***
"Oficjalne sprawozdanie dla Książąt Ziemi. Ja, Ezekiel -
najstarszy przywilejem na żaglowcach Wyprawy do Hain informuję za pośrednictwem
czcigodnego Melchizedeka, że została ona przerwana, wracamy do domu. Stan załogi - 122
członków. Dwie osoby zaginione to bliscy naszemu sercu książę Jonasz i Goran -
brakuje nam jego przewodnictwa. Renowacja żagli przebiegła pomyślnie i stale nabieramy
prędkości. Udoskonalony przez mechaników napęd pozwoli nam nabrać maksymalnej
prędkości już za trzynaście dni, wówczas pogrążymy się w zamyśleniu.
Misję zakończono po siedemdziesięciu czterech dniach. Wieziemy
mnóstwo materiałów informacyjnych, niestety większość próbek i eksponatów została
na Hain. Nie spakowane i nie posegregowane musieliśmy pozostawić gdyż nie było czasu
na nic oprócz zebrania ludzi i start. Wszyscy żałujemy pozostawionych rzeczy. Wielce
martwi nas los Gorana i Jonasza. Nie mamy odpowiedzi co się z nimi stało. Nalegam
byście pytali Najwyższego - my możemy jeszcze zawrócić. Naprawdę nie wiem dlaczego
nie mogliśmy ich poszukać.
To co wiemy przekaże wam Meriba."
***
"Jestem Meriba. Byłem pilotem transportowca, którym lecieliśmy
wraz z księciem Jonaszem i Goranem do Isz'sza-4 - obozu Ezekiela, gdzie wysiadło radio -
co okazało się dopiero później. Pod koniec pierwszego dnia drogi zaczął szwankować
silnik i należało go obejrzeć na lądzie. Spieszyło nam się, ale awaria mogła być
poważna i uniemożliwić nam dalszą podróż - nie chciałem tak ryzykować dlatego
postanowiliśmy wylądować.
Trafiliśmy na nieprzyjazny brzeg, który ciągnął się długą
linią wokół największego półwyspu na kontynencie. Góry o stromych zboczach
schodziły w podmokłe doliny, a wybrzeże było poszarpane jak nigdzie indziej.
Wlecieliśmy z trudem na niewielki płaskowyż i zabrali się do przeglądu. Kiedy w
trakcie prac Jonasz zaczął rutynową inwentaryzację terenu musiał zauważyć coś
specjalnego bo zaraz obaj z Goranem zaczęli szczegółowo lustrować okolicę wizorami.
Nie wiem o co im chodziło, bo pochłonęła mnie usterka, ale mówili mi o dziwnej
zależności geometrycznej gór i ich niecodziennych formach. W godzinę byli spakowani i
wziąwszy krótkofalówki wyruszyli na wschód. Ja miałem na nich czekać. Noc minęła
spokojnie - oni rozbili się u podnóża tego płaskowyżu gdzie wylądowaliśmy.
Następnego dnia kontaktowaliśmy się dwa razy - szybko posuwali się
naprzód gdyż po rozlewiskach dobrze im było płynąć pontonem, który mieli ze sobą.
Musieli być już około stu kilometrów ode mnie sądząc po słabym sygnale ich
nadajników. Późnym wieczorem znowu odezwało się radio, to był obóz Ezekiela.
Usunęli awarię i znów mogli nadawać. Skontaktowali się z Isz'sza-3 gdzie im
powiedzieli, że do nich lecimy, więc chcieli nas uspokoić. Wyjaśniłem gdzie nasi
nadzorcy, ale jeszcze nic nie mogłem im powiedzieć dokładnie. Później próbowałem
skontaktować się z Jonaszem, ale nie reagowali - pewnie byli już za daleko by mi
odpowiedzieć, choć ciągle mogli mnie słyszeć - teoretycznie. Nikt z nas już tego nie
wie gdyż następnego dnia musiałem wrócić do obozu. Nad ranem obudził mnie Zejka z
Isz'sza-3 z informacją, że natychmiast mamy wracać. Tłumaczyłem, że jestem sam, a
tamci nie wiadomo gdzie, ale powiedział, że to wola przekazana przez Melchizedeków. Nie
miałem wyboru, więc wysłałem w eter informację, że odlatuję (licząc, iż dotrze
ona do Jonasza i Gorana) i żeby czekali na mnie w tym miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy.
Do obozu dotarłem wczesnym popołudniem bo leciałem jak najszybciej.
Tu natychmiast przyłączyli mnie do innych szykujących lądowniki. Cały obóz Isz'sza-4
przyleciał wieczorem. Rozmawiałem z Ezekielem, ale zalecenia były konkretne. Późną
nocą dotarła do nas prowadzona przez anioła(!) grupa, która poleciała wcześniej w
góry i natychmiast startowaliśmy. Świtu na Hain już nie zobaczyłem, a nawet
księżyce się w tedy schowały. Smutny to był lot. Pięć godzin po nas do żaglowców
dotarły lądowniki obozów 1 i 2."
***
"Przygotowanie żaglowców trwało siedemnaście dni. Technicy z
'Alefa wprowadzili dodatkowy obwód w obiegu silnikowym, żebyśmy mogli wykorzystać
nadwyżki paliwa. Żagle odrestaurowane w 98 procentach. Dzięki temu będziemy mogli
szybko osiągnąć prędkość światła, gdyż do sprawnego działania naszych maszyn
dojdzie silne promieniowanie pobliskiej gwiazdy neutronowej. Dodatkowo chcemy wykorzystać
jego część do obróbki w pryzmatach, które nie były do tej pory używane. Powstanie
efekt sprzężenia zwrotnego gdy obrobiony promień skierujemy z powrotem na żagiel.
Powinno się to udać, więc będziemy w domu o wiele szybciej niż planowaliśmy. Chwała
Najwyższemu."
***
Obudziłem Jonasza przed świtem. Opuchlizna na jego złamanej nodze
prawie znikła, a ponieważ kończył się prowiant musieliśmy coś wymyślić.
Świadomość, że na całej planecie jest tylko dwóch Ziemian nie była zachwycająca.
Fakt, że znaleźliśmy te groby dodatkowo mieszał nam w głowach.
- Przestało boleć, ale wolałbym jeszcze poleżeć ten dzień. Nasze
kości zrastają się szybko więc może jutro mógłbym się już ruszyć.
- Zastanawiam się, czy nie rozbić tu bardziej solidnego obozu, do
chwili kiedy zupełnie wyzdrowiejesz. W międzyczasie moglibyśmy zrobić coś z pontonem,
żeby dało się nim dopłynąć do wybrzeża.
- Chcesz wchodzić na ten płaskowyż, gdzie lądowaliśmy z Meribą?
- Chyba nie. Skoro polecieli tak szybko, to musieli wiele rzeczy
zostawić - daje nam to pewną szansę. Na razie trzeba zadbać o coś do jedzenia. Wezmę
analizator i pójdę czegoś poszukać. Na tych bagnach to może być trudne więc nie
wiem ile mnie nie będzie.
- Goran?
- ...
- To przygnębiające, że odlecieli bez nas. Już raz byłem zupełnie
sam - to nie są miłe wspomnienia.
- Wrócę jak najszybciej.
Trzy dni, które dawno temu spędził we wnętrznościach jakiegoś
morskiego zwierzęcia odcisnęły na nim piętno. Zdaje się, że miał potem
klaustrofobię. Teraz znowu jest sam i choć nie jest ciemno to pamięć o tamtych
wydarzeniach na pewno go przygnębia. Ja też przeżyłem szok gdy zobaczyłem świetlisty
szlak pary pozostawiony przez startujące lądowniki. Teraz musieli być na orbicie, a
skoro nikt nie reagował na nasze sygnały radiowe, to znaczy, że nas nie szukali, czyli,
że nikogo już tu nie było. Może tylko na trochę polecieli do żaglowców? Może
wrócą po nas za kilka dni? Sam w to nie wierzę. Tym bardziej, że chyba wiemy dlaczego
zostaliśmy zostawieni.
Podróż po zejściu z płaskowyżu, na którym został Meriba
przebiegała sprawnie i szybko nam się płynęło po tych rozlewiskach. Nasze radio
szybko straciło zasięg nadawania, ale służyło nam jako odbiornik. Kiedy dotarliśmy
do miejsca obserwowanego wcześniej okazało się, że faktycznie mamy tu coś ciekawego.
Góra jaka wyłaniała się przed nami do złudzenia przypominała Synaj na Ziemi - tam,
gdzie Mojżesz rozmawiał z Bogiem. Różnica była w wielkości i otoczeniu, tam -
pustynia, tu - bagna. Wchodząc coraz wyżej minęliśmy granicę zarośli, w końcu w
ogóle skończyła się roślinność.
Wybieranie drogi bez ścieżki było trudne więc nie wyszliśmy na
szczyt. Czerwono-bure skały zwietrzałe i poszarpane kruszyły się usypując kopce
żwiru we wszelkich zagłębieniach. Było to interesujące zjawisko gdyż na planecie nie
występują silne wiatry i taka erozja wydawała się nie mieć uzasadnienia. Niemniej na
pewno czyniła to miejsce podobnym do tego na Ziemi.
Trawersując zbocze w kierunku przełęczy pomiędzy dwoma grzbietami
osuwaliśmy się w tych drobnych kamykach. Po południu dotarliśmy do dużej półki
skalnej gdzie chcieliśmy przenocować. Widoki, jakie się stąd roztaczały, dawały
niezapomniane wrażenia. Równa płaszczyzna bagnistego lasu, z której tu i ówdzie
wyłaniały się kolumny skalistych wyniosłości o pionowych ścianach. Na zachodzie
majaczył płaskowyż, z którego wyruszyliśmy - w otoczeniu wyższych i gęściej
rozsianych gór na wybrzeżu ciemniał swoją ścianą. Pomiędzy tymi szczytami bladła
zachodząca Mal*pas'ar, a nikłe błyski odbijały się na falach odległego morza.
Wieczorem odebraliśmy komunikat o naprawieniu radiostacji u Ezekiela.
Jeden problem był rozwiązany, więc można było zająć się tym co nas tu
sprowadziło. Z tamtego miejsca gdzie naprawialiśmy transportowiec było widać, że
wszystkie kolejne góry w otoczeniu tej mają jednakową wysokość i są symetryczne
rozstawione, a pośród nich była ta, na którą się teraz wspinaliśmy -
wyróżniająca się kształtem i rozmiarami.
W czasie, gdy szukając bardziej zacisznego miejsca na nocleg
penetrowaliśmy okolicę, znaleźliśmy wlot do jaskini. Początkowo tylko go
zauważyliśmy, gdyż znajdował się znacznie wyżej od miejsca, gdzie się
zatrzymaliśmy, ale dojście tam nie było trudne więc wróciliśmy po bagaże i w
zapadającej ciemności wspięliśmy się na górę.
Otwór okazał się o wiele większy niż sądziliśmy. Czterometrowa
dziura o dość regularnych, okrągłych kształtach prowadziła w głąb groty o prostym,
suchym dnie i lekko wznoszącym się sklepieniu. Na twarzach czuliśmy ciąg powietrza,
które musiało płynąć gdzieś z wysoka, bo było nad wyraz suche.
Pozostawiwszy rzeczy przy wejściu poszliśmy głębiej. Trzeba było
uważać na nietoperze, które właśnie zaczęły wylatywać na zewnątrz. Piszczące,
kosmate ciałka, śmigające we wszystkich kierunkach. Przeszliśmy jakieś sto metrów,
gdy korytarz przekształcił się w większą grotę. Miała wysypane miałkim piaskiem
dno i kuliste sklepienie ze szczelinami, którymi płynęły ciepłe podmuchy. Wszystko to
zauważyliśmy jedynie kątem oka, bo wzrok przykuwały dwa kamienne katafalki stojące
obok siebie na środku pieczary. Na dużych blokach kamienia leżały szczątki dwóch
ludzi. Rozsypujące się kości musiały tu leżeć bardzo długo obróciwszy się już w
proch.
Tak dawno nie widzieliśmy nic związanego ze śmiercią, że te jej
symbole głęboko nami wstrząsnęły. Staliśmy tam patrząc jak grobowiec matowo
błyszczy złym wspomnieniem, w świetle naszych latarek i wyobraźni. Jak łatwo się
przyzwyczaić do tego co jest nam miłe, dobre. Tak szybko zapominamy o przykrościach,
zacieramy złe wspomnienia. Dlatego gdy się nam w jakiś sposób ponownie objawiają,
stają się szokiem. Tym większym, że nie tyle niespodziewanym co uznanym za
niemożliwy, a przede wszystkim niechciany.
Do tego zaskoczenia dołożyła jeszcze swoje świadomość, że
przecież na tej planecie nie było ludzi - nie mogło być - tak nam przecież
powiedziano. Nasza wiara nie długo była wystawiana na próbę. Kiedy podeszliśmy
bliżej okazało się, że nad głowami zmarłych wypisano w kamieniu ich imiona. Napisy
były w języku starohebrajskim.
Jedno brzmiało: MOJŻESZ, drugie: HENOCH.
W tej chwili Jonaszowi nagle coś się stało. Trzymając się za
głowę klęknął. Próbowałem mu pomóc, ale nie mógł nic powiedzieć. Łkał
głośno, a spod przyciśniętych do twarzy dłoni płynęły łzy. Cały był
roztrzęsiony. Nie mogłem go uspokoić, więc podniosłem i pół-niosąc, pół-wlokąc
wyprowadziłem stamtąd. Rzuciłem latarkę tak, żeby świeciła w korytarzu, który
będąc prosty był chociaż przez trochę oświetlony. Kiedy zbliżaliśmy się do wylotu
Jonasz nagle się uspokoił, żeby po chwili wyrwać mi się i pobiec naprzód. Goniąc go
potknąłem się w tych ciemnościach i boleśnie potłukłem. Nadal mnie boli. Kiedy
dotarłem na powierzchnię jego nie było ani słychać, ani tym bardziej widać. Żeby
szukać potrzebowałem światła więc musiałem wrócić do grobowca po latarki. Obolały
i po ciemku długo znowu szedłem w kierunku tej tajemnicy. Wziąwszy latarki nie
zatrzymywałem się tylko ruszyłem z powrotem.
Światło latarek, choć mocne nie ułatwiało szukania kładąc ostre
cienie, które wszystkie sprawdzałem. Po godzinie szukania byłem już tak zmęczony, że
z trudem stałem na nogach więc wróciłem do jaskini.
Obudziłem się późnym rankiem. Szybko coś zjadłem, opatrzyłem
stłuczenia i wziąwszy apteczkę ruszyłem na poszukiwania. Schodząc niżej zaglądałem
do wszystkich rozpadlin. po ciemku łatwo było zsunąć się po żwirze gdzieś do
jakiejś dziury. Znalazłem go kilkadziesiąt metrów poniżej półki. Leżał dziwnie
skręcony u stóp małego żlebu. Nieprzytomnego wytaszczyłem na równiejsze miejsce i
zacząłem cucić. Miał złamaną nogę i cały był posiniaczony. Z wielu zadrapań
sączyła się krew. Doszedł do siebie, ale słaby nie mógł się nawet ruszyć.
Podałem mu silną dawkę leków przeciwbólowych i nastawiłem złamanie, później
odkaziłem rany. Trzeba było się gdzieś przenieść. Nie chciałem wracać z Jonaszem
do jaskini, więc postanowiłem zejść trochę w dół, do najbliższych zarośli.
Wróciłem po najpotrzebniejsze rzeczy, rzuciłem okiem w czarny otwór naszej
niespodzianki i zniosłem je na dół.
Gorzej było z transportem jego samego. Z dwóch długich żerdzi
wykonałem coś na wzór noszy, których jedne końce ciągły się po ziemi, a drugie,
związane oparłem sobie na ramionach. Po południu byliśmy już wśród krzewów, gdzie
zostawiłem Jonasza z zaaplikowaną, kolejną dawką leków, a sam postanowiłem wrócić
jeszcze raz na górę.
Mojżesz i Henoch. Znałem ich obu, choć niezbyt dobrze. Mieszkali na
Ziemi, piastowali odpowiedzialne funkcje i cieszyli się powszechnym szacunkiem. Zostali
przywróceni do życia w pierwszej turze. To, że tutaj znajdują się szczątki z ich
imionami mogło oznaczać tylko jedno - ich pierwsze ciała, które w tajemniczy sposób
znikły po śmierci - zostały w cudowny sposób przeniesione na Hain (to potwierdzałoby
moją teorię, że jednak da się skrócić podróż przez przestrzeń korzystając z
duchowej nadprzestrzeni). Symboliczny kształt góry, gdzie je umieszczono też dobrze
pasuje - przecież na Synaju Bóg rozmawiał z Mojżeszem i dał mu Prawo. Ten zacny
człowiek zmarł samotnie, na innej górze i nigdy nie znaleziono jego ciała, na Ziemi
nie miał grobowca. Podobnie Henoch, był prawym człowiekiem u zarania dziejów
ludzkości - wyróżniał się z pośród współczesnych i został nagrodzony wizją. Po
jego szczątkach nie było śladu, przepadły.
Ciało jeszcze jednego człowieka zostało tak nadprzyrodzenie
usunięte, ale nie śmiem spekulować, czy JEGO prochy też znajdują się na tej górze.
Dopiero kiedy zniosłem na dół resztę rzeczy zacząłem sprawdzać
radio. To dziwne, że Meriba się nie odzywał. Odbiornik wskazywał wysłanie jednej
wiadomości z godziny trzeciej pięćdziesiąt siedem. Jej treść wstrząsnęła mną -
Meriba odleciał. Bez jego pomocy nie poradzimy sobie, Jonasza trzeba szybko zbadać.
Póki co trzeba odpocząć i czekać, aż zaczną nas szukać.
Wieczorem Jonasz trochę oprzytomniał, ale nie rozmawialiśmy o
ostatnich wydarzeniach. W nocy obudził nas daleki, ale bardzo znajomy huk. Z niemym
pytaniem na twarzach, z przerażeniem w oczach patrzyliśmy na ognisty punkt wznoszących
się w górę lądowników. Zupełnie nie rozumiałem co się dzieje. Dlaczego
wystartowali? Czemu Meriba po nas nie przyleciał? Co się tutaj dzieje?
Następnego dnia, kiedy radio milczało, wspólnie doszliśmy do
przytłaczającego wniosku, że odlecieli bo im nakazano, a nas zostawili, gdyż nie mieli
innego wyjścia. To była nasza kara za przedwczesne odnalezienie tego miejsca. Stąd też
dziwna reakcja Jonasza. Jego wyczulone postrzeganie tym razem przyczyniło się, że tak
silnie odczuł GNIEW. Szkoda, że wcześniej nie zrozumiał, że ostrzega go przed samym
sobą.
Założyliśmy najlepszy z możliwych obozów i czekaliśmy na jakiś
cud. Nie zdarzył się. Po kilku dniach zaczęły kończyć się zapasy żywności,
dlatego teraz postanowiłem iść poszukać jakichś owoców, czy innych jadalnych rzeczy.
Problem był taki, że nasz ponton był niesprawny - dwie komory były nieszczelne. Zatem
podróżowanie po tych mokradłach było niełatwym zadaniem.
Wróciłem wieczorem z żywnością, a następnego dnia udało nam się
zalepić jedną z dziur. Zanurzeni trochę głębiej niż granica bezpieczeństwa
wyruszyliśmy w drogę powrotną - do morza. Musieliśmy zrezygnować z części bagażu -
na szczęście nie okazał się potrzebny. Trzy dni później wypłynęliśmy z prądem
rzeki na otwarte morze. Do tej pory Jonasz na tyle się wzmocnił, że mógł już stać,
ale oczywiście nie można było zbytnio obciążać chorej nogi.
Po uzupełnieniu zapasów słodkiej wody popłynęliśmy wzdłuż
brzegu w kierunku Isz'sza-3. Podróż takim małym stateczkiem nie należała do
najprzyjemniejszych, ale i nie trwała długo. Dość szybko wyczerpały się baterie
zasilające nasz napęd - i tak pociągły dłużej niż się spodziewaliśmy.
Następne tygodnie minęły na łapaniu zwierząt, które mogłyby
posłużyć za juczne czy nawet wierzchowe, później oswajanie ich, co nie było aż tak
trudne, bo w końcu cała fauna była przyjaźnie do nas nastawiona, i w końcu podróż
do obozu. Dotarliśmy tam szczęśliwie i zostali właścicielami wielkiej kolekcji
okazów, eksponatów i próbek pozostawionych przez naszą ekipę.
***
Trzysta lat później.
W miejscu gdzie kiedyś założony był obóz pierwszej wyprawy na Hain
stała teraz duża farma. Na okolicznych poletkach rosły typowe rośliny rolnicze.
Niewielkie płachetki ziemi zajmowały jarzyny, obok których rosły ziemniaki, pszenica,
soja i inne tym podobne. Po pobliskim pastwisku biegały piękne konie. Niektóre klacze
będą się niedługo źrebić. Obok pasły się rdzawo brązowe krowy wolno
przeżuwające soczyście zieloną trawę.
Na dachu największego z budynków, które wszystkie wykonane były z
drewna, zainstalowano układ baterii słonecznych. Wysoki wiatrak pompował wodę do
wielkiej kadzi ustawionej obok zabudowań. Kilkanaście prymitywnych, również
drewnianych wiatraków generujących energię elektryczną stało na zboczu pobliskiego
wzgórza. Wyglądało na to, że ktoś próbował metodą organizatorską zabezpieczyć
sobie dopływ energii, nie mając jednak dostatecznych środków. Stąd zapewne różne
źródła.
Od strony morza doleciał szum silnika wodorowego. Na drodze dojazdowej
pojawił się dziwny pojazd. Prymitywna konstrukcja, w dużej części drewniana,
poruszana była nowoczesnym układem napędowym. Dwaj ogorzali mężczyźni w lekkich
tunikach jechali w kierunku domów rozmawiając ze sobą. Na platformie za plecami mieli
paczki i lśniące skrzynki z emblematami pierwszej wyprawy do gwiazd. Wehikuł cały
trzeszczał i trząsł się na wybojach nierównej drogi.
Jonasz z brodą i w słomkowym kapeluszu (trochę tylko krzywym)
kierował pojazdem. Obok niego siedział Goran - śniady i gładko ogolony. Rozmawiając
zbliżali się do swego królestwa. Dwuosobowa populacja planety Hain w układzie
Mal*pas'ar.
Czy ich wieczne życie nie jest zbyt wielką karą samotności na
pięknej, lecz pustej planecie?
***
Siedemdziesiąt trzy lata później.
I wziął Pan Bóg DNA człowieka. I utworzył z pierwiastków ziemi
kobietę. I przyprowadził ją do mężczyzn, do miejsca gdzie mieszkali i gdzie uprawiali
rolę, i dał ją starszemu z nich, po czym rzekł:
"OTO DAJĘ WAM TEN ŚWIAT. OPIEKUJCIE SIĘ NIM, STRZEŻCIE I
CZYŃCIE SOBIE PODDANYM. ROZRADZAJCIE SIĘ I ROZMNAŻAJCIE I NAPEŁNIJCIE TĄ ZIEMIĘ.
TYLKO GÓRY, O KTÓREJ WIECIE, ŻE JEST MOJĄ SZCZEGÓLNĄ WŁASNOŚCIĄ, TEJ NIE
DOTYKAJCIE, ANI SIĘ DO NIEJ NIE ZBLIŻAJCIE, ALBOWIEM TO MIEJSCE ŚWIĘTE, ONO NALEŻY DO
MNIE, I ABYŚCIE NIE POMARLI, NIE ŚCIĄGNĘLI NA SIEBIE GNIEWU MOJEGO".
Potem nazwał Jonasz kobietę imieniem Alfa i stała się jego
małżonką. Zbliżył się do niej i ona poczęła i urodziła mu córkę, której nadano
imię Rekia, co znaczy "dobry dar dla mojego przyjaciela".
Wziął sobie Goran Rekię za żonę i współżył z nią i urodziła
mu synów i córki...
***
Pośród bagien stała góra inna niż wszystkie dookoła. Była
symbolem wydarzeń z czasów i miejsc tak odległych, że prawie zapomnianych. W dużej
jaskini suche powietrze opływało prochy dwóch mężów.
Wysoko nad nimi, w innej jaskini leżały na marmurowym stole szczątki
innego człowieka, którego ciało, jak okup, wykupiło kiedyś wszystkich ludzi. Złotem
lśniące litery wieściły: JESZUA - MÓJ SYN.
Katowice 22.VII.1999
Viktor Gimel