.
- Tak?
- Może powinniśmy wysłać kogoś po resztę grupy?
- To nie jest wcale taki głupi pomysł - wtrącił Hargraves.
- Najgłupszy, jaki słyszałem od dawien dawna - odparłem. - Nikt z nas nie
zna planu tego zamczyska. - Spojrzałem na kaprala, ale tym razem już nieco łagodniej
. - Jesteś pewien, że bez problemu trafiłbyś do wyjścia?
- Nie - odpowiedział po dłuższej chwili wahania, a w tym jednym krótkim słowie
kryła się cała jego beznadzieja.
- Musimy trzymać się razem i czekać na ich ruch. Poza tym, nie zapominajcie,
że mają zakładnika... - dodałem, myśląc o nieszczęsnym Jakesie.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy gdzieś w oddali otwarły się, niewidoczne
dla nas, wrota. Skrzypienie potężnych drzwi wypełniło pomieszczenie; potem
było już słychać tylko dudnienie kroków. Ilu ich szło? Dziesięciu,
dwudziestu?...
W dwóch rzędach przez środek sali przemaszerował około czterdziestu
identycznie ubranych mnichów. Jeden nie różnił się od drugiego: wszyscy
odziani byli w czarne habity z narzuconymi na głowę kapturami. Wyglądali jak
armia cieni. Cieni, które jednak, jeśli tylko zechcą, mogą zabić. Kto wie,
może byli najgroźniejszą armią na świecie, jaką miałem okazję oglądać.
Bez słowa zajęli miejsca w kamiennych ławach i zaintonowali pieśń. Śpiewali
ją w języku, którego nie znałem.
- To na pewno nie jest łacina - stwierdził Hargraves.
- Więc co?
- Diabli ich wiedzą - mruknął pod nosem.
Słowa pieśni, choć nie byliśmy w stanie zrozumieć ani jednego, napełniały
nas grozą. Cokolwiek to jest, nie wróży nam nic dobrego - pomyślałem i
powiodłem wzrokiem po siedzących obok mnie kompanach. Zgubiłem ich, zgubiłem
ich wszystkich. Miast ratować, poprowadziłem na pewną śmierć. Niechże będę
przeklęty! - myślałem, starając się uciec jak najdalej od wdzierających się
do umysłu niezrozumiałych słów pieśni - modlitwy.
Kiedy ostatnie dźwięki wybrzmiały, za wielkim kamiennym stołem
zmaterializował się - miałem wrażenie, że dokładnie to się stało -
jeszcze jeden zakonnik. Był wyższy od pozostałych, a może tylko stał na
jakimś podwyższeniu. Przyklęknął, by sięgnąć po złoty kielich, który
następnie postawił na stole. Unosząc głowę ku górze, wyszeptał coś,
czego nie mogliśmy dosłyszeć, a pewnie nawet, dosłyszawszy, nic byśmy z
tego nie zrozumieli.
Po chwili zaklaskał w dłonie. W tym momencie, ponad naszymi głowami, rozwarł
się sufit. Z góry powoli opadała, podwiązana na czterech linach, metalowa
zbroja. Kto jest w środku? - pomyślałem. Zbroję opuszczono mniej więcej na
wysokość metra ponad kamiennym stołem. Mnich rozsunął poły habitu i wyciągnął
spod niego długi, lśniący w płomieniach zniczy, miecz.
- Co on chce zrobić? - spytał Stoke siedzącego obok niego żołnierza. Ale
ten nie odpowiedział. Jak zamurowany gapił się w scenę, jakby żywcem wyjętą
ze staromodnej powieści grozy.
Cokolwiek miało się stać, najgorsze musiało spotkać człowieka zakutego w
zbroję. Jeśli, oczywiście, ktoś tam był...
Mnich uniósł miecz nad swoją głowę; jego ostrze dosięgło miejsca, gdzie
zaczynał się szyszak. I w tym momencie dobiegł nas, stłumiony, jakby z
innego świata, znajomy głos: - Nieeee!
Głos ten bezsprzecznie należał do Jakesa.
Poderwałem się z ławy. To samo zrobił Hargraves. Nim jednak zdołaliśmy
postąpić choć krok w kierunku stołu, który - jak się okazało - był ołtarzem,
przy którym odprawiano dawno zapomniane rytuały, tuż przy nas wyrośli
zakonnicy. Było ich czterech; wszyscy trzymali w dłoniach, skierowane w naszą
stronę, karabiny maszynowe.
Nie widziałem momentu, kiedy mnich odciął Jakesowi głowę. Usłyszałem
tylko spazmatyczny jęk, po którym zaległa cisza. Strumień krwi lał się na
kamienny ołtarz, szybko wypełniając po brzegi złoty kielich.
Dwóch żołnierzy zemdlało z wrażenia, Stoke wymiotował, Hargraves odwrócił
się plecami i schował głowę w dłoniach; tylko ja stałem wyprostowany i,
ponad ramieniem jednego z celujących w nas zakonników, przyglądałem się całej
scenie. Mnich, krzycząc coś, uniósł obiema dłońmi napełniony kielich do
ust i wziął pierwszy łyk. Potem zszedł z podwyższenia (okazało się, że
wcale nie jest taki wysoki, jak wydawało się wcześniej), obszedł ołtarz i
zbliżył się do zakonników siedzących po jego prawej ręce. Pierwszemu z
brzegu podał kielich; ten, wziąwszy łyk, podał go następnemu.
Kielich wędrował kolejno z rąk do rąk, kiedy nieszczęsny Jakes wciąż
jeszcze wisiał nad ołtarzem. Krew, coraz rzadszym strumykiem, spływała na
kamienny ołtarz. Zamknąłem oczy, ale świadomość odgrywała pod powiekami
zapamiętaną dobrze scenę dekapitacji. Otworzyłem je jednak dopiero, kiedy
poczułem mocne uderzenie w bok. To jeden z mnichów lufą karabinu chciał
zmusić mnie, bym poszedł wraz z innymi.
Nie wiedziałem, dokąd nas prowadzą. Ale wiedziałem już, jaka nas tutaj
czeka przyszłość...
VIII.
Od kilku godzin - każdy z nas dawno już stracił rachubę czasu - siedzieliśmy
w ciemnej celi, odgrodzeni od korytarza, którym nas do niej przywiedziono, potężnymi
drzwiami, przez które nie przedostawał się, ani na zewnątrz, ani do środka,
najcichszy nawet dźwięk. Cela była niezbyt duża, panowała więc w niej
ogromna ciasnota. Siedzieliśmy na posadzce, nie mając nawet ochoty ze sobą
rozmawiać. Jeden z szeregowców, młody chłopak o prostej, wiejskiej twarzy
mamrotał tylko przez cały czas coś niezrozumiałego pod nosem, jakby
zdarzenie, którego był świadkiem, wywarło już trwały zmiany w jego
psychice.
Nie widzieliśmy swoich twarzy. Pewnie to i lepiej, bo po co oglądać
beznadzieję i niewiarę? Tym bardziej na obliczu swego dowódcy. Chociaż
milczeli, wiedziałem, że mnie obwiniają o wszystko, co się wydarzyło od
chwili, kiedy opuściliśmy obóz. I ja nie byłem teraz do końca przekonany o
słuszności podjętych wówczas decyzji. Może wcale by nas nie zabili; może
siedzielibyśmy teraz w obozie jenieckim, z nadzieją oczekując końca wojny
albo przynajmniej podpisania traktatu pokojowego. A co nas czeka tutaj?
Pozwoliłem rozbroić swój oddział, by wydać ludzi na pewną, zdawałoby się,
śmierć. Każdy sąd wojskowy uznałby moją winę. - Ale przecież są jeszcze
ci na zewnątrz, jest Youthness - podpowiadał wewnętrzny głos. - Tylko jaką
oni mają szansę, by przyjść nam z pomocą? Jeśli tylko podejmą
jakiekolwiek działania, skończą tak samo jak my...
- Panie majorze - usłyszałem czyjś głos w ciemności. Nie poznałem go, nie
wiedziałem więc, do kogo należał.
- Tak?
- Panie majorze - powtórzył. - Dlaczego oni to zrobili?
- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą.
- Jeżeli są zakonnikami... jeżeli wierzą w Boga... dlaczego?
- Daj spokój majorowi - skarcił żołnierza Hargraves. - Wie tyle, co i my.
- Tyle, co i my?... - głos nagle stał się oschły, nieprzyjazny. - On nas tu
przyprowadził. On jest za nas odpowiedzialny. I za kapitana Jakesa też...
Kilka innych głosów poparło go, zrazu niezbyt odważnie, szeptem, potem głośniej.
Widzieć nie mogłem, ale czułem gęstniejącą od wrogości atmosferę w celi.
Z pomocą pośpieszył mi Hargraves.
- Powariowaliście wszyscy? - spytał. Podniósł się z posadzki i podszedł do
drzwi, oparł się o nie plecami, starając się z ciemności wyłowić zwrócone
w jego kierunku twarze. - Nikt nie mógł przypuszczać, co nas tutaj spotka.
- To diabelskie miejsce.
- Ale to nie znaczy wcale, że diabłem jest major Jeffers... - W celi zaległa
cisza, którą dopiero po kilkudziesięciu sekundach ponownie przerwał lekarz.
- Wszystkich nas czeka to samo, jeśli nie zjednoczymy sił i nie spróbujemy się
stąd wyrwać.
- Stąd? - wyrwało mi się, niechcący, z krtani. - To prawie niemożliwe.
- Nie po to nas tu trzymają, żeby zagłodzić na śmierć. Nie będziemy tu
siedzieć do marnego końca. Kiedyś nas stąd zabiorą, jednego albo
wszystkich. I to będzie nasza szansa...
- W pojedynkę nie damy rady - wtrącił kapral Stoke.
Czułem, jak powoli wraca wiara i nadzieja. Podniosłem się z podłogi i stanąłem
obok Hargravesa.
- Jesteśmy żołnierzami. Szkolono nas nie tylko po to, by zabijać, ale również
po to, by nie dać się zabić. Teraz przyszła pora, by pokazać, że coś
potrafimy. Poza tym... - wypowiedzenie ostatnich słów przyszło mi z największych
trudem - nie mamy innego wyjścia. Nie wiem, jak wy, ale ja nie mam zamiaru dać
się zarżnąć jak baran.
Odpowiedziało mi przejmujące milczenie. Oczekiwałem słów poparcia, pytań,
jakiejkolwiek słownej reakcji, a oni jedynie milczeli.
- My też nie mamy takiego zamiaru - odparł Stoke, a powiedziałem to takim głosem,
jakby nie wierzył już w nic.
- Wybiją nas, wybiją nas co do jednego - mamrotał pod nosem szeregowiec, ten
o chłopskiej twarzy. - Nigdy już nie wrócę do domu, nigdy nie zobaczę matki
ani brata. Ojciec odszedł od nas, kiedy miałem dwanaście lat. Zostało nas
troje chłopców z matką...
- Zamknij się! - ryknął na niego Stoke, ale mógłby już tak ryczeć do końca
świata, a chłopak by nań nie reagował. On był już gdzie indziej.
- Dajcie mu spokój - poprosił Hargraves. - On zwariował...
- Wszystkich nas to niedługo czeka! - krzyknął Stoke w stronę lekarza.
- Kapralu, zapominacie się! - upomniałem go ostro. Przez chwilę Stoke
zastanawiał się, jak zareagować. W końcu jednak zrezygnował z pójścia na
otwarty konflikt. - Robię się głodny - mruknął tylko i zamknął się na dłuższy
czas.
Usiadłem na podłodze, opierając się plecami o chłodną kamienną ścianę.
Obok mnie przysiadł Hargraves. Z racji starszeństwa był teraz moim zastępcą,
choć od dłuższego już czasu odnosiłem wrażenie, że to on przejął całkowitą
inicjatywę.
- Ma pan jakiś plan? - spytał.
- W chwili obecnej - nie - musiałem przyznać, choć zrobiłem to z ogromną
niechęcią. Powiedziałem to zresztą tak cicho, by słowa me nie dotarły do
nikogo innego.
- Ja zresztą też - przyznał lekarz.
- Musimy czekać na rozwój sytuacji.
- Tylko jak długo?
- Myślę, że to kwestia kilku najbliższych godzin. Nie będą nas tutaj
trzymać w nieskończoność.
- Co mogli zrobić z ciałem Jakesa?
- Jeśli są również kanibalami... - nie dokończył; w ciemności nie mógł
też zobaczyć, z jakim trudem powstrzymałem spazm. - Ale każdy ma swoją słabą
stronę, swoją piętę Achillesa. Ważne, byśmy zdążyli ją odkryć, nim...
Ale nie słyszałem już dalszych słów. Pogrążyłem się w krótkim,
niespokojnym, bowiem pełnym najohydniejszych koszmarów, śnie. Zresztą, czy w
takim miejscu można było spodziewać się innego snu?
Sny niemal zawsze miałem nieprzyjazne, ale to chyba typowe dla zawodowych żołnierzy,
którym dane już było w życiu z niejednego pieca jeść chleb i na niejednej
wojnie stracić złudzenia.
O dziwo jednak, rzadko kiedy śniła mi się sama wojna, a zazwyczaj to, co z
niej wynikało: ludzkie tragedie, łzy, represje. Śmierć!
IX.
We śnie przyszedł tym razem do mnie Jakes. A raczej to, co z niego pozostało
po tym, jak mnich odrąbał mu mieczem głowę. Stał przede mną zakrwawiony
korpus w oficerskim mundurze i prawą dłoń wyciągał ku mnie, jakby na
powitanie. Gdy tylko chciałem odwrócić się odeń, przemieszczał się bezgłośnie
w przestrzeni, za każdym razem znajdując się tuż przed moimi oczyma. Nie mogłem
się od niego uwolnić. Krew zakrzepła mu już na ramionach, przyjmując rdzawy
kolor. To tylko sen, pocieszałem się we śnie, ale wcale nie było mi lżej.
Kapitan Jakes wlókł się za mną, jak nieodłączny cień - tyle że był to
cień pozbawiony głowy...
Obudziło mnie czyjeś szarpnięcie. Otworzyłem oczy, ale nie zobaczyłem przed
sobą nikogo.
- Jakes? - wymamrotałem.
- Nie. To ja, panie majorze!
- Kto?
- Hargraves.
- Czego chcesz?
- Ktoś do nas idzie.
- Do nas?
- Słychać czyjeś kroki na korytarzu...
Dopiero teraz oprzytomniałem na tyle, by zdać sobie sprawę, z kim rozmawiam i
co ta osoba do mnie mówi.
- Myślisz, że idą po któregoś z nas.
- Nigdy nie wiadomo.
- Może nie jesteśmy jedynymi więźniami, których tu trzymają.
- Jeśli nie jedynymi, to dlaczego w pierwszej kolejności zabili Jakesa?
- Mogli pomyśleć, że i tak długo już nie pożyje.
- Był wycieńczony, ale nic nie zagrażało jego życiu.
- Nieważne - odburknąłem, na czworakach podchodząc do drzwi. Przyłożyłem
doń ucho. Rzeczywiście, z oddali słychać było stukot kroków. Obojętnie
kto to szedł, miał buty na grubych podeszwach. Było ich dwóch, może nawet
trzech. A więc nie idą po wszystkich - pomyślałem. Wezmą jednego albo dwóch.
Tylko kogo?
Nie minęło nawet dziesięć sekund, kiedy dębowe drzwi otworzyły się z łoskotem.
Było ich dwóch; oboje w czarnych habitach, jeden trzymał w ręku pochodnię,
drugi karabin. Znów nie mogłem dostrzec ich twarzy. Czy oni w ogóle mają
twarz? - pytałem sam siebie, nie wiem już który raz.
Ten z karabinem wskazał ręką na mnie.
- Ja? - spytałem, czując niemal jak serce podchodzi mi do gardła.
W milczeniu przytaknął ruchem głowy.
Podniosłem się, stając naprzeciw zakonnika z pochodnią. Odsunęli się na
bok, by zrobić mi przejście. Wyszedłem na korytarz. Poczułem lufę karabinu
przystawioną do kręgosłupa i usłyszałem ciche, ale nie znoszące sprzeciwu:
- Idź!
W tej sali jeszcze nikt z nas nie był. Na pewno nikt? - zastanowiłem się po
chwili. Może przyprowadzono tu Jakesa, zanim...
Sala, choć sporych rozmiarów, jak chyba wszystkie pomieszczenia w tym
zamczysku, urządzona była ascetycznie. Poza drewnianym stołem i dwoma krzesłami,
stojącymi naprzeciw siebie po obu jego stronach, był tu jeszcze tylko zatknięty
w wyżłobionej w ścianie dziurze, drzewiec pochodni.
Po drugiej stronie stołu siedział zakonnik. Eskortujący mnie mnisi
pozostawili mnie z nim samego i odeszli. Usiadłem.
- Jak mam się do pana zwracać? - spytał mężczyzna w kapturze na głowie.
- Mam stopień majora.
- A więc: majorze?
- Jak pan chce... - odparłem. - Dla mnie nie ma to w tej chwili żadnego
znaczenia.
- Wszystko ma znaczenie. Nic nie dzieje się bez przyczyny i wszystko ma swój
skutek.
- Jaki więc był powód tego rytualnego mordu, popełnionego na jednym z moich
oficerów? - spytałem, wznosząc się na wyżyny odwagi. Poczułem jednak w
zakonniku, zabrzmieć to może nieco absurdalnie, bratnią duszę. On chciał
mnie wysłuchać, obojętnie jaki przyświecał mu cel.
- Bardziej powinno pana interesować, majorze, jaki skutek przyniesie jego śmierć?...
- Mniemam, że i w tej kwestii raczy mnie pan oświecić.
- Oświecić? - powiedział z lekką ironią, po czym dodał: - Wszystko, co
dzieje się w murach tego zamczyska, skryte jest w mroku. I takie pozostanie...
- Nie przyszliśmy do was jako wrogowie.
- Ale my nie jesteśmy waszymi przyjaciółmi.
- Nie toczymy z wami wojny.
- Nie obiecaliśmy wam pokoju - odpowiedział, wyraźnie bawiąc się ze mną w
kotka i myszkę. Chciał mnie wybadać. Tylko w jakim celu? Jeśli chcieli nas,
prędzej czy później, pozabijać, ta rozmowa nie miałaby sensu. A więc mają
co do nas inne plany...
Jakie?
- Zastanawia się pan zapewne, kim jesteśmy? - podjął po dłuższej chwili
milczenia zakonnik.
- Owszem.
- Nie odpowiem na to pytanie, przynajmniej bezpośrednio. Ile uda się panu
wyczytać między wierszami, tyle będzie pan wiedział. Ostrzegam jednak, ta
wiedza może być dla was bardzo niebezpieczna...
- Zawsze wydawało mi się, że lepiej jest wiedzieć więcej.
- Dialektyka - odparł mnich. - Kim pan jest z wykształcenia.
- Wojskowym.
- A zainteresowania? Może filozofia, psychologia, teologia?...
- Jedyne, co studiowałem, to historia wojen.
- Historia filozofii też, oczywiście na swój sposób, jest historią wojen.
Tyle że w tej wojnie orężem są idee. Nie inaczej rzecz się ma z religią.
- Teologia zawsze preferowała najprostszy podział świata: na czarne i białe.
- My, jak pan widzi... - zakonnik na moment zawiesił głos, by po chwili dokończyć:
- służymy raczej siłom ciemności.
- Kim jest wasz bóg?
- Ma pan na myśli konkretnego Boga czy też jednego z wielu bogów, którym
oddaje się cześć?
- Sens pytania jest chyba jasny?
- Za grosz nie ma pan poczucia humoru, majorze...
- Trudno je mieć w takim miejscu. Czuję się tutaj jak, jak... - nie mogłem
znaleźć odpowiedniego słowa.
- Jak w trumnie, chciał pan powiedzieć - dokończył mnich.
- Myślę, że nawet w trumnie byłoby przyjemniej.
- Nawet jak wojskowego maniery ma pan okropne!
- Co wam zawinił biedny Jakes?
- Jakes?!
- Ten oficer, którego pan...
- Ach, ten! Każde bóstwo żąda od swoich wyznawców ofiar. Każda ofiara zbliża
człowieka do boga.
- Kim jest wasz bóg? - powtórzyłem pytanie, które zadałem zaledwie chwilę
wcześniej. Zakonnik wziął głęboki oddech, ale - miast odpowiedzieć - zapadł
w bardzo długie milczenie.
- Niestety, nie potrafię odpowiedź panu na to pytanie. Chcę jednak... - znów
zamilkł, ale tym razem cisza trwała znacznie krócej - prosić pana o pomoc.
X.
Korytarze zamczyska stanowiły swoisty labirynt. W całości nie poznał go
nikt. Znajdowało się w nim tyle ślepych dróg, tyle pułapek, że nie sposób
było odkryć wszystkich jego tajemnic. Nie poznali ich nawet mnisi, zamieszkujący
zamek od wielu setek lat.
Słuchałem jego opowieści ze względnym spokojem. Nie mogłem jednak pozbyć
się prześladującego mnie wspomnienia: zakonnika z mieczem uniesionym ku górze,
który jednym sprawnym ruchem - znamionującym, iż nie jest to dla niego
pierwszyzna - ściął głowę jednemu z moich najlepszych oficerów. Teraz
siedział naprzeciwko mnie, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że to
ja zasiadłem naprzeciwko niego, i wtajemniczał mnie w plan, który mógłby
uratować wszystkim nam życie, a więc i jemu. W tej walce mieliśmy być po
jednej stronie barykady, mieliśmy zawrzeć rozejm. Miałem mu wybaczyć...
Minęło już kilka godzin od chwili, kiedy w towarzystwie dwóch mnichów opuściłem
celę. Pozostali na pewno nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Zapewne
przeczuwali najgorsze.
- Zadał mi pan to pytanie już dwukrotnie: "kim jest nasz Bóg?" -
zakonnik spojrzał na mnie przez moment z góry, ale jego wzrok, błądzący po
mrocznych ścianach sali, przywodził na myśl człowieka słabego, zniszczonego
psychicznie. - Tak naprawdę naszego boga nie ma. Nasz bóg nie istnieje. Ale
wie o tym tylko kilka osób.
- Bóg... nie istnieje... i wy o tym wiecie... - powtarzałem bez ładu i składu,
pragnąc doszukać się w jego słowach jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
- Nasz "Bóg", pozostańmy już bowiem przy tym określeniu, jak i my,
należy do rasy humanoidalnej.
- Nadal nic nie rozumiem.
- Jest człowiekiem - powiedział dosadniej.
- Bóg?
Wziął bardzo głęboki oddech i przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu i
kompletnym milczeniu.
- Najprawdopodobniej pan pod pojęciem "Bóg" rozumie inny byt, aniżeli
ja w tej chwili mam na myśli - stwierdził.
- Proszę mówić jaśniej.
- Owszem.
Wstał i obszedł stół dokoła, jakby właśnie chodzenie miało mu pomóc się
skupić.
- Słyszał pan pewnie różne teorie o powstaniu piramid w Egipcie.
- Tak.
- A o potężnych rzeźbach wyrytych w kamieniu na jednym z południowoamerykańskich
płaskowyżów?
- Również.
- Według Ericha von Dänikena w ich powstaniu maczały palce obce cywilizacje.
- To absurd! - wykrzyknąłem. Słyszałem o tych teoriach, ale były one, moim
zdaniem, wyssane z palce. Jak wszystko co głosił ten szalony pseudonaukowiec
von Däniken.
- Tak się panu wydaje - ni to spytał, ni stwierdził, z przekąsem, zakonnik.
- Pan uważa inaczej? - zapytałem.
- Taaak - odparł, nienaturalnie przeciągając słowo. - Mam na temat odmienne
od pańskiego zdanie.
- W takim przypadku ciekaw jestem, z czego ta odmienność wynika? - Z trudem
powstrzymywałem się od okazywania ironii.
- Ponieważ prawdę mówią ci, choćby nie mieli na to przekonywujących dowodów,
którzy twierdzą, że obcy ingerują w nasze życie.
- Obcy?
- Widział pan kiedyś obcego?
- Nie, nigdy!
- A panu się wydaje, że jak on powinien wyglądać? Jak pies Baskerville'ów?
Czy...
- Nie zastanawiałem się nad tym - przerwałem mu w pół słowa. - Jeśli nie
wierzę w czyjeś istnienie, nie będę się zastanawiał, jak mógłby ten ktoś
lub to coś wyglądać, gdyby istniał lub gdyby istniało.
- W takim razie nawet pan sobie nie wyobraża, w jakim jest błędzie... - Usiadł
ponownie na krześle. Otworzył szufladę stołu i wyciągnął zeń zwinięty w
rulon plik papieru. Rzucił go na stół. - Proszę rozwinąć.
Zrobiłem, co kazał. To była mapa. Ale nie mapa geograficzna. Przedstawiała
plan zamku. Niemal jego połowa zamalowana była na czarno.
Zakonnik pochylił się nad stołem i wskazał palcem zaznaczony na mapie mały
czerwony punkcik.
- Tu się teraz znajdujemy.
Starałem się wzrokiem odszukać wrota wejściowe do zamku i zapamiętać
prowadzącą doń drogę. Było to jednak niemożliwe. Z mapą w ręku mielibyśmy
problem tam dotrzeć, a co dopiero odtwarzając cały plan z, bardzo przecież
zawodnej, ludzkiej pamięci.
- A to miejsce zaznaczone na czarno? - spytałem.
- To także zamek - odparł. - Tyle że nie mamy pojęcia, co się tam mieści.
Próbowaliśmy zbadać to skrzydło zamku, ale okazało się to niemożliwe.
Wszyscy, którzy wyruszali w ciągu ostatnich czterdziestu lat, nigdy już nie
wrócili.
- Przyznam, że niewiele z tego rozumiem - stwierdziłem.
- My także. I co, wydaje się panu, że ten zamek, zbudowany na środku
pustyni, mógł powstać bez udziału istot o znacznie wyższym poziomie
zaawansowania cywilizacyjnego?
- Chce mi pan wmówić, że tę budowlę wznieśli kosmici?
- Zrobili to oczywiście rękoma ludzi, ale pomysł i plan - były ich.
- Po co mieliby to robić?
- To ich przyczółek, ich baza wypadowa na Ziemi. - Miałem wrażenie, że mówiąc
to ściszył głos tak, aby nikt poza mną nie był w stanie go usłyszeć. -
Ich lądowisko - dodał po chwili już niemal szeptem.
- Lądowisko? - powtórzyłem z niewiarą.
- Według naszych obliczeń zamek został wzniesiony około pięciu tysięcy lat
przed naszą erą. Jak najdalej od ludzkich siedzib.
- A skąd wy się tu wzięliście?
- Jesteśmy ludźmi, choć... - w tym momencie chrząknął znacząco - nieco się
od nich, to znaczy od was, różnimy... Stanowimy - znów przerwał na moment,
jakby musiał znaleźć odpowiednie słowo - stanowimy swego rodzaju udoskonaloną
wersję homo sapiens.
- Udoskonaloną?! - z trudem powstrzymałem śmiech. Jeśli ten człowiek
rzeczywiście jest wariatem, wszyscy jesteśmy zgubieni.
- Genetycznie udoskonaleni - dodał.
- Kto was... udoskonalił?
- Naprawdę pan się nie domyśla?
- Przepraszam, ale...
Nie dokończyłem, bowiem zakonnik uchylił lekko kaptur, a moim oczom ukazała
się jego twarz. Twarz jak najbardziej ludzka, chociaż zdawała się być mocno
zdeformowana. Nie, nawet nie sama twarz, ile cała głowa, czaszka.
- Jesteśmy efektem doświadczeń genetycznych prowadzonych przez przybyszów z
kosmosu na ludziach.
- Jesteście mutantami?
To słowo wyraźnie mu się nie spodobało. Ze złością naciągnął kaptur na
głowę i jego twarz na nowo skryła się w ciemnościach.
- Taaak - powiedział z wyraźnym trudem. - Ale my nie lubimy tego słowa.
Wyobrażam sobie, pomyślałem, że nie jest ono dla nas zbyt przyjemne, ale co
mi tam. To co zrobiliście Jakesowi też nie należało do przyjemności.
- Nasze mózgi są większe od mózgu przeciętnego człowieka. Posiadamy
ponadnaturalne zdolności i jesteśmy długowieczni.
- Długowieczni?
- Ja mam już na przykład 142 lata i wcale nie jestem najstarszy...
- A skąd się wzięliście?
- Wszyscy urodziliśmy się jako najzwyklejsi ludzie. Mieliśmy matki, ojców,
nierzadko rodzeństwo. Mieszkaliśmy w różnych zakątkach globu.
- Więc - skąd?
- Zostaliśmy uprowadzeni.
- Na inną planetę? - Choć z każdym kolejnym słowem byłem skłonny wierzyć
mu coraz bardziej, teraz znów o mało co wybuchnąłem śmiechem.
- Nie - zakonnik odparł spokojnie. - Tutaj.
- Chce pan powiedzieć, że wszelkie eksperymenty genetyczne oni przeprowadzają
tutaj?
- Nie mam to dowodów, ale podejrzewam, że odbywa się to w tej części zamku
- palcem uderzył w czerń bijącą w oczy z białej kartki papieru.
- Co dzieje się z wami dalej?
- Po modyfikacji umysłu stajemy się osobami pozbawionymi ludzkiej świadomości.
- Pan także.
- Ja... jestem pewnym wyjątkiem. Fuszerką. Błędem w naturze, czy jak to
jeszcze inaczej chciałby pan określić. Każdemu może zdarzyć się wpadka.
Im także.
- Wszystko, co pan mówi, brzmi tak niewiarygodnie. W świetle tego, co już nam
było dane tutaj przeżyć...
- To również ma swoje uzasadnienie. Jeśli zechce pan słuchać dalej, to i do
tego dojdziemy.
- Ciekaw jestem niezmiernie, dlaczego musiał zginąć Jakes?
- Nigdy przecież nie jest tak, że ktoś daje ci nieśmiertelność i nie żąda
niczego w zamian. Nawet Bóg. Ten najprawdziwszy, ludzki Bóg. Żąda przecież
od nas - zwróciło moją uwagę, że przez cały czas zakonnik w odniesieniu do
rasy ludzkiej używał zaimka "my" - bezwzględnego posłuszeństwa, w
zamian obiecując życie wieczne w raju. Na swój sposób to - dłonią wskazał
salę, mając na myśli cały zamek - też jest raj.
- Raj? - nie mogłem powstrzymać się od ironii.
Mnich jednak, jakby wcale tego nie dosłyszał, ciągnął dalej:
- Wszystko ma swoją cenę.
- Jaką więc wy musicie płacić?
- Tą ceną jest życie.
- Ludzkie?!
- Tak!
- Ale dlaczego?
- Obcy już wiele lat temu odkryli przedziwne właściwości ludzkiego białka,
ludzkiej skóry, bakterii występujących w naszych żołądkach...
- Jesteśmy więc im potrzebni jako... części zamienne.
- Idealnie pan to ujął.
- I waszym zadaniem jest dostarczanie ich.
- Dokładnie tak.
- Ale po co?
- Uważa pan, że powiedzieli nam wszystko, że zdradzili swoje największe
tajemnice?
- Staram się tylko zrozumieć...
- I tak dowiedział się pan ode mnie już znacznie więcej niż powinien.
- Zastanawiam się, dlaczego.
- Bo to jest najzwyklejsza inwazja.
- Obcych?
- Tak. Ale inwazja zakamuflowana, zaplanowana na tysiące lat.
- Czemu pan mi o tym powiedział?
- Bo jestem człowiekiem.
- Nie mutantem?
Zakonnik znów skrzywił się na dźwięk tego słowa, ale nie zaprotestował.
Role się odmieniły; teraz ja byłem "na górze".
- Jestem genetycznie udoskonalony, ale wskutek błędu, który niechcący popełnili
inżynierowie genetyczni zachowałem swoją ludzką świadomość. Jestem więc
człowiekiem i jako człowiek muszę być przeciwko nim - wyjaśnił.
- Dlaczego więc pan im służy?
- Bo nie mam innego wyjścia.
- Jest was więcej?
- Kilkunastu, o których wiem.
- Wszyscy myślą podobnie?...
- Gdyby było inaczej, zostalibyśmy zdradzeni.
- I oczekujecie naszej pomocy?
- Tak naprawdę jesteście naszą jedyną nadzieją.
- Wciąż jednak nie otrzymałem odpowiedzi na pytanie: dlaczego musiał zginąć
Jakes?
Mnich z trudem przełknął ślinę. Na pewno wolałby na to pytanie w ogóle
nie odpowiadać. Ale jeżeli mamy im pomóc, będę musiał przekonać jakoś
moich ludzi. A oni w pierwszej kolejności spytają mnie o Jakesa...
- Nie miałem wyboru. Dowiedzieli się o nim i czekali na niego.
- Tylko po co ten cholerny rytuał?!
- To rodzaj gry, narkotycznego transu, w który nas wciągają, uzależniając
od siebie. Nie mogłem im się sprzeciwić, nie zwracając ich uwagi. Musiałem
go poświęcić. Czy jest pan mnie w stanie zrozumieć?
Nie odpowiedziałem. Mój punkt widzenia zmienił się jednak dość znacznie.
Bo czyż człowiek ten nie był w jakimś sensie podobny do mnie? Czyż ja postąpiłbym
na jego miejscu inaczej? Gdyby od tego zależał los ludzkości, też poświęciłbym
życie człowieka. Obcego człowieka - a swoje?
Wstałem, aby rozprostować kości. To, co dane mi było usłyszeć, przygnębiło
mnie mimo wszystko jeszcze bardziej. O ile bowiem uważałem, że mamy jakieś
szanse wyrwać się z niewoli zakonników, o tyle nie widziałem ich wcale w
potyczce z bliżej mi nie znaną rasą kosmitów.
- Nad czym pan się zastanawia? - spytał mnich, zapewne z niepokojem obserwując
wątpliwości malujące się na mojej twarzy.
- Czy to, o co pan nas prosi, nie jest przypadkiem misją samobójczą?
- Proszę jedynie zwrócić uwagę na to, że... że nie macie innego wyjścia.
Jeśli nie staniecie po naszej stronie, nikt ani nic nie będzie w stanie was
ocalić. Zginiecie na pewno... - Zamilkł i długo wpatrywał się prosto w moje
oczy. Potem po cichu dopowiedział - Już ja bym się o to postarał!
XI.
Postanowiłem naradzić się z Hargravesem, nim podejmę na nowo rozmowy z
zakonnikiem. Dla własnego bezpieczeństwa, jak zaznaczył mnich, nie
wypuszczono nas na wolność, ale umieszczono w osobnej celi, w której byliśmy
tylko we dwójkę. Lekarz, nie skrywający swego zdziwienia, przyglądał mi się
z niechęcią, podejrzewając - i to poniekąd słusznie - że poszedłem na
ugodę z zakonnikami. Nie odzywał się jednak, czekając cierpliwie na to, co
powiem ja.
Usiedliśmy blisko siebie na posadzce, oparłszy się plecami o ścianę celi.
Chyba zbliżał się wieczór; nie byłem tego jednak wcale pewien. Zrobiłem się
po prostu senny i stąd to przeczucie.
- Z kim pan rozmawiał? - spytał wreszcie Hargraves.
- To na razie nie jest ważne - odparłem niezbyt uprzejmie. - Znacznie ważniejsze
jest to, czego się dowiedziałem.
W skrócie zrelacjonowałem mu rozmowę z zakonnikiem. Słuchał w milczeniu,
nie zadając żadnych pytań. Czyżby nie uwierzył? Owszem, to wszystko brzmiało
wielce nieprawdopodobnie. Ale zdarzyło nam się tutaj już tyle dziwnych
rzeczy, że jedna więcej naprawdę nie powinna nikogo zdziwić.
- Pan mu uwierzył? - zapytał, kiedy już skończyłem.
- Przekonał mnie jednym argumentem.
- Jakim?
- Zdjął kaptur.
- I co pan zobaczył?
- Jego twarz, a raczej jego głowę. Ludzką, ale zupełnie od naszych odmienną.
- Mogła ulec deformacji przy porodzie, względnie na skutek jakiejś wady
genetycznej - wytłumaczył Hargraves. W końcu był lekarzem; znał się na tym
lepiej niż ja. - Chciałbym go zobaczyć, a najlepiej zbadać. Wtedy zyskalibyśmy
absolutną pewność.
- Na to drugie raczej bym nie liczył. Jest bardzo wrażliwy, kiedy daje mu się
do zrozumienia, że... nie jest już prawdziwym człowiekiem.
- Jeśli prawdą jest to, co panu powiedział, jego kod genetyczny uległ dość
znacznym zmianom. To musiało wpłynąć na wygląd zewnętrzny. - Zamyślił się,
a ja jedynie mogłem się domyślać, co teraz krąży po jego głowie. - Czy
oni wszyscy są tacy?
- Nie wiem, widziałem tylko jego.
- Powinniśmy przyjrzeć się także innym. Ważne jest to, czy wszystkie
zmiany, wywołane mutacją, spowodowały tę samą deformację.
- O czym by to świadczyło?
- Że ktoś ma matrycę. Wtedy znacznie łatwiej byłoby mi dać wiarę.
- Więc istnieje możliwość mistyfikacji.
- Na pewno. Ale jaki byłby jej cel?
Na to pytanie odpowiedzi nie znałem. Bolała mnie już głowa od tych rozmów.
Obcy, inwazja, mutanci... - ogarniało mnie coraz większe znużenie. Chciałem
zasnąć i chyba nawet na moment przysnąłem, bowiem obudziło mnie szturchnięcie
w ramię.
- Przyszli.
- Kto?
Otworzyłem oczy. Przed moimi oczyma ukazało się dwóch mnichów. Kim są? Kto
ich przysłał? Czy można ich zawierzyć? Dopóki oni się nie odezwą, ja nie
powiem ani słowa. Nie mogę zdradzić, że wiem na ich temat coś, czego oni na
pewno by sobie nie życzyli.
Ale mnisi wcale nie chcieli z nami rozmawiać. Przynieśli, na dwóch
emaliowanych, mało eleganckich talerza, gorące jedzenie. Więc to na pewno
jest wieczór. A może już noc... Ciepła strawa dodała mi nie tylko sił, ale
również odwagi. Nagle to wszystko, o czym opowiadał mi zakonnik, wydało się
zdecydowanie mniej straszne. Czułem, że jesteśmy w stanie wyrwać się stąd,
ocalić życie. A jeśli jeszcze przy okazji udałoby się ocalić całą ludzkość...
Niech tam!
Hargraves jadł łapczywie. Musiał być jeszcze bardziej głodny ode mnie. Nie
odrywał oczu od talerza i był wyjątkowo niezadowolony, kiedy już wyczyścił
go do dna. Pusty talerz z trzaskiem rzucił na posadzkę. Co w niego wstąpiło?
- pomyślałem, kończąc jedzenie.
- Kapitanie - zwróciłem się do niego szeptem. Nie zareagował. Może nie usłyszał.
- Kapitanie - powtórzyłem trochę głośniej.
Śmiał się pod nosem i coś mruczał, ale nie byłem w stanie zrozumieć co.
Czyżby zwariował? Tak na niego podziałało to, co usłyszał? On tymczasem
roześmiał mi się prosto w twarz. Poderwałem się z podłogi i krzyknąłem:
- Hargraves, co się z tobą, do cholery, dzieje?!
Nie odpowiedział, podszedł tylko do mnie i zamachnął się, chcąc trafić pięścią
w moją twarz. Refleks jednak zawsze miałem znakomity i teraz też w idealnym
momencie usunąłem się, aby uniknąć v ciosu. Hargarves zachwiał się i ten
moment mi wystarczył. Zrobiłem krok do przodu i pchnąłem na ścianę. Stracił
na ułamek sekundy równowagę, ale utrzymał się na nogach. Kiedy odwrócił
się, aby spojrzeć w moją stronę, dopadłem do niego jeszcze raz; chwyciłem
go za głowę i dwa razy uderzyłem nią o ścianę. Z czoła pociekła strużka
krwi, a bezwładne ciało lekarza osunęło się na podłogę. Leżał teraz,
bezbronny, pokonany, u moich stóp. To na pewno był Hargraves? - zadałem sobie
w myśli pytanie.
Spojrzałem za siebie. Drzwi celi otwarły się ze zgrzytem. W progu stanęło
dwóch mnichów. Ich wzrok przykuł najpierw leżący na podłodze Hargraves.
Nie zadawali jednak zbędnych pytań.
- Niech pan idzie z nami - powiedział jeden z nich.
- Dokąd?
- W bezpieczne miejsce.
- Co się stało?
- Oni już wiedzą.
- Skąd?
- Może ktoś zdradził, a może sami nie zachowaliśmy ostrożności.
Wychodząc z celi, spojrzałem jeszcze na ciało lekarza.
- Czy on żyje?
- To w tej chwili nie ma najmniejszego znaczenia...
- Możliwe, że jest jednym z nich?
- Proszę nie zadawać tylu pytań...
I po raz kolejny przemierzałem korytarze zamczyska. Znów niemal natychmiast
straciłem orientację, w którym kierunku idziemy. Znów byłem zdany na swoich
przewodników. Czy mogłem im zaufać? Po której stronie stali? Jak odróżnić
ludzi od mutantów? Bezsensem było jednak zastanawiać się nad tym wszystkim właśnie
teraz. Najważniejsze to ratować skórę. A oni wyraźnie chcieli mego
ocalenia. Nie mogli więc być źli.
Po czterech, może pięciu minutach dreptania mrocznymi korytarzami dotarliśmy
do stromych, wąskich schodów. Szedłem w środku. To zrozumiałe, chcieli mnie
mieć na oku. Mimo wiary, że chcąc mnie ocalić, czułem się jak w pułapce.
Było tak wąsko, że miałem praktycznie żadnej możliwości swobodnego ruchu.
Musiałem poruszać się w tym samym co oni kierunku. A gdybym chciał uciec, zwęszywszy
nagle niebezpieczeństwo zagrażające mi z ich strony? - nie miałbym na to
najmniejszych szans.
Wspięliśmy się dwie kondygnacje w górę i wyszliśmy na taki sam, choć może
jeszcze bardziej skryty mrokiem, korytarz. Z takiego labiryntu nie wydostałby
się najbardziej nawet inteligentny szczur - pomyślałem. Ale oni jednak sobie
jakoś radzą. Bez mag, bez tajemnych znaków na ścianach. Niemożliwe, by cały
plan zamczyska mieli wykuty w pamięci. Nikt nie byłby w stanie zapamiętać
wszystkich zakamarków. Może więc w tym między innymi przejawiały się ich
ponadnaturalne zdolności, o których powiedział mi jeden z nich. Może mieli
wbudowany w mózg rodzaj radaru, dzięki któremu doskonale orientowali się na
terenie zamczyska...
Kilkanaście metrów dalej korytarz uległ zwężeniu, a potem skończył się
ślepą ścianą.
- Dokąd idziemy? - spytałem, nie widząc już dalszej drogi.
Nie odpowiedzieli. Jeden z mnichów dotknął ściany w wiadomym sobie miejscu i
ta rozwarła się na szerokość pół metra. Wszedł do środka, dając dłonią
znak, bym podążył za nim. Weszliśmy do małego pomieszczenia, przypominającego
sień, w którym znajdowały się drewniane drzwi. Za tymi drzwiami była już
sala znacznie większa i rozświetlona, wypełniona ludźmi. Jakaż była moja
radość, kiedy stwierdziłem, że są to żołnierze z mojego oddziału.
I oni poderwali się na mój widok. I obstąpili mnie dokoła.
- Co się z panem działo, majorze? - spytał kapral Stoke.
- Cały pan jest? - dodał ktoś inny, w tym tumulcie nie byłem w stanie zauważyć
kto.
- Nie wiemy dlaczego przenieśli nas tutaj...
- Ale dobrze, że i pan do nas trafił! - przekrzykiwali się jeden przez
drugiego.
- Tylko Hargravesa zabrali i nie wrócił.
- Nie wie pan przypadkiem, co się z nim stało?
- Z kim? - zapytałem, kiedy nieco ucichli, a ja zacząłem rozumieć, co się
dokoła mnie dzieje.
- Nie ma lekarza - odpowiedział Stoke. - Pana zabrali, a teraz przyprowadzili.
Jego też zabrali i...
- Może też przyprowadzą... - stwierdziłem bez przekonania. Bo jeśli
Hargarves w jakiś sposób przeszedł na drugą stronę, jeśli zdradził, nie
pozwolą mu żyć. Nie ma się co łudzić...
Tylko jak to się mogło stać? I kiedy?
Kiedy wreszcie dali mi spokój, usiadłem spokojnie na podstawionym mi przez
Stoke'a krześle. Był on teraz najstarszym, poza mną, żołnierzem w grupie. Z
racji starszeństwa powinienem więc ogłosić go swoim zastępcą. Już chciałem
się podnieść, żeby ogłosić nominację, z której kapral na pewno ucieszyłby
się ogromnie, kiedy nogi odmówiłyby mi posłuszeństwa. Byłem jednak zbyt zmęczony,
by jeszcze cokolwiek tego dnia zrobić. Poza tym oślepiało mnie światło żarówki;
tak nieznośnie drażniło spojówki oczu, że starałem się ich w ogóle nie
otwierać. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy zapadłem w sen.
Śnili mi się obcy. Ale w niczym nie przypominali ludzi. Byli podobni raczej do
wielkich robali - ni to gadów, ni pająków. Ich ciała pokryte były łuskami,
a poruszali się na wielkich, pająkowatych nogach. Mieli po kilkanaście metrów
wzrostu i bez pardonu pustoszyli ludzkie osiedla. Niszczyli domy, samochody, a
ludzi pożerali, uprzednio rozerwawszy ich na strzępy. Był to jeden z tych snów,
które nie przynoszą ukojenia ani wypoczynku. Dlatego też kiedy ocknąłem się
jakiś czas później - nie byłem w stanie stwierdzić, ile godzin minęło -
czułem się jeszcze bardziej zmęczony niż przed zaśnięciem.
Ktoś zgasił światło, mogłem więc bez trudu otworzyć oczy. Wzrok nie musiał
przyzwyczajać się do ciemności, które okrywały nas przecież od pierwszego
momentu, kiedy przekroczyliśmy progi tego wyjątkowo niegościnnego miejsca.
Wszyscy spali. Naliczyłem siedmiu ludzi, ze mną ośmiu - a więc brakowało
tylko Hargravesa.
Miałem dziwne wrażenie, że nie zobaczę go już nigdy. A szkoda, bo go lubiłem
- i to bardzo! Był nader wdzięcznym rozmówcą i słuchaczem, choć rzadko
kiedy miałem okazję przekonać się, co myśli o tym, co mówię. Potrafił
trzymać język za zębami. Poza tym był znakomitym fachowcem. Tylu żołnierzy
wyleczył z syfilisu...
- Co pan mówi, majorze? - spytał Stoke, który nagle wyrósł tuż obok mnie.
- Ja coś mówiłem?
- Tak. Myślałem, że do mnie...
- Nie, nie do ciebie. Coś sobie tylko mruczałem pod nosem.
- Pod nosem - powtórzył jak echo, z żalem. Miał pewnie nadzieję, że dowie
się coś więcej. Coś, czego wcześniej nie chciałem powiedzieć. Dlatego też
nie kwapił się z odejściem. Przysiadł obok mnie i czekał. Ale ja wcale nie
miałem ochoty mówić. Bo co też miałem mu powiedzieć? Że najpierw straciliśmy
Jakesa, a potem jeszcze Hargravesa? Naturalnie na usta cisnęłoby się wtedy
pytanie: kto będzie następny.
- Idź spać - poradziłem kapralowi.
- Nie wiem pan, która godzina?
- Tu żaden zegarek nie chodzi. Poza tym i tak nie wiedziałbyś czy to dzień,
czy noc.
- Czego oni od nas chcą?
- Chcą, żebyśmy im pomogli - odparłem i natychmiast ugryzłem się w język.
Już powiedziałem za dużo. Kiedy Hargravesowi zdałem relację ze stanu
rzeczy, o mało co skończyło się to dla mnie tragicznie. Może więc lepiej
nie mówić...
Ale Stoke od razu podchwycił temat.
- Pomogli? - spytał, zdziwiony. - I po to zabijali Jakesa? Po to go patroszyli
jak świniaka? Nic z tego nie rozumiem.
- Ja też wciąż bardzo niewiele - odpowiedziałem zgodnie z prawdą i poklepałem
go po ramieniu. - Ta rozmowa, przynajmniej w tej chwili, nie ma sensu - dodałem.
- Prześpij się. Jeżeli wszyscy jesteśmy śpiący, to znaczy, że musi być
noc.
Odruchowo spojrzałem na zegarek. Wskazywał drugą. Drugą, nie czternastą.
Mniej więcej cztery najbliższe godziny możemy jeszcze przeznaczyć na sen.
Na próbę snu.
Część 3. - Hargraves
XII.
Całkowity powrót do rzeczywistości był długotrwały i nad wyraz bolesny.
Gdy tylko się ocknąłem, poczułem rozdzierający czaszkę ból głowy. Leżałem
na zimnej kamiennej posadzce i nie byłem w stanie ruszyć głową ani w prawo,
ani w lewo. Bolały mnie ramiona i ręce, ale najbardziej właśnie głowa. Gdy
w pierwszej chwili, resztkami sił, starałem się poderwać z podłogi, oczy
zaszły mgłą i, chcąc nie chcąc, z powrotem, boleśnie, upadłem na posadzkę.
Może ja już nie żyję - pomyślałem przewrotnie, wiedząc przecież
doskonale, że umarli nie odczuwają bólu. A jeśli ja go czuję, to jest to
najlepszy dowód na moje istnienie.
Wiedziałem, jak się nazywam, kim jestem, jaki mam stopień wojskowy, ale nie
potrafiłem przypomnieć sobie, jak się znalazłem w tym miejscu i co takiego
się wydarzyło. Ktoś mnie skatował - nadbiegła myśl, która sprawiła mi
wiele bólu, bowiem bolało już samo myślenie. - Ale dlaczego? Co mu zrobiłem?
I kto to był?...
Z trudem podniosłem się na łokciach i przewróciłem na plecy, po czym doczłapałem
do ściany. Opierając się o nią, mogłem przynajmniej usiąść. Lecz także
siedzenie było nader bolesne. Głowa chwiała mi się na boki, miałem ogromny
problem ze skupieniem wzroku w jednym miejscu. Obraz pomieszczenia, w którym się
znajdowałem, falował jak statek na wzburzonym morzu. Nie byłem w stanie
stwierdzić nawet, czy jestem w nim sam, czy przebywa ze mną ktoś jeszcze. O
podniesieniu się do pozycji pionowej nie było nawet mowy. Świadomie osunąłem
się więc z powrotem na podłogę i zapadłem w letarg, mając nadzieję, że
kiedy przebudzę się ponownie świat wokół mnie wyda się bardziej przyjazny.
Jak niemal każda nadzieja, i ta okazała się płonna.
Czas jakby stanął w miejscu. Kiedy po raz wtóry otwarłem oczy - nie wiedziałem
nawet, ile minęło czasu od momentu, kiedy poprzednio straciłem przytomność
- zobaczyłem ten sam obraz. Z jedną tylko różnicą: teraz był już znacznie
ostrzejszy. Dostrzegałem w ciemności zarysy celi i dębowych drzwi, oddzielających
mnie od wolności. Od wolności - taka była pierwsza myśl. Ale już po chwili
zdałem sobie sprawę, iż to, co czekało mnie za drzwiami, niewiele miało wspólnego
z wolnością.
Powoli wracała świadomość i pamięć zdarzeń, których byłem uczestnikiem.
Obóz, wymarsz, kilkudniowy exodus przez pustynię, wreszcie cień zamczyska -
coraz dłuższy, gdy słońce powoli wędrowało ku zachodowi. Pamiętałem, że
podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja znalazłem się w tej, która postanowiła,
wraz z dowódcą, majorem Jeffersem, udać się do zamku. Otworzył nam mnich w
czarnym habicie. Wyglądał jak śmierć na średniowiecznych drzeworytach.
Brakowało mu tylko w dłoni nieodłącznego atrybutu kostuchy - kosy. Choć
nikt nam tego nie powiedział wprost, zostaliśmy aresztowani i uwięzieni.
Oczekując w celi na przesłuchanie, modliłem się w milczeniu. Wraz ze mną
modliło się jeszcze dwóch, może trzech szeregowców. Kapral Stoke był na to
zbyt pewny siebie i zbyt głupi; brakowało mu wyobraźni, nie przyszło mu więc
nawet do głowy, że z całej tej opresji możemy nie wyjść z życiem. Nie
widział powodu, by godzić się z Bogiem. A może nie miał takiej potrzeby...
Jeffers sprawiał, jak zawsze, wrażenie kontrolującego sytuację, ale znałem
go na tyle dobrze, by wiedzieć, że się boi. Że prawdopodobnie po raz
pierwszy w swym dorosłym, wojskowym życiu znalazł się w sytuacji, z której
nie widział wyjścia - dobrego wyjścia. Złe wyjście pojawia się bowiem za
każdym zakrętem, za każdymi drzwiami, nie trzeba go wybierać. A on siedział,
milcząc, oparty o chłodną ścianę celi i rozmyślał. Szukał czegoś gorączkowo
w zakamarkach pamięci. A ja dałbym głowę, że stracił już wszelką nadzieję
i, gdyby tylko mógł, gdyby się nie wstydził, zacząłby wznosić lament do
Boga. Nie zrobił tego jedynie z uwagi na żołnierzy, dla których - z racji
starszeństwa i doświadczenia - był jedynym oparciem. Choć pewnie przeklinał
swój los jak dziurawy parasol podczas ulewnego deszczu.
Dopiero gdy zabrali Jeffersa na przesłuchanie poczułem się spokojniej. Widok
ludzi, którym odebrano nadzieję, których ze szczytu strącono w otchłań
niebytu, zawsze pozbawiał mnie inicjatywy. Ten człowiek nie był już zdolny
do działania, nie był w stanie wyciągnąć nas z tarapatów, w które - w dużej
mierze przez niego samego - popadliśmy. Patrzyłem na jego plecy, gdy w asyście
zakonników opuszczał celę. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi na
korytarz, podniosłem się z podłogi.
- Stoke - szepnąłem. Kapral podszedł do mnie i wyprężył się na baczność.
Poufale klepnąłem go w ramię. - Przestań się wygłupiać. Nie jesteśmy na
wojnie i nie tworzymy już armii, ale mały, rozbity oddział zdegenerowanych
najemników...
Wyraźnie wydawał się zdziwiony moimi słowami, ale nie powiedział ani słowa.
- Słucham, panie kapitanie.
- Każdy chce żyć, prawda? - stwierdziłem na tyle enigmatycznie, by go
zainteresować.
- Wiadomo - odparł.
- Jeffers dawno już stracił kontrolę nad oddziałem. Mogę wam powiedzieć w
zaufaniu, że... - zawiesiłem głos, by wzmóc jeszcze jego zaciekawienie.
- Słucham, panie kapitanie.
- Zastanawiam się, czy jesteście człowiekiem godnym zaufania - stwierdziłem,
przyglądając mu się z niepewnym wyrazem twarzy.
- Jestem żołnierzem - odparł, jakby to miało znaczyć to samo.
- Dobrze - powiedziałem, przybliżając się doń jeszcze bardziej. - Zresztą
poza wami nie miałbym komu zaufać. Otóż dowództwo już od dłuższego czasu
myślało o tym, aby Jeffersa odwołać i postawić w stan oskarżenia. Zbierało
nawet przeciwko niemu dowody i niechybnie major zostałby aresztowany, gdyby nie
rozpoczęły się działania wojenne. Całkiem możliwe, że odpowiedni rozkaz
był już w drodze...
Stoke słuchał i milczał. Był cwany; wolał wyczekać do końca to, co ja mam
do powiedzenia, a dopiero później podjąć decyzję. On miał jeszcze wybór -
miał Jeffersa albo mnie. Major i ja wyboru takiego zostaliśmy już pozbawieni.
- Naszym obowiązkiem jest pozbawić majora dowództwa i przekazać je na ręce
najstarszego stopniem oficera. Jeffersa uwięzić i dostarczyć do najbliższego
miejsca postoju naszego sztabu, gdzie zostałby oddany pod sąd wojskowy. Sami
jesteście świadkiem, że zamordował porucznika Douglasa...
Kapral albo nie rozumiał, co do niego mówię, albo rozumieć nie chciał.
- Stoke, ogłuchliście?
- Nie, panie kapitanie.
- Więc dlaczego milczycie?
- Zastanawiam się nad tym, co usłyszałem.
- A co tu jest do zastanawiania się!?
- Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, nie sprzyja wewnętrznym sporom. Nie
uważa pan, że powinniśmy poczekać, aż wszystko się wyjaśni...
- Czekaliśmy już wystarczająco długo. Gdyby nie Jeffers nigdy byśmy się
tutaj nie znaleźli. Chociażby za to powinien odpowiedzieć przed sądem.
- Nie pan go jednak będzie sądził, kapitanie.
Denerwowała mnie ta rozmowa. Nie takiego jej przebiegu się spodziewałem.
Stoke okazał się bowiem dużo cwańszy, niż wskazywała na to jego prosta, chłopska
twarz.
- Wreszcie, mocno już zeźlony, podsumowałem: - Miejmy nadzieję, że rozmowa
dawno już stała się bezprzedmiotowa. Jeffersa nie po to zabrali, by z nim
plotkować na temat naszej przyszłości, albo spytać, co sobie życzymy na
kolację. A jeśli on zginie, ja tutaj przejmę dowództwo.
- Jest jeszcze kapitan Youthness...
- Tak, ale za murami tego zamczyska. I też wcale nie mamy pewności, czy
jeszcze żyje... - Spojrzałem na kaprala, mocno zeń niezadowolony, po czym,
szeptem, tak, by tylko on mógł słowa te usłyszeć, dodałem: - Pamiętajcie
o tym Stoke, czasami wybór okazuje się trafny tylko dlatego, iż został podjęty
w porę.
Nie chcąc dłużej kontynuować rozmowy, odszedłem w kąt celi. Szeregowcy,
zaintrygowani przedłużającą się naszą dyskusją, z której docierały doń
jedynie strzępy słów, pospuszczali teraz głowy i gapili się w kamienną podłogę,
po której, gdy tylko ludzie zapadali w sen bądź odrętwienie, zaczynały
maszerować karaluchy.
Skąd się tu brały?
Miałem pełną świadomość tego, że wkroczyłem na bardzo niebezpieczną ścieżkę
- ścieżkę obłudy, która w najgorszym wypadku miała mnie doprowadzić do
zdrady. A może, podejmując rozmowę ze Stoke'iem, granicę tę już przekroczyłem?
Tak na pewno stwierdziłby Jeffers, którego postrzeganie świata było nader
proste: wszystko dzieliło się na "tak" i "nie", na
"czarne" i "białe". Nie było nic pośrodku. A więc: kto
nie był lojalny wobec niego, zdradzał go. A ze zdrajcami, choćby tylko
domniemanymi, potrafił rozprawiać się bez pardonu.
Niejako przy okazji przypomniałem sobie Douglasa, którego pozostawiliśmy na
pustyni na pewną śmierć. Jeśli jeszcze żyje... Nie, to niemożliwe. Dawno
już stracił przytomność, by w końcu umrzeć z pragnienia na prażącym słońcu.
Jeffers pozostawiał po sobie krwawy ślad. Następny stanowić będziemy my!
Chodziłem od jednej ściany do drugiej, unikając wzroku Stoke'a, który - czułem
to - przyglądał mi się to z zaciekawieniem, to znów z odrazą. Zasiałem w
nim ziarno niepewności. Tylko czy grunt okaże się na tyle podatny, by wydało
ono plon. Czas działał wprawdzie na moją korzyść, ale miałem go bardzo
niewiele. Jeśli Jeffers miał wrócić cały i zdrowy, Stoke w momencie jego
powrotu musiałby być już po mojej stronie. W przeciwnym wypadku to ja będę
zgubiony.
A może podjąć jeszcze jedną próbę? - pomyślałem. - Opowiedzieć mu o
kolejnych postępkach majora, o których być może słyszał, których być może
się domyślał, ale pewnym ich prawdziwości być nie mógł... To mogło go
przekonać ostatecznie. - Zatrzymałem się pośrodku celi, chcąc przywołać
do siebie kaprala, kiedy za moimi plecami zgrzytnęły otwierane drzwi.
Tym razem przyszedł tylko jeden mnich. Palcem wskazał na mnie. Zamarłem na
moment, nie wiedząc, co uczynić. W pierwszym odruchu miałem ochotę zerwać
się do ucieczki, walnąć go z byka i uciec ciemnym korytarzem - tylko dokąd?
Zgubiłbym się po kilkudziesięciu metrach. A zemsta ich mogłaby być nader
sroga. Wciąż miałem w pamięci - i mieć będę do końca życia - to, co
uczynili z Jakesem.
Twarz mnicha, skryta pod kapturem, przypominała czarną plamę na ciemnym tle.
Gdybym choć widział jego oczy - pomyślałem. - Ileż potrafiłbym z nich
wyczytać!? Wiedziałbym, po co mnie teraz wzywają i czy grozi mi w związku z
tym jakieś niebezpieczeństwo. Może ma to jakiś związek z przesłuchaniem
Jeffersa. A może... - nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Dokąd mnie zabieracie? - spytałem, gdy tylko znaleźliśmy się sami na
korytarzu.
Nie było odpowiedzi.
Szedłem przodem, mnich trzymał się trzy-cztery kroki za mną. W każdej
chwili mógłbym odwrócić się i rzucić na niego. Nim zdałby sobie sprawę z
tego, co się dzieje, już leżałby na podłodze, przywalony ciężarem mego
ciała. Nie mógłby się ruszyć. Ogłuszyłbym go bez problemu i odebrał mu
broń - oczywiście, jeśli ją miał. Na cóż jednak zdałaby mi się broń w
tym, nie mającym chyba wyjścia, labiryncie korytarzy? Poza tym jakiś
instynkt, wewnętrzny głos, obcy, ale brzmiący przyjaźnie, podpowiadał mi,
by przyjąć stanowisko wyczekujące, by poddać się fali, która niosła mnie
teraz przez ciemny tunel ku przeznaczeniu. Nie widziałem końca drogi, ale miałem
pewność, że jest gdzieś niedaleko i że to, co mnie tam czeka, wcale nie będzie
straszniejsze od tego, co pozostawiłem za sobą.
XIII.
Droga prowadziła do wsi. Tak przynajmniej mogło się wydawać, bowiem na linii
horyzontu, u kresu wydeptanej przez wieśniaków - i zapewne także przez ich
domowe zwierzęta - ścieżki, znajdowało się kilka, dobrze widocznych już z
daleka, zabudowań. Sama ścieżka wiodła zaś przez środek wielkiego pola, na
którym dopiero co zaczęło kiełkować żyto. Boże, jak dawno nie byłem na
wsi - pomyślałem, przypominając sobie dziecięce lata, kiedy niemal każde
wakacje spędzałem u rodziny, trudniącej się z dziada pradziada się uprawą
zbóż. Wioska, w której mieszkali znajdowała się na północy kraju; w linii
prostej od granicy z sąsiednim imperium dzieliło ją zaledwie kilkanaście
kilometrów.
Gdy czasy stawały się niespokojne i coraz częściej prasa, radio i telewizja
wszczynały dyskusje, czy grozi nam wojna - co działo się średnio raz na pół
roku - we wsi pojawiali się żołnierze. Nie były to nigdy liczne oddziały;
zazwyczaj oficer i kilkunastu szeregowców. Nosili mundury, których w telewizji
uświadczyć nie było sposobu. Jak zwykle, cieszyli się sporym
zainteresowaniem mieszkańców, a zwłaszcza dzieciarni. Biegaliśmy za nimi od
świtu do zmierzchu, co z początku bardzo im pochlebiało, z czasem jednak zaczęło
irytować. Walczyli z nami na różne sposoby: gdy nie pomagało zwykłe
przeganianie, używali gróźb, w ostateczności wyłapywali nas i machali nam
przed nosami zupełnie nam nieznanym rodzajem broni, okraszając to przy okazji
nader żołnierskim komentarzem. Rzadko kiedy takie praktyki mogły nas zrazić.
Towarzyszyliśmy żołnierzom dalej - tyle że teraz zachowywaliśmy już większą
ostrożność. Często nawet nie wiedzieli, że są przez nas śledzeni.
Dopiero gdy pewnego lata, kiedy sytuacja stała się wyjątkowo napięta i wojna
rzeczywiście zawisła na włosku, a na granicy doszło nawet do kilku zbrojnych
incydentów, przekonaliśmy się, kim są ci stacjonujący we wsi - mający swą
siedzibę w zamkniętej o tej porze roku szkole - żołnierze.
Było to o świcie. Już od godziny docierały do nas echa dalekich wystrzałów.
W domu nikt nie spał. Ciotka krzątała się po sypialni, stryj siedział w
koszuli nocnej na łóżku, a jego bose stopy dotykały podłogi. Myślał.
- To znad granicy - stwierdziła ciotka, wracając z ganku. - Myślisz, że to
już naprawdę wojna.
- Wojna?! - poderwałem się z łóżka, bowiem to magiczne słowo od dawien
dawna już elektryzowało moją uwagę. Tyle się o niej mówiło, a ja tak
naprawdę nie wiedziałem jeszcze, co ona oznacza.
- Nie śpisz już? - zainteresowała się ciotka. Podeszła do mnie niemal
bezszelestnie i szorstką dłonią zmierzwiła mi włosy na głowie.
- A czy to można spać?...
Stryj wstał. Przeciągnął się i ziewnął.
- Głupiec jestem - westchnął i były to pierwsze słowa, które tego ranka
wypowiedział.
Ciotka spojrzała na niego ze zdziwieniem; nie takiej deklaracji odeń oczekiwał.
- Głupiec! - powtórzył. - Już dawno powinniśmy się stąd wyprowadzić.
- Teraz nic na to nie poradzisz. Co robimy? Czekamy, aż tu przyjdą?
- Kto miałby do nas przyjść? - spytałem.
- Nasi wrogowie - odpowiedziała ciotka z pobłażaniem.
- Przecież poradzimy sobie ze wszystkimi wrogami. Nikt nam nie straszny -
odparowałem, mimowolnie cytując fragmenty wypowiedzi przedstawicieli naszego
rządu, których ostatnimi czasy miałem okazję widzieć niemal każdego dnia
na ekranie telewizora.
- Co do tego i ja nie mam wątpliwości - odparł stryj. - Ale mieszkamy tak
blisko granicy, że dla nas ta wojna może skończyć się znacznie szybciej niż
dla innych. I to raz na zawsze - dodał, nagle smutniejąc.
Wyraz jego twarzy był tak żałosny, że poczułem się w obowiązku pocieszyć
go za wszelką cenę. Tylko jak?
- Żołnierze na pewno nas obronią - powiedziałem tylko; nic innego, mądrzejszego
nie przychodziło mi do głowy.
- Jacy żołnierze? - spytała z ciekawością ciotka.
- Ci ze szkoły! - odparłem szczerze zdziwiony, że nie wiedzą, kogo mam na myśli.
- To nie żołnierze - odpowiedział cicho stryj. - To zwykli rzeźnicy. Jedyne,
co potrafią, to zabijać bezbronnych cywili. Raczej się po nich nie
spodziewaj, że staną w twojej obronie. Prędzej... - nie dokończył, jakby
ugryzł się w język ze strachu, że może powiedzieć zbyt dużo.
Ale ja i tak nie rozumiałem sensu tej wypowiedzi. Jak to - przecież oni są żołnierzami,
a żołnierze mają obowiązek bronić - bronić! a nie zabijać! - cywili.
Zupełnie skołowany pobiegłem do łazienki, by znaleźć się tam przed ciotką
i stryjem. Chciałem spotkać się jak najszybciej z resztą chłopaków i
wymienić poglądy. Kiedy wróciłem do pokoju, ubrany już, zawołała mnie
ciotka:
- Chodź na śniadanie.
- Później.
- Musisz coś zjeść!
- Nie jestem głodny.
Stanęła w progu pokoju i obrzuciła mnie niechętnym wzrokiem.
- Jak zgłodnieję, to wrócę.
- A dokąd teraz idziesz?
- Umówiłem się z chłopakami.
- Nie powinieneś teraz wychodzić z domu. Jest zbyt niebezpiecznie...
Ale nic nie mogło mnie powstrzymać. Ostatnich słów ciotki już nie słyszałem.
Biegłem przez podwórze, a w moich uszach szumiał letni wietrzyk. Szum był
tak głośny, że w ogóle nie słyszałem dobiegających od strony granicy
strzałów.
Nie minął nawet kwadrans i cała nasza paczka zebrała się, jak zwykle, pod
lasem, skąd do szkoły, przez pole starego Yeatsa, było zaledwie kilkadziesiąt
metrów. Schowani pomiędzy drzewami, przez starą lornetkę, należącą do
ojca Ricka, który był leśniczym, obserwowaliśmy, co dzieje się na szkolnym
dziedzińcu. Ku ogromnemu naszemu zdziwieniu, nie działo się nic. A
przynajmniej nic nie mogliśmy dostrzec.
- Może to tylko manewry - stwierdził James, najstarszy z nas wszystkich, ale
mało rozgarnięty pryszczaty chłopak, który jeszcze nigdy nie wyściubił
nosa poza rodzinną wieś. Co on tam wiedział o świecie. Czasami mówił takie
głupoty, że szybko stał się głównym obiektem drwin. Za nim mieliśmy jego
wiek.
- Tak blisko granicy? - zaoponował Rick.
- Tam strzelają, a ci co, siedzą w pokojach? Na co czekają? - James nie dawał
za wygraną. Jak już się czegoś chwycił, nie puszczał. Miał mentalność
psa myśliwskiego. Nie miał tylko jego nosa.
- Na rozkaz! - powiedziałem najgłośniej, jak potrafiłem. Siłą głosu chciałem
bowiem skryć swój strach, który nie opuszczał mnie od samego rana, od chwili
kiedy po raz pierwszy dziś usłyszałem słowo "wojna". Jeszcze nigdy
nie zabrzmiało ono tak złowrogo jak tego ranka.
- Jeśli tam się coś dzieje - James bezwiednie wskazał dłonią na północ -
oni też powinni tam być. A są tutaj...
- Widocznie mają inne zadanie do spełnienia - odparłem, zupełnie już
zirytowany jego głupotą. Choć nie ukrywam, że i mnie wyjątkowo zastanawiała
bierność żołnierzy, którzy, w mniemaniu wszystkich mieszkańców wioski,
powinni jak jeden mąż stanąć w ich obronie na wypadek ataku przeciwnika. A
atak ten, najprawdopodobniej, nastąpił kilka godzin temu.
- Chodźmy więc zobaczyć - stwierdził James.
- Co chcesz zobaczyć? - spytał Rick, chcąc się upewnić, czy dobrze zrozumiał
to, co James chciał nam zakomunikować.
- Co robią! Bo może... - zamyślił się na moment - może ich tam w ogóle
nie ma.
To nie było wcale głupie. Cisza panująca w szkole musiała coś oznaczać. Na
przykład to, że żołnierzy dawno już tam nie ma. Mogli przecież, gdy tylko
rozpoczęła się strzelanina, zostać wezwani na pomoc.
I dopiero teraz wystraszyłem się nie na żarty. Bo jeśli tam nikogo nie ma,
kto stanie w naszej obronie, kiedy już do wsi dotrze wróg? Oni byli przecież
naszą ostatnią deską ratunku, wszyscy mieszkańcy wioski w nich właśnie pokładali
nadzieję.
Tak, to trzeba sprawdzić - stwierdziłem bezwiednie i już chwilę później
przestraszyłem się tego, co powiedziałem. Myślałem przecież zupełnie
inaczej. Gdybym tylko potrafił, jak kret zakopałbym się teraz pod ziemią i
nie wysuwał nosa przez kilka następnych miesięcy. Ale było już za późno.
- Macie rację - przyklepał propozycję Jamesa i moją Rick. Teraz już nie było
odwołania.
Stary Yeats nie zdążył jeszcze skosić zboża, mogliśmy więc, niemal do
samych opłotków szkoły, dostać się zupełnie niezauważeni. Trzeba się było
tylko trochę pochylić. Przodem szedł Rick, za nim James, ja byłem trzeci w
tym pochodzie, który zamykali najmłodsi w naszej paczce bracia Giggs i Brill,
zawsze milczący, zakompleksieni synowie jednego z najbogatszych gospodarzy we
wsi. Byli jednak całkowitym przeciwieństwem swego ojca, potężnego, wzbudzającego
i strach, i szacunek, czterdziestoletniego mężczyzny. Tak jak w domu, bez słowa
sprzeciwu, wykonywali wszystkie polecenia swojego rodziciela, tak w paczce
robili to wszystko, co kazał im Rick. Gdyby powiedział, że mają wejść na
sam wierzchołek wierzby i skoczyć stamtąd na główkę, zrobiliby to
niechybnie. Na szczęście Rick miał tyle oleju w głowie, że nigdy nie próbował
sprawdzać ich posłuszeństwa takimi metodami. Teraz też, choć bali się
jeszcze bardziej ode mnie, poszli z nami tylko dlatego, że rozkaz do wymarszu
wydał Rick.
Kiedy zbliżaliśmy się już do ścieżki, biegnącej wzdłuż bocznej ściany
budynku szkoły, zaalarmował nas hałas dobiegający z drugiej jego strony.
Rick dał sygnał do zatrzymania się. Stanęliśmy jak wryci, oczekując rozwiązania
zagadki. Kilkanaście sekund później na drodze pojawiło się kilka samochodów
dostawczych. Nie mogliśmy zobaczyć, co wieziono, bowiem wnętrze wozów
oddzielone było od oczu niepożądanych osób plandekami. Samochody wjechały
na dziedziniec szkoły. W tym samym momencie silniki ucichły.
- Więc ktoś tam jednak jest - stwierdziłem.
- Może to nasi żołnierze wrócili z akcji? - spytał James.
- Być może, ale takie samochody widzę tu po raz pierwszy - odparł Rick.
- Co mogło w nich być? - zainteresowałem się, wiedząc doskonale, że w tej
właśnie chwili nad problemem tym głowiły się jeszcze cztery osoby.
- Nie dowiemy się, jeśli nie dostaniemy się do szkoły - powiedział Rick.
- Chcesz tam pójść? - W moim głosie można było wyczuć wyraźny protest,
ale Rick nie miał zamiaru przejmować się tym, co ja mam do powiedzenia.
- Kto idzie ze mną? - zapytał, a ja wiedziałem, że musimy to być ja i
James. Podniosłem oczywiście rękę do góry; James zrobił to samo. Giggs i
Brill milczeli, pokornie czekając na rozkaz. Rick spojrzał na nich i wyjaśnił:
- Wy musicie zostać i czekać, rozumiecie? - Zrozumieli, co potwierdzili ruchem
głów. - Jeżeli nie wrócimy za godzinę, powiecie swojemu ojcu, co się stało.
On niech powiadomi pozostałych mieszkańców wioski. Zrozumiano? - Znów
odpowiedzią był potakujący ruch głową.
Zostawiając braci ukrytych w zbożu, niepostrzeżenie przebiegliśmy przez ścieżkę
i dopadliśmy do ściany szkoły. Prowadził nas James. Uczył się w tej szkole
kilka dobrych lat i stary, zbudowany z czerwonej cegły, budynek nie miał przed
nim żadnych tajemnic. Szybko odszukał przesłonięte bujnymi chwastami
piwniczne okienko, przez które bez większych problemów mogliśmy dostać się
do środka.
W piwnicy panowała niemal absolutna ciemność, a my nie mieliśmy ze sobą
latarek. Szliśmy więc po omacku, trzymając się za ręce. Pierwszy szedł
James, ja zamykałem pochód. Prawym ramieniem ocierając się niemal przez cały
czas o ścianę, dotarliśmy do końca korytarza. Za drzwiami było równie
pusto, ale już nie tak ciemno. Znaleźliśmy się w niewielkim pomieszczeniu,
które oświetlała zwisająca z niskiego sufitu goła żarówka.
- Dokąd teraz? - spytał Rick, wskazując na dwie pary drzwi. - Wiesz w ogóle,
gdzie jesteśmy?
- Nie bardzo - przyznał James.
- Więc nie ma większego znaczenia, które drzwi wybierzemy...
Zdecydowaliśmy się na te po lewej i, jak się okazało, był to słuszny wybór.
Za drzwiami znajdował się bowiem kolejny korytarz, który - zakończony krętymi
schodami - prowadził do głównego holu. W tamtym kierunku jednak nie poszliśmy,
gdyż odstraszyły nas dochodzące stamtąd wyjątkowo nieprzyjaźnie brzmiące
męskie głosy. Chcieliśmy już zawrócić z powrotem, kiedy James nagle
zatrzymał się w pół kroku i przez ponad minutę tępym wzrokiem wpatrywał
się w ścianę.
Szturchnąłem lekko Ricka, a ten klepnął Jamesa w ramię.
- Co jest, stary?
- Nie wiem.
- Jak to, nie wiesz.
- Nie wiem - powtórzył jak echo.
- Coś ci nie pasuje?
- No właśnie.
- Ale co?
- Ta ściana - odparł.
- Co z nią jest nie tak? - spytałem, nie mogąc już w żaden sposób ukryć
swego poirytowania.
- To niemożliwe.
- Mów wreszcie, o co chodzi! - zdenerwował się Rick.
- Zwróciliście uwagę, że cały budynek zbudowany jest z cegły?...
- Oczywiście.
- Czerwonej cegły.
- No, tak - przytaknąłem. Kto by tego nie wiedział? Przed przybyciem żołnierzy
bawiliśmy się przecież codziennie na szkolnym boisku.
- Piwnice także zostały zbudowane z cegły - powiedział James.
- To chyba zrozumiałe - stwierdził Rick.
- A spójrz na to.
Dopiero teraz przyjrzeliśmy się ścianie dokładniej. Ścianie, która połyskiwała
wprawdzie czerwienią, tyle że nigdzie nie było widać charakterystycznej
sieci cegieł. Przyłożyłem doń dłoń. To był metal, chłodny, kojący
metal.
- Chcesz powiedzieć, że tego tu wcześniej nie było? - zapytał Rick.
- Nie było - odparł James.
- I nikt w ostatnich tygodniach nie przeprowadzał w szkole żadnego remontu?
- Nikt!
- O co więc tutaj chodzi?
- Nie wiem.
Z twarzami przy ścianie cofaliśmy się do pomieszczenia, z którego wyszliśmy
na korytarz. James czegoś szukał i kazał szukać tego także nam. Nie
wiedzieliśmy, o co mu chodzi, ale pokornie sprawdzaliśmy każdy centymetr
kwadratowy ściany, tyle że po drugiej stronie korytarza. W pewnym momencie
James cicho zagwizdał.
- Masz coś? - spytałem.
- Może to nic, a może... - odparł.
Podeszliśmy doń oboje. Pryszczaty chłopak, którego do tej pory uważaliśmy
w pewnym sensie za wiejskiego półgłówka, dokonał nadzwyczajnego odkrycia. W
jednym jedynym miejscu idealnie równa ściana posiadała nieznaczne, dwu-, może
trzycentymetrowe zagłębienie. Tworzyło ono ślad dłoni dorosłego człowieka.
- Cholera! - zaklął pod nosem Rick, co zdarzało mu się niezwykle rzadko i
najczęściej zdradzało, że się czegoś boi.
- Co to może być? - spytał James.
- Odkryłeś to i nawet nie wiesz, co to jest? - spytał Rick z niedowierzaniem.
- Po prostu... coś mi tu nie pasowało... - wymamrotał lekko speszony chłopak.
W jednej chwili z bohatera przeistoczył się z powrotem w cofniętego w rozwoju
nastolatka.
- To są drzwi - wyjaśnił Rick.
- To?
- Ta dłoń - wskazał na ślad wyrzeźbiony w metalicznej ścianie. - Przyłóż
tu rękę!
James dotknął ściany w miejscu wskazanym przez Ricka. Jego dłoń była
znacznie mniejsza od tej w ścianie.
- Nic się nie dzieje - stwierdziłem.
- Nic - potwierdził James.
W tej samej chwili Rick położył swoją dłoń na dłoni Jamesa; przydusił ją
najmocniej jak potrafił i... Ich ręce zatopiły się w ścianie. Rick krzyknął
coś i próbował wyrwać dłoń, ale nie był w stanie cofnąć się choćby o
krok. Ściana pochłonęła ich obu. W jednym momencie znikli z moich oczu.
Poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła, jak nogi zmieniają się w ołów,
jak umysł przestaje pracować sparaliżowany strachem. Byłem sam w korytarzu;
z zewnątrz, z holu dochodziły coraz bardziej złowrogo brzmiące nieznane mi głosy.
Czyżby schodzili do piwnicy? Jeśli tak, znajdą mnie tutaj już za chwilę.
Nie jestem w stanie się przed nimi skryć. Nie jestem... chyba że...
Bez zastanowienia zanurzyłem dłoń w ścianie.
Nie potrafiłbym wyjaśnić, co stało się ze mną w ciągu tego ułamka
sekundy, po upływie którego znalazłem się po drugiej stronie. Miałem wrażenie,
jakbym w jednej chwili rozsypał się na miliony drobnych kawałków, by już w
następnej zmaterializować się dokładnie w tej samej postaci, ale w zupełnie
innym miejscu.
Miejsce, w którym się znalazłem w niczym nie przypominało ciemnego,
klaustrofobicznego korytarza w szkolnej piwnicy. Tu wprawdzie także był
korytarz, ale długi, przestronny, jasny, sprawiający wrażenie idealnie
sterylnego. Po obu jego stronach ciągnął się równy rząd, symetrycznie
rozmieszczonych, przeszklonych drzwi. I panowała tu absolutna cisza.
Nie byłem sobie w stanie wyobrazić, gdzie się znalazłem. Zresztą, nawet się
nad tym nie zastanawiałem. Najważniejszy był dla mnie fakt, że uciekłem im,
być może w ostatniej sekundzie.
Za plecami miałem idealnie prostą białą ścianę. W niej żadnych żłobień,
żadnych odcisków dłoni. Jeżeli to były drzwi, prowadziły one tylko w jedną
stronę. Nie miałem więc wyboru: chcąc poszukać wyjścia, musiałem iść
przed siebie.
Powoli, stąpając na paluszkach, zbliżyłem się do pierwszych przeszklonych
drzwi i ostrożnie zajrzałem do środka. Pomieszczenie przypominało salę
szpitalną. Na ośmiu łóżkach leżeli ubrani w białe, długie do kostek,
koszule ludzie. Żaden z nich się nie ruszał, widocznie byli nieprzytomni. Na
głowy pozakładano im coś na wzór kasków motocyklowych, tyle że miały one
znacznie bardziej skomplikowaną budowę; dość powiedzieć, że kilkoma
kabelkami połączone były ze stojącym obok każdego z łóżek elektronicznym
urządzeniem, które zapewne, jak się domyślałem, monitorowało pracę mózgu.
Czyżby wszyscy z nich byli chorzy?
Jeśli to jest szpital, dlaczego uczyniono zeń taką tajemnicę?
Dlaczego wejścia doń musi strzec specjalny oddział wojska?
Nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne z tych, ani wielu innych, w jednej
chwili przychodzących mi do głowy, mniej lub bardziej skomplikowanych, pytań.
Dopiero po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że przecież gdzieś tutaj
powinni być Rick i James. Przyspieszyłem kroku, mając nadzieję, że odnajdę
ich na końcu korytarza, ponieważ - podobnie jak i ja - powinni byli teraz
szukać wyjścia stąd. Ale korytarz ciągnął się i ciągnął, a ja nie
znalazłem ani wyjścia, ani swoich przyjaciół. Coraz silniejsze stawało się
przekonanie, że trafiłem w pułapkę.
W każdej następnej sali, do których zaglądałem przez szybę w drzwiach,
trafiałem na ten sam widok: nieprzytomni ludzie podłączeni do dziwnej,
nieznanego mi przeznaczenia, aparatury. Tylko jeden szczegół przykuł mą uwagę.
W pomieszczeniach coraz bardziej oddalonych od "drzwi", przez które
się tutaj dostałem, znajdowali się pacjenci o coraz mocniej zdeformowanych głowach.
Ich czaszki ulegały wydłużeniu, zmieniały się także rysy twarzy. Może to
już nie są ludzie? - pomyślałem.
Nagle za swoimi plecami usłyszałem szelest. Jakby ktoś sunął po szpitalnym
korytarzu w wełnianych kapciach. Odwróciłem się natychmiast i zobaczyłem
kilka metrów przed sobą postać w białym habicie, z nasuniętym na głowę
kapturem. Nie mogłem uciec ani się schować.
- Co tutaj robisz? - spytał, a jego głos był nieprzyjemnie chropawy.
- Zgubiłem się - powiedziałem, co mi ślina na język przyniosła.
- Zgubiłeś się - stwierdził mężczyzna z niedowierzaniem. - Tutaj?
- Z której jesteś sali?
- Ja... nie... z żadnej...
Podszedł bliżej.
- Pokaż mi się tylko!
Stanął może metr ode mnie. Gdyby wyciągnął ręce przed siebie, mógłby
dotknąć moich ramion.
- Z którym transportem przyjechałeś?
- Ja nie przyjechałem. Ja tu przyszedłem - odparłem.
- Sam? Czy też ktoś tobie towarzyszył?
- Sam - skłamałem. Chyba niezbyt przekonująco, bowiem człowiek w kapturze
zaczął rozglądać się na boki. Po chwili ponownie zwrócił całą swoją
uwagę na mnie.
- Będziesz musiał pójść ze mną!
- Pokaże mi pan, gdzie jest wyjście?
- Taaak - stwierdził po chwili zastanowienia. - Zaprowadzę cię do wyjścia. -
I wyciągnął do mnie rękę. A ja podałem mu swoją.
Szliśmy w milczeniu. Ciszę przerywał jedynie odgłos naszych kroków.
Jednostajny, usypiający, wprowadzający w trans. Nie chciałem zadawać już żadnych
pytań. Z każdym następnym krokiem czułem się spokojniejszy. I coraz
bardziej senny. Zamknąłem oczy, bowiem zaczęła mnie razić biel ścian. Pod
powiekami zastygł wiejski krajobraz: wielkie pole zboża, przez środek którego
prowadziła wydeptana przez ludzi ścieżka.
XIV.
Dlaczego jednak te wspomnienia sprzed dwudziestu kilku lat odżyły we mnie właśnie
teraz? Był to sen czy też nadzwyczajna projekcja pamięci? Słyszałem, że
takie rzeczy się zdarzają, ale sam nigdy wcześniej czegoś podobnego nie przeżyłem.
Nie było to bowiem nic w rodzaju deja vu: ja nie odnosiłem wrażenia, że
znalazłem się w jakimś miejscu, choć byłem pewien, iż nigdy wcześniej w
nim nie przebywałem; ja wróciłem do tego miejsca najzupełniej realnie. Cofnąłem
się w czasie o ponad dwadzieścia lat. Stałem się na powrót kilkunastoletnim
smarkaczem, któremu przytrafiła się fantastyczna przygoda.
Czy pamiętałem jeszcze, co się wówczas wydarzyło?
Niezbyt, chociaż pozostaje we mnie wciąż przekonanie o pewnej fantastyczności
i nierzeczywistości tamtych zdarzeń...
Nigdy więcej nie spotkałem już swoich przyjaciół. Nie dane mi było zobaczyć
się ani porozmawiać, telefonicznie choćby, z Rickiem, Jamesem ani też z braćmi
Yeats. Jak z nimi obszedł się czas? Czego w swoim życiu dokonali? Dziś byli,
jak i ja, dorosłymi ludźmi. Rick powinien być politykiem; zawsze miał
charyzmę, mimo że młodszy od samego początku zawiązania się naszej paczki
on był przywódcą, on o wszystkim decydował, słuchano go jak oficera w
wojsku. Właśnie, może wstąpił do armii. Jak ja...
Szedłem wolno polną ścieżką, po bokach której dopiero co zaczęło kiełkować
żyto. W oddali, na linii horyzontu, jaśniały w promieniach słońca strzechy
wiejskich chat. Z daleka wyglądały na opuszczone, dopiero gry podszedłem na
odległość kilkudziesięciu metrów zauważyłem pasące się na tyłach stodoły
bydło. Na wielkim kamieniu siedział chłopiec: niewysoki, piegowaty blondynek;
jego bose stopy tonęły w wysokiej trawie. Obserwował mnie, kiedy się zbliżałem;
nie wykonał jednak żadnego ruchu. Choć byłem obcy, nie bał się mnie.
- Mieszkasz tu? - spytałem, gdy znalazłem się już tuż obok niego.
Kiwnął głową, że tak.
- To wasze krowy?
- Ojca.
- A gdzie są teraz twoi rodzice?
- W domu?
- Który to budynek?
- Pozna pan po ganku. Drzwi są zawsze otwarte.
Ominąłem stodołę i wszedłem na podwórze. Po lewej i prawej wznosiły się
dwa budynki mieszkalne, ale tylko jeden zaczynał się oszklonym gankiem.
Zgodnie ze słowami chłopca, prowadzące doń drzwi stały otworem.
Zapukałem, ale z zewnątrz nie dotarła do mnie żadna reakcja. Zapukałem powtórnie,
głośniej, energiczniej. Teraz dopiero usłyszałem ciche kroki. Naprzeciw mnie
wyszła kobieta w chustce na głowie. Wyglądała na sześćdziesiąt lat, ale sądząc
z wieku chłopca, o ile oczywiście była jego matką, powinna mieć nie więcej
niż czterdzieści.
- Pan do kogo? - zapytała ochrypłym głosem.
- Ja do pani - odparłem. - A może raczej do pani męża... - poprawiłem się.
Przyjrzała mi się dokładnie, zdradzając przy tym dużą nieufność.
- Nie znam pana.
- A ja znam to miejsce - odpowiedziałem z przekonaniem. - Znam tę wieś.
- Był pan tu już kiedyś?
- Chyba tak. Ale to było bardzo dawno temu...
- Mieszkamy tu od pięćdziesiątego szóstego.
To znaczyło, że sprowadzili się tutaj, gdy ja miałem już dwadzieścia
siedem lat. Co wtedy robiłem? Kim byłem? Nie potrafiłem sobie przypomnieć.
Czyżbym miał luki w pamięci?
Stałem w progu, irytując się coraz bardziej. Dlaczego nie zaprosi mnie do środka?
Albo przynajmniej niech zawoła męża!
Kobieta wciąż przyglądała mi się uważnie, co było tyle bezczelne, co
nieprzyjemne dla mnie.
- Czy moja twarz wydaje się pani znajoma? - zapytałem.
- Nie, skądże - odparła z przekonaniem. - Chociaż...
- Taak?
Po długim milczeniu podjęła przerwany wątek:
- Więc był pan tu już kiedyś?
- Tak, to było ponad dwadzieścia lat temu. Jeszcze przed wojną. W zasadzie
przyjeżdżałem tu co roku na wakacje do rodziny, do stryja. Ostatni raz byłem
w roku, w którym wybuchła wojna...
- Wojna? - spytała, a na jej twarzy odmalowało się zdziwienie.
- Tak. Z Imperium Północnym. Granica przebiegała kilkanaście kilometrów stąd...
- ręką wskazałem kierunek, skąd nadszedłem; tam była północ.
- Dobrze pan się czuje? - zapytała tylko, cofnąwszy się dwa kroki w głąb
sieni. - Henry, pozwól! - krzyknęła, wołając zapewne swojego męża.
Mężczyzna wyglądający również na sześćdziesięciolatka, ale w pełni sił,
wolno przyczłapał z pokoju. Na nogach miał stare, podarte kapcie, a z ust
zwisał mu mocno dymiący papieros bez filtra.
Rzucił na mnie obojętne spojrzenie, a potem spytał żonę: - O co chodzi? Kto
to w ogóle jest?
- Mówi, że kiedyś już tu był...
Mężczyzna zlustrował mnie dokładnie, a wyraz jego twarzy bezsprzecznie
przekonywał, że lustracja wypadła na moją niekorzyść.
- Ja go nie widziałem.
- Przebywałem tu dawno temu - wyjaśniłem. - Jeszcze przed wojną.
- Jaką wojną?
Czyżby współcześni wieśniacy byli aż tak ograniczeni? Nie czytali gazet
ani książek, nie oglądali telewizji ani nawet nie słuchali radia, o niczym
już nie pamiętają...
- Z Północą!
Mężczyzna postąpił krok naprzód, co wykorzystała kobieta, instynktownie
kryjąc się za jego plecami.
- Pan się urwał z jakiegoś szpitala wariatów?! - w jego głosie pobrzmiewać
zaczęły nuty wrogości.
- Nie rozumiem sugestii - odparłem.
- Czy pan zwariował?
- Ja... - zacząłem się plątać, nie mogąc poskładać do kupy żadnej rozsądnej
myśli. - Ja chciałem spotkać się z ludźmi, którzy tu mieszkają...
- My tu mieszkamy! - stwierdził z naciskiem na "my".
- To znaczy z tymi, którzy mieszkali tu przed państwem - poprawiłem się. -
Dwadzieścia lat temu.
- Dawno ich już tu nie ma.
- Wyprowadzili się? - drążyłem temat.
- A skąd my to mamy wiedzieć? Przeczytałem w lokalnej gazecie ogłoszenie o
sprzedaży farmy. Cena była atrakcyjna, okolica nader spokojna - (Dlaczego
wydawało mi się, że na ostatnią część zdania mężczyzna położył
szczególny nacisk?) - nie było się co zastanawiać - wyjaśnił. Z głosu
wynikało, że jest coraz bardziej poirytowany moją obecnością. Bezpieczniej
było więc zakończyć tę wizytę i pójść dalej. Przed siebie. Ale do kogo?
- Tak, oczywiście - przytaknąłem.
- Sam pan więc rozumie, że nie jesteśmy w stanie panu pomóc - dokończył i
zatrzasnął drzwi. Było to niezbyt grzeczne, ale załatwiło problem. Odszedłem.
Postanowiłem odwiedzić kolejnych gospodarzy. Sąsiedni dom stał kilkadziesiąt
metrów dalej. Była to zaniedbana, kryta strzechą gliniana chatynka. Kto mógł
w niej mieszkać? Jakaś biedna staruszka, samotna, schorowana wdowa?
Ale dom stał pusty. Drzwi wprawdzie stały otworem, lecz wewnątrz nie było
nikogo. Kilka szczegółów jednak, jak stojący na glinianej kuchence opróżniony
do połowy garnek ziemniaków, czy też brudny od kawy kubek na kredensie,
zdradzało niedawną jeszcze obecność lokatora. Może wyszedł tylko na chwilę,
pomyślałem i przysiadłem na taborecie. Zmorzył mnie sen.
Obudziło mnie niezbyt przyjemne szturchnięcie. Kiedy otwarłem powieki, w chałupie
panował półmrok. Jak długo spałem? - było to pierwsze pytanie, które
przyszło mi na myśl. Sądząc po zmroku, który w międzyczasie zapadł, musiało
minąć kilka godzin. Dopiero po dłuższej chwili wyczułem czyjąś obecność.
Wyczułem i odczułem, bowiem osoba ta, stojąc w odległości półtora metra
ode mnie, uderzała mnie w żebro drewnianą laską.
- Jak tu wszedłeś? - głos był tak stary, że trudno było rozpoznać, czy
należy do mężczyzny, czy do kobiety.
- Drzwi były otwarte - wyjaśniłem, zrywając się na równe nogi.
- Otwarte!
- Nie włamałem się przecież - odparłem. - Co miałbym stąd ukraść?
- Więc twierdzisz, że nie jesteś złodziejem?
Roześmiałem się w duchu. Złodziej - tutaj?
- Nie jestem.
- To po co przyszedłeś? - kolejnemu pytaniu towarzyszyło kolejne uderzenie
laską w żebro.
- Porozmawiać.
- Ze mną?
Już chciałem odpowiedzieć: z panem, ale zreflektowałem się, że równie
dobrze może to być kobieta.
- Jeśli nikt inny tu nie mieszka - wybrnąłem z niezręcznej sytuacji.
- Nie mieszka... - zabrzmiało jak echo.
Dla własnego bezpieczeństwa cofnąłem się o krok; na tę odległość laska
była już dla mnie niegroźna.
- Czekałem tak długo, aż usnąłem - starałem się usprawiedliwić moją tu
obecność.
- Nie było mnie dwa dni. Skąd wiedziałeś, że wrócę dzisiaj?
- Nie wiedziałem.
- Na pewno? - spytał bądź spytała z niedowierzaniem.
- Przyszedłem do wsi dzisiaj.
- Po co?
- Uzyskać odpowiedzi na kilka pytań.
- A co to za pytania?
- Dotyczą przeszłości.
- Przeszłości?!
- Dalekiej przeszłości - uzupełniłem.
- Nic nie pamiętam. Nic a nic. Starość zmąciła mi pamięć. Mieszkam tu już
lat... - zamyślił się bądź zamyśliła na dłuższą chwilę, po czym
stwierdził(a): - Dasz wiarę, że nie pamiętam?...
- Dwadzieścia? - podpowiedziałem.
- Dwadzieścia? - odpowiedziało echo. - Nie, znacznie więcej.
Więcej? - ucieszyłem się w duchu. Więc musiał(a) tu mieszkać już podczas
wojny. Musiał(a) znać mojego stryja. Musiał(a) wiedzieć, co wydarzyło się
wtedy w szkole...
Ale, jeśli tak właśnie było, dlaczego ja go (jej) nie pamiętam? - zastanowiłem
się. Nie pamiętam tej chaty ani jej właściciela.
Czyż moja pamięć szwankowała aż tak bardzo?
- Coś się zamyślił! - wyrwał mnie z letargu ochrypły głos.
- Szukałem czegoś w pamięci.
- Pamięć jest zawodna.
- I wybiórcza - dodałem.
Staruch(a) jakby nie usłyszał(a) mojej ostatniej uwagi, a może usłyszał(a)
i zrozumiał(a) ją zupełnie inaczej, niż ja miałem to w zamyśle. W każdym
razie uniósł do góry drżącą ręką laskę i zaczął wymachiwać mi nią
przed nosem.
- Kim jesteś, do cholery!?
- Przyszedłem z miasta - wyjaśniłem.
- A gdzie jest to miasto?
- Tam - wskazałem na północ, na kierunek, z którego przyszedłem.
- Tam nie ma żadnego miasta. Kłamiesz! - Zrobił(a) krok do przodu i wbił(a)
laskę w mój brzuch. Zabolało tak bardzo, że aż zebrało mi się na wymioty.
- Kłamiesz! - powtórzył(a). - Na pewno coś stąd ukradłeś! Pokaż ręce!
Wysunąłem przed siebie ręce i otworzyłem dłonie.
- Schowałeś do kieszeni! Jesteś kłamcą i złodziejem!
Kolejne uderzenie laski trafiła w moje ramię. Jeszcze chwila, a roztrzaska mi
głowę - pomyślałem. Nie było sensu dłużej z nim (nią) rozmawiać. On(a)
doszedł do identycznego wniosku, bowiem głosem nie znoszącym sprzeciwu
zakomenderował(a): - Wynoś się stąd! Wynoś natychmiast! I nie przychodź tu
więcej. Nie odpowiem na żadne twoje pytanie. Nikt nie odpowie!
Wybiegłem przed chatę, zatrzaskując przed sobą drzwi. Na szczęście był(a)
zbyt stary(a), by wybiec za mną. W przeciwnym wypadku przygoda ta mogłaby się
dla mnie mało przyjemnie zakończyć. Tym bardziej że nie miałem przy sobie
żadnego przedmiotu, którym od biedy mógłbym się obronić.
Spojrzałem w niebo. Słońce skryło się już za horyzont, co oznaczało
bliskie nadejście nocy. Od północy powiał chłodny wiatr. A ja miałem na
sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem.
XV.
Nocne niebo w niczym nie przypominało tego z obrazu van Gogha. Nie było na nim
gwiazd; co więcej: ciemności nie rozświetlał nawet rąbek, skrytego za
chmurami, które usadowiły się na wyjątkowo niskim pułapie, Księżyca. Szedłem
więc przed siebie, nie bardzo nawet wiedząc, dokąd idę. W oknach domostw nie
paliły się bowiem żadne światła; roztaczająca się wokół mnie czerń
zdawała się być absolutna. Poczułem się jak doświadczalne zwierzątko
umieszczone przez szalonego naukowca w zamkniętym szczelnie pomieszczeniu, do
którego nie miał prawa dotrzeć najmniejszy promyk słońca. Tak nierealny był
świat wokół mnie. Jakby go wcale nie było - pomyślałem, przystanąwszy w
miejscu i wysoko zadarłszy głowę.
Byłem morskim rozbitkiem, który z każdą umykającą w czarną przestrzeń
chwilą tracił resztki nadzieję, iż kiedykolwiek dostrzeże w oddali światło
latarni. Pozostawiony na szerokim morzu, mile całe od najbliższego brzegu, mogłem
się jedynie modlić o ocalenie. Ale modlić się - do kogo?
Bóg mieszka w gwiazdach - kołatała mi w głowie, dawno zasłyszana, choć nie
pamiętam gdzie, myśl.
Ale jeśli gwiazd nie ma, a przynajmniej ich nie widać - gdzie Go szukać?
Usiadłem po turecku na wilgotnej, pulchnej, mającej wydać w niedalekiej
przyszłości plon ziemi. Zewsząd otaczała mnie cisza. Nie było słychać świerszczy.
Ustał nawet wiatr, wcześniej wygrywający złowróżbne staccato w konarach
drzew. Ale ta cisza była jeszcze bardziej przejmująca, jeszcze bardziej przerażająca.
W dzieciństwie nigdy niczego nie bałem się tak bardzo jak ciszy. Od najmłodszych
lat przez całą noc w moim pokoju grało radio, na wypadek gdybym się
niespodziewanie przebudził. Teraz nie mogłem liczyć na niczyją pomoc.
We śnie przyfrunął do mnie robaczek świętojański. W pierwszej chwili w ogóle
bym go nie dostrzegł. Dopiero gdy przysiadł na moim ramieniu, skupiłem wzrok
na delikatnym zielonkawym promyku światła, które wydzielał, przekonując się,
że to jednak nie iluzja. Oto moja latarnia! Mój drogowskaz! Podniosłem się z
ziemi i poszedłem za nim.
Szliśmy zakolami, myliliśmy drogę, by dopiero po dłuższej chwili odnaleźć
prawidłowy kierunek. Brnąłem po kostki w mokrej, gliniastej ziemi, to znów
brodziłem przez nad wyraz rozrośnięte o tej porze roku krzewy. Kłuły mnie w
twarz kolce, potykałem się o wyrastające z trawy korzenie, przez cały czas
wpatrzony w mego drobniutkiego skrzydlatego przewodnika. Były momenty, kiedy
zdawało mi się, że już go zgubiłem. Ale on zawsze wracał, odszukiwał mnie
w ciemnościach swoim szóstym zmysłem i prowadził dalej.
Ku czemu?
Ku komu?
Sen rozpłynął się tak nagle, jak nagle owładnął mym umysłem. Świtało.
Na horyzoncie pojawił się rozgrzany do czerwoności, brunatny niemal grzbiet
wschodzącego słońca. I to słońce było jakieś nierealistyczne,
nieprawdziwe. Przypominało, wycięty z tektury, teatralny rekwizyt. Rozejrzałem
się wokół. W promieniu kilkunastu kilometrów, tak daleko jak sięgał mój
wzrok, nie było żadnych zabudowań, choć dałbym sobie głowę uciąć, iż
wczorajszej nocy od glinianej chatynki starucha (staruchy) odszedłem co najwyżej
kilkaset metrów. Zwodziły mnie własne zmysły - najprawdopodobniej wzrok
podsuwał fałszywe obrazy, a pamięć rejestrowała nieprawdziwe wydarzenia.
Inaczej nie potrafiłem sobie tego wszystkiego wytłumaczyć.
Ponownie znalazłem się w kropce. Nie tylko nie wiedziałem, gdzie jestem, ale
na dodatek nie potrafiłem sam sobie wytłumaczyć, skąd się tutaj wziąłem i
w jakim celu? Byłem pionkiem na szachownicy, a wokół mnie toczyła się właśnie,
rozgrywana przez nie wiadomo kogo, partia szachów. Z tym jednym wyjątkiem, że
szachownic było bez liku. A mnie przestawiano nie z pola na pole, ale z
szachownicy na szachownicę. Dokądkolwiek bym więc teraz nie poszedł, nie miało
to najmniejszego znaczenia, bowiem i tak nie ruszyłbym się poza wyznaczone mi
granice pola gry. Poza tym w każdej chwili mogłem zostać przeniesiony, czy też
raczej przestawiony, do innego świata, innej rzeczywistości. Postanowiłem
cierpliwie czekać, aż osobie sterującej moim losem znudzi się ta dziecinna
zabawa.
Nim minął dzień, którego koniec obwieściło mi zachodzące na powrót słońce,
dekoracje wokół mnie zmieniły się pięciokrotnie. Najpierw trafiłem na jedną
z najbardziej ruchliwych ulic Nowego Jorku. Stałem ogłupiały na środku
jezdni, starając się uciec przed nadciągającymi z obu stron kawalkadami
samochodów. W pewnym momencie przewróciłem się tuż przed jadącym
zdecydowanie zbyt szybko rolls royce'em i, zamknąwszy oczy, w myślach zdążyłem
się już nawet pożegnać z życiem, kiedy - miast silnego uderzenia w bok ciała
- poczułem tylko lekki podmuch wiatru. Kiedy odważyłem się odemknąć
powieki, royce był już kilkanaście metrów za mną, a dokładnie w tym samym
momencie przejechał przeze mnie różowy chevrolet. Mimo to żyłem. Czy
potrzebowałem bardziej przekonywującego dowodu na nierealność świata, a
nawet światów, w którym się znajdowałem?
Po dwóch godzinach nowojorska ulica zmieniła się w syberyjską tajgę. Choć
wszędzie leżał śnieg, a spod białych czap z konarów niektórych drzew
zwisały sople lodu, nie odczuwałem zimna, mimo że wciąż miałem na sobie tę
samą koszulkę z krótkim rękawem. Nagle zza dorodnego świerku wypadł
ogromny niedźwiedź; wolnym, majestatycznym krokiem szedł w moją stronę.
Sparaliżowany strachem, zastygłem w bezruchu. Niedźwiedź zatrzymał się tuż
obok mnie; czułem niemal jego śmierdzący oddech na plecach. Niespokojnie kręcił
się wokół, nerwowo zagarniał łapą powietrze, ale mnie nie widział.
Wreszcie dał spokój i ruszył dalej.
Z tajgi przeniosłem się na wypełniony tłumem piłkarski stadion. Znalazłem
się na samym środku murawy. Wokół toczyła się gra, a na widowni siedziało
co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób. To musiał być ważny mecz, bowiem
wrzaski zdawały się sięgać zenitu. Obok mnie przebiegł sędzia, mocno ściskający
wargami gwizdek. Próbował nadążyć za akcją, która momentalnie przenosiła
spod jednego pola karnego pod drugie. W pewnym momencie zatrzymałem nogą piłkę.
Gdy jednak tylko zobaczyłem pędzących w moim kierunku, jak rozjuszone byki,
dwóch piłkarzy z przeciwnych drużyn, bezwiednie odskoczyłem w bok. Obaj dokładnie
w tej samej chwili dopadli piłki i, jak dłudzy, rozłożyli się na murawie.
Arbiter odgwizdał faul.
Nim się zdążyłem zreflektować, trybuny stadionu rozpłynęły się w
powietrzu, ustępując miejsca alei wśród drzew, która zaprowadziła mnie do
parku. Wraz z upływem czasu park zaczął wypełniać się ludźmi. Wszyscy
byli czymś wyraźnie podekscytowani, mocno gestykulowali, głośno ze sobą
rozmawiali, niektórzy nawet próbowali się szarpać, ale za każdym razem
znajdował się ktoś, kto rozdzielał nieprzyjaciół. Ostatni pojawił się
wysoki mężczyzna w beżowym garniturze, któremu towarzyszyło kilku
ochroniarzy. Wspiął się na usytuowany w centralnym punkcie parku podest i
zaczął przemawiać. Przywitały go z jednej strony burzliwe oklaski, z drugiej
- gwizdy i tupanie. Przemawiał długo, a jego słowa witane były to z ogromnym
aplauzem, to znów z nieskrywaną niechęcią.
Mówił jeszcze i mówił, gdy rzeczywistość wokół mnie po raz kolejny zaczęła
przybierać inną postać. Znalazłem się na pustyni. Moje nogi tonęły w
piasku, każdy krok sprawiał ogromną trudność. Przede mną maszerowała
niewielka grupa, wycieńczonych do cna, żołnierzy. Starałem się ich dogonić,
ale nie byłem w stanie. Dopiero gdy zatrzymali się na dłużej, doszlusowałem
do szeregu.
Po raz pierwszy mogłem zrozumieć co do siebie mówili.
- Ja idę - usłyszałem słowa wypowiedziane przez młodego oficera do stojącego
nie opodal wysokiego, barczystego mężczyzny, z kilkudniowym zarostem na
twarzy. Z dystynkcji na pagonach wynikało, że jest majorem.
Mężczyzna - odczułem wyraźnie, że odetchnął z ulgą - powiódł wzrokiem
po pozostałych żołnierzach i spytał:
- Kto jeszcze?
Zgłosiło się sześć osób.
- Nikt więcej? - spytał major, a w jego głosie słychać było zarazem nutę
rozczarowania, jak i kpiny.
Z równego szeregu wysunął się jeszcze jeden oficer. Otworzył usta, by się
zameldować, ale major przerwał mu natychmiast gestem ręki i nieprzyjaznym,
nie znoszącym sprzeciwu, tonem oznajmił:
- Wybaczy mi pan, panie kapitanie - zawiesił głos, po czym po chwili przerwy,
zauważalnej być może tylko dla mnie, dokończył: - Wolałbym, aby to pan objął
dowództwo na wypadek, gdybyśmy mieli stamtąd nie wrócić.
Stamtąd - powiedział wyraźnie. Ale skąd? Spojrzałem w lewo, w prawo, za
siebie, ale nie zauważyłem żadnego TAM; wszędzie rozciągała się pustynia.
Oficer zrobił krok w tył. Major zaś nie kończył swojej lustracji; powoli
szedł wzdłuż szeregu i niechybnie zbliżał się do mnie. W jego spojrzeniu
było coś magnetycznego, coś co uzależniało, od czego nie można się było
w żaden sposób uwolnić.
Nim stanął przede mną, powiedziałem głośno: - W takim razie ja pójdę...
Może mnie nie usłyszał, bo w pierwszej chwili nie zareagował.
- Lekarz może być wam potrzebny - dopowiedziałem i dopiero wtedy, gdy
dostrzegłem na jego zmęczonej twarzy ulgę, zyskałem pewność, że mnie słyszy.
- Potrzebny może być także tym, co zostaną... - odparł i odwrócił się na
pięcie; po chwili spojrzał jednak na mnie jeszcze raz i stwierdził: - Mimo
wszystko, zgadzam się. Nie wiem, ile czasu tam spędzimy. Ale gdyby miało to
trwać nieco dłużej, przyznam, że brakowałoby mi pańskiego towarzystwa.
Znów w jego wypowiedzi pojawiło się owo mityczne TAM. Ale tym razem zrozumiałem
już, co miał na myśli. W międzyczasie bowiem za moimi plecami zmaterializował
się - czy można sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego na samym środku
pustyni? - potężny, przywodzący na myśl najwspanialsze gotyckie warownie,
zamek.
Co by o nim nie powiedzieć, był to pierwszy tak realistycznie urządzony świat,
w którym się dzisiaj znalazłem.
(lipiec - sierpień 2001)
Sebastian R. Chosiński