Pastwisko Losu


AUTOR - Jacek Gierczak  "Isidoro "
HTML :  ARGAIL

Opowiadanie zamieszczone za wiedzą i zgodą Autora


Rozdział I - Lody z bakaliami     Wiosenne popołudnie - słońce rozświetla osiedle przy ulicy Hallera. Sielankowy nastrój. Rodziny wracają z niedzielnej mszy, wraz ze swymi pociechami. 
    Niewysoki, szczupły mężczyzna, kurczowo ściska rączkę swego małego synka. Niebiesko-biała czapeczka, spoczywająca na jego okrąglutkiej główce zakrywa jego zielonkawe oczka. Spokojnie spacerują, a minąwszy niedaleko znajdującą lodziarnie w dziecku rozbrzmiewa wewnętrzny ból: zaczyna krzyczeć a
na policzkach pojawiają się łezki.
-     Synku, co się stało? - zapytał zaskoczony ojciec.
-     Loda, tato... chcę loda - odpowiedziało niepewnie dziecko, podskakując rozgoryczone.
-     Dobrze. - odparł bez dłuższego namysłu tato.
    Weszli do lodziarni, zatłoczonej wówczas.
-     Zaraz kupię ci to co chcesz.
    Nie minął kwadrans a mężczyzna stał już przy ladzie. Dziecko siedziało posłusznie przy białym stoliku, wtopione w szerokie, utrzymane w tej samej
barwie, wykonane z grubego plastyku krzesło. Tato podszedł to swego synka, przykucnął przy nim, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł rozlane
równolegle, delikatne łzy.
-     Proszę, masz, taki jak lubisz.
    Dziecko nawet nie podziękowało, ojciec wprawdzie tego nie wymagał. Chłopczyk chwycił podarunek dosyć niezgrabnie i wstał powoli z krzesła. Przed wyjściem jeszcze, ojciec poprawił mu jego czerwony szalik, który nie dokładnie okrywał szyję malca.
-     Tylko jedź powoli, dobrze?
-     Dobrze tatusiu.
    Wyszli z pomieszczenia i przeszli na drugą stronę ulicy. Chłopiec lizał loda powoli, tak jak ojciec prosił, a roztopione partie smakołyku skapywały na jego
czerwoną kurteczkę. Tato uważnie go obserwował i zauważywszy incydent, zatrzymał się, wyjął chusteczkę i przykucnął aby być na jego wysokości.
-     Oj, poczekaj, ochlapałeś się - stwierdził ojciec krótko.
-     Przepraszam... - szepnęło dziecko.
-     To nic, tylko jedź ostrożnie.
    Ruszyli prosto do domu. Mijali ulice, pełne uśmiechniętych twarzy rodziny wracały do domów za zapakowanymi ciastami aby po świątecznym obiedzie spożyć
smaczny deser. Dziecko mijało twarze, wszystko było prawdziwie spokojne.
-     Tato, spać...
-     Dobrze, wrócimy do domku to się położysz.
    Chłopczyk szedł cierpliwie, jednak nie poznawał otaczających go bloków. Wydawało mu się że szedł tędy pierwszy. Doznał uciechy gdy ujrzał trzepiącą
dywan mamę.
-     Mama! - krzyknął głośno, tatuś spojrzał na jego twarz. Nie krył radości. Mama dobrze usłyszała i spojrzała na lewą stronę od trzepaka. Dochodziła
13:00 więc zgodnie z czasem zjawili się nieopodal domu.
    Rodzice przywitali się całusem. Ojciec chwycił za dywan i zaniósł go do mieszkania. Mama zbliżyła się do synka. Dziecko patrzyło spokojnie i na widok
uśmiechniętej twarzy mamy odwzajemniło zadowolenie. Dziecko okazało swe bielutkie mleczaki a podbródek jak i wargi okryte były resztkami loda.
-     Chodź, pójdziemy się umyć - powiedziała mama i chwyciła chłopca za rękę
-     Spać... - wysapało, zmęczone spacerem dziecko.
-     Dobrze, zaraz się położymy...
    Udali się do mieszkania.

Postaraj się zrozumieć mą troskę,
o twą pamięć.
Cieszę się, że nareszcie uniosłeś ten ciężki worek,
pełen marmurowych płyt.
Udało ci się.
A ja już na zawsze złożyłem tobie jedyną obietnicę.
Zawodziłem twe oczekiwania,
ty nie pozostawałeś mi dłużny.
Dziś chcesz odejść,
jak tchórz, człowiek który wciąż myśli,
że zna rozwiązanie.
  Rozdział II - godamn this voice inside your head     Szyja to najpiękniejszy punkt kobiecego ciała. Gładka, długa, nadaje uroku każdej istocie poczucie zadowolenia. Dokładny, miarowy puls, krew delikatnie
przepływająca przez żyły tętnicze. Poddana pieszczotą napręża się, zyskuje nowy kształt, okazuje jaka jest zadowolona. Czuje. Nie pragnie wydostać się z uścisku przyjemności, chcę (żąda) aby trwało to możliwie jak najdłużej.
    Spogląda w lustro i wydaje jej się że jest doskonała - mocne, kręcone, ślicznie ułożone włosy, długie nogi i piękna twarz - jest obiektem pożądania
każdego mężczyzny. Nigdy nie myślała że zostanie spostrzeżona. W szkole ignorowana, zakochana w swoim chłopaku i będąca przyjaciółką jego kolegi
dziewczyna, pogrążona była w własnym świecie, do którego nikt nie miał dostępu. Droga była kręta, pełna najróżniejszych rozstai, niebezpieczna i długa. Była
artystką i walczyła ze swymi zjawami nocnymi - upiorami i demonami w człowieczych postaciach. Na myśl (widok) o nich strasznie bladła, żaden makijaż
nie był w stanie ukryć tego, co tak naprawdę czuła. Poobgryzane ze strachu paznokcie, do krwi rozdrapane koniuszki palców. Początkowo nad wszystkim
panowała, ukrywała swój ból. Prawa Murphy'ego nigdy nie zawodzą - ją też to pochłonęło. Cierpienie narastało.
    Spoglądając na to wszystko z perspektywy czasu, wydaje mi się że to nie mogło trwać ani chwili dłużej - wszak samobójstwo to tchórzostwo a litość stanowi
oznakę słabości. Wybrała to drugie - choć nigdy nie pomyślałbym że jest aż tak słaba. Wielu rzeczy nie wiedziałem - nie chcę wiedzieć. Chcę odpocząć, zasnąć.
Nie potrafię teraz myśleć o niczym innym. Pamiętam jak siedzieliśmy kiedyś w huśtawce - pragnęliśmy jeszcze raz poczuć lata młodości. Unosić się i opadać,
jak ptaki. Zmusiła mnie abym ją zabił, już teraz musiałem to z siebie wydusić. Poszliśmy do parku, usiedliśmy wygodnie na ławce, zapaliliśmy papierosa i
zaczęliśmy zwyczajnie rozmawiać. W pewnym momencie wyciągnęła nożyczki. Były śliczne, tak piękne że aż się popłakałem z radości. Czyste, ładnie błyszczały w promieniach popołudniowego słońca. Powiedziała: "Chcesz zaznać czegoś nowego? Zabij mnie, to proste, tylko jedno proste pchnięcie. Minimalnie bolesne ukucie i mnie już nie będzie. A ty wreszcie zrozumiesz że to przyjemne". To były jej ostatnie słowa. Wcale mi się to nie podobało. Nie wiem co mną wtedy kierowało - działałem pod wpływem impulsu. To trwało chwilę, w momencie gdy ją zabiłem, poczułem drżenie w dłoniach, dokładnie tak jakby coś chciało się ze mnie wydostać. Dusza? Może po prostu nerwy. Wtedy tak nie myślałem. Przyszło mi to do głowy dopiero wtedy kiedy znalazłem się Tu. Zawsze uważałem, że człowiek zaczyna wszystko rozumieć w momencie kiedy sam podejmie decyzję o tym że już spełnił swą rolę - jest gotowy na odejście. Ona już dawno uważała się za osobę o doszczętnie wyeksploatowanych możliwościach - miała 22 lata. Nie potrzeba żyć 60 lat w okrutnych męczarniach bólu, zmęczenia i depresji. Każdy sam sobie wyznacza czas.
    Zaczynam sobie wszystko przypominać. Do mózgu napływają informacje o tym co robiłem przed laty. Pozwolili mi wreszcie wejrzeć gdzieś głębiej. Siedząc i
nerwowo chodząc po pomieszczeniu nie czuję upływu czasu. Dlaczego miałbym czuć? Przecież już nie żyję, nie mogę z nikim porozmawiać, niczego dotknąć. Nie widzę, lecz słyszę. Słyszę huk, szum wody, wrzaski ludzi, czuje płomienie ognia.
    Wszystko legnie w gruzach, a ja nikomu nie mogę powiedzieć, co czuję. Z drugiej strony, nikt nie chciałby słuchać głupot nieudacznika, mającego na karku
zaledwie 25 lat. Dawniej tylko dwie osoby chciały słuchać. A jeszcze dawniej trzy. Zawsze wydawało mi się, że nikt nie jest w stanie mnie zrozumieć, że stoję
na najwyższym piedestale. Teraz gdy nie pozostaje mi nic innego jak wspominać, wiem że byłem głupcem. Nie poznaję siebie, gdy mam przed sobą czarno-białe
obrazy wspomnień z dzieciństwa. Głupkowaty urwis, emanujący głupotą, operujący wulgaryzmami i chamskimi gestami. Wstydzę się, lecz cieszę się jednocześnie, że nie upadłem jeszcze niżej.
    Nigdy nie zastanawiałem się nad istotą tego miejsca. To miejsce - gdzie ja jestem? To pytanie które zawsze wiążę z myślą na temat tej "pustki" - bo tak
nazywam to miejsce. To pomieszczenie jest przerwą - między wędrówką. Tu dusza (zawsze myślałem że jestem całkowicie wypalony) odpoczywa, ma wystarczająco dużo czasu, by kontemplować. Przetasowywać masę informacji, wyrzucać, sklejać ze sobą i zmieniać wedle swych marzeń. Słońce. Chciałbym jeszcze choć raz doznać tego przyjemnego stanu bycia ogrzanym. Wszak tu nie było ani zimno jak w niebie, ani też gorąco niczym w piekle. Kiedy zaczynam myśleć o tym jak się tu dostałem, nasuwa mi się na myśl uczucie, jakbym nie był tu sam - tysiące oczu patrzyło na mnie z religijnym skupieniem. Kompletna dekoncentracja wyzwala we mnie wrażenie zagubienia. Każda chwila napełnia mnie przekonaniem, że kiedyś otrzymam nowe możliwości. Teraz jednak, muszę poczekać na swoją kolej. Czas jest mi dziś niesłychanie obcy. Może to dość dziwne, ale pustka to jedna wielka pętla czasowa - choć czas jest tu nieokreślony. Co jakiś czas zaczynam się denerwować, że nigdy nie uda mi się stąd wydostać, zaczynam czuć opadające me łzy, które gdzieś tam (daleko w dole) uderzają o powierzchnię następnego świata, w którym przyjdzie mi zmagać się. Jestem wojownikiem, jednak rycerzem bez honoru - splamionego żałością. Do tego ma krępująca brzydota i coraz głębiej ukrywająca się w moim ego nieśmiałość. Czy to spowoduje że pozostanę tu na wieki? Nie! To muszą być jakieś brednie. Tak być nie może! To po prostu nie może być prawda... 
    Pamiętam tę chwilę w której wszystko wydało mi się jasne. Szedłem przez wysokie pola zbóż, w dłoni dzierżyłem kosę. Czy już wtedy, udałem się na
zasłużoną wojnę ze samym sobą? Czy to był ten odpowiedni (decydujący) moment? Idąc powoli widziałem swe odbicie niczym w lustrze. Pulsująca pojedynczość, głód zastoju, dezorientacja wzrokowa. Gruby pastuch zatrzymał się przede mną i gestem dał znak abym podszedł bliżej. Zbuntowany, zapatrzony we własne życie (egoista?) stanąłem przed otchłanią i przestraszyłem się. Wyrzuciłem z dłoni swą broń i pognałem z powrotem tam, skąd przyszedłem. Dostałem szansę, zmienić swe życie, pełne monotonii. Byłem zbyt słaby. Nie byłem gotowy. Gruby nawet nie odwrócił się za mną, tylko wypluł z ust źdźbło trawy i zapalił jointa.
    Już nic co ludzkie nie jest mi obce. Każda sekunda napełniła mnie przekonaniem że me narodziny to błąd. Siedząc na sali, obserwuję młodą blondynkę
zapatrzoną w obraz mego wuja. Patrzę uważnie, dłonie zaparte mam na brodzie, wyglądam jak siedmiolatek, siedzący na kancie piaskownicy i obserwujący bójkę dwóch starszych wiekiem idiotów. Nie zauważa mnie, jestem jej kompletnie obcy. Pozostaje jej obojętny. Zaczyna coś szeptać, nerwowo wiercić się na stalowym krześle. Chciałbym cierpieć na to samą chorobę co ona. Dopiero teraz czuję jaki mam wąski zasób słów - nie potrafię nawet określić na co cierpi ta dziewczyna.
    Dlaczego chciałbym aby podzieliła się ona swym cierpieniem? Ponieważ ten świat mnie nie chce - nie potrzebuje mnie. Nie musiałbym się wówczas tyle przejmować, wszystkim trudnymi sprawami i negatywnymi głosami. Mógłbym tylko obserwować i wszystko rozumować wedle własnych możliwości - nikt nie musiałby podsuwać mi własnych sugestii. Do dziś marzę o takim życiu. Mam nadzieję że tym razem będziesz dla mnie o wiele bardziej miły... dobrze wiesz jakie mam do ciebie podejście także nie przebieraj w środkach - wybuchnij, pieprzony kłamco i pokaż na co cię stać. Wtedy zyskasz respekt, a przez twą wstrzemięźliwość nie możesz pełnić w mym życiu roli Mesjasza. Może podobnie jak ja, nie dorosłeś?
    Moje życie zostało skazane na spełnienie. Urodziłem się całkowicie sprawny - bez fobii, w zwyczajnej rodzinie. Mimo że chciałem, nigdy nie mogłem zamknąć się we własnych baśniach - których później wysłuchiwałoby me dziecko w swym bujanym łóżeczku. Pewnie już po minucie, zagłębiłoby się we śnie...
    Postać mojego przyjaciela - niejakiego Burnsa, prezentuje się najbarwniej. Otwarty na życie, mający aspiracje bycia na wysokim stanowisku, zmarł. Wszyscy
Ci, których kochałem, znałem i szanowałem, odeszli. Przez pewien okres czasu bezsensownie o to obwiniałem - szukałem dziury w całym. Dopiero później sam
zacząłem kopać... 
-     Kop! - krzyknął donośnie naczelnik, odgryzł końcówkę cygara i splunął w stronę Burnsa. Kaszlnął, wypluł zieloną flegmę i zapalił. Kopiący już był na
granicy wytrzymałości. Mięśnie wychudłego mężczyzny, napinały się go granic możliwości a pot lał się z niego strumieniami. - Szybciej! - sypnął butem nieco gęstego piachu w stronę jego pochylonej nad łopatą twarzy. Burns miał ochotę wybić mu zęby ale wiedział doskonale że skończy się to tragicznie. Poza tym, był zmordowany.
-     Kopie najszybciej jak mogę... huh... przecież... - zaczął nowe zdanie, ścierając dłonią pot z czoła.
-     Co?! Pozostało ci niewiele, ruszaj się, masz jeszcze trzy minuty... jeśli za trzy minuty nie dasz znaku że skończyłeś... klatka!
    Burns zadrżał w duchu. Chciał jak najszybciej skończyć wykopywanie dołu lecz nie miał już siły. Nawet gdyby naczelnik dał u kolejne dziesięć, nie zdążyłby, a
co dopiero wyrównać ścianki. Zlany potem, chwycił za leżącą na ziemi manierkę. Odkręcił zakrętkę, zdjął się i łyknął przez chwilę wodę, która tylko pogorszyła
stan jego samopoczucia. Niemal wrzątek, nagrzany pod wpływem silnych promien słonecznych, zalał wnętrze jego korpusu. Tyle ile nie wpłynęło przez krtań,
zdążył bezwarunkowo wypluć. A przecież tak bardzo lubił biegać z Monicą po parku, w środku lata, będąc na wakacjach w Madrycie. Trzydzieści stopni w
cieniu. Tam też tak było. Kazano mu wykopać dół o dokładnej głębokości 2,5 metrowy głębokości - po co? To już nieważne, jak stwierdził sam naczelnik,
zlecający wszystkie prace fizyczne. Po co mieliby wysyłać na robotę swych z straży skoro mogą wykorzystać tych silnych, bezmózgich skurwysynów. Zadanie to
spełnił w 99% - musimy jednak pamiętać że liczba 99 to nie 100. Co za pech, te dokładności co do milimetrów znał tu każdy. I jak strażnik powiedział że zobaczy
brak połysku na którymś skrawku kafelki w kiblu, nie udamy się na obiad. To dopiero kawał chama. Burns, był nieugięty, dlatego dół przypadł właśnie mu.
-     Więźniu, tracisz tylko czas... - westchnął łysawy, wąsaty mężczyzna z góry, patrząc przed siebie. Zaciągnął się, przygryzł cygaro pożółkłymi zębami i
poluzował sobie krawat. Wyciągnął chusteczkę i wysmarkał w nią nos. 
-     Robi się, szefie.
    Chwycił ponownie za łopatę - wbił głęboko. Podważył gołą stopą i wyrzucił partię piachu na górkę w górze, która chwili na chwilę stawała się coraz
większa. Naczelnik gdzieś na chwilę zniknął. Zdziwiony tym Burns, podskoczył i chwytając się przemęczonymi rękoma ostatkami sił podciągnął się. Jego oczom
ukazała się pusta przestrzeń, w oddali rysował się budynek główny, po lewej dostrzegł rozciągające się lotnisko. Uciekać? To przecież niemożliwe! To pewnie
element wychowania, próba wyłączenia w więźniu impulsu do ucieczki. Zatarciu tego połączenia między SWOBODA-WOLNOŚĆ. Ja sobie tylko wyobrażam jak on się bał.
-     Twój czas minął!
    Przestraszony tą wypowiedzią Burns spadł w dół uderzając o ściankę dołu - bliski kontakt z twardą gliną odczuł parę sekund później, gdy poczuł jak coś
przeskoczyło mu nieopodal karku. Co za cholernie uciążliwy ból. Nie możesz się za swobodnie wyginać bo już się odezwie. Zupełnie jak z kobietami...
-     Jaki uzyskałeś wynik?
-     Myślę że w miarę pozytywny...
-     Nie myśl! To ja myślę nie ty, wiesz co należy do twojej roboty! Jeszcze się nie nauczyłeś? Ależ ty jesteś odporny na wiedzę. Czekaj no, już ja cię nauczę,
kupo gnoju! - naczelnik kompletnie nie zważał na pełną gniewu twarz więźnia. Po tym ciągu bluźnierstw, zniknął mu z pola widzenia.
    Odszedł. Nie minęło piętnaście sekund a już przy dole pojawiła się para strażników. Barczyści, w granatowych uniformach, kamienne twarze. Spoglądali na
niego z pogardą. Jeden splunął nieopodal niego w dół i krzyknął:
-     Ruszaj się więźniu, inny dokończy za siebie. Idziesz tam, gdzie sobie zasłużyłeś.
-     Do czyśćca? - odparł ironicznie Burns.
-     Cwany z ciebie gnojek, zapewniam cię jednak że po trzech dniach spędzonych w klatce odechce ci się nawet myśleć...
    Drugi zaśmiał się chamsko i zapalił papierosa.
-     Ładna pogoda co nie, Charlie? - zapytał ten niższy i ponownie splunął.
-     Mogło być trochę wilgotniej... no ruszaj się!!!
    Pracownik wygrzebał się z ledwością Padł na kolana ze zmęczenia. Strażnicy podnieśli go i rzucili nieco przed siebie. Jeden z nich wyciągnął berettę.
-     Co ty robisz? - drugi zagaił.
-     To w razie potrzeby. Cholera wie czy nie udaje.
-     Fakt - drugi dał znak że rozumie.
    Burns podniósł się leniwie i szedł nierówno przed siebie. Chciał w jakiś sposób zmusić strażnika aby go zastrzelił lecz nic ni przychodziło mu do głowy.
Potworny ból głowy nie pozwalał na choć paro sekundową, konstruktywną myśl. Pozostało tylko iść i czekać na przebieg wydarzeń. Nigdy wcześniej nie zdarzyło
mu się wylądować. Ponoć ludzie po wyjściu stawali się chodzącymi warzywami. Kompletnie zaniknęły im zmysły słuchu, mowy. To był chyba główny cel tego
więzienia. Wypaczanie psychiczne więźniów aby zyskać nad nimi bezgraniczną kontrolę. Burns był nieugięty. Stosowali wiele rzeczy przeciwko niemu. Nie
pozwolił na to aby mu rozkazywano. Teraz wystawili go na najgorszą próbę. Zbliżali się coraz bliżej klatki. Burns wiedział że jeśli czegoś zaraz nie
wymyśli zamkną go w środku tego piekiełka na choćby tydzień.
-     Wiesz co... - przemówił ledwo Burns - zastanawiam się jakby wyglądała twoja morda w środku tej klatki.
    Prowadzący go, z petem w dłoni strażnik tylko zaśmiał się. Drugi jednak odbezpieczył broń.
-     Do którego z nas powiedziałeś to, śmieciu?
-     Do ciebie, cieciu. Taki jeste...ekhm, mądry, skurwielu? Myślisz że jesteś śśś-siln-y gdy trzymasz w garści broń? Żałosny z Ciebie tchórz.
-     Charlie, strzelę mu w ten zakuty łeb i będzie po krzyku - stwierdził krótko i wycelował prosto w potylicę Burnsa. Ten szedł prosto w kierunku klatki, niczym
zahipnotyzowany
-     Oszalałeś?! Przecież jemu tylko o to chodzi. - w tym momencie więzień uświadomił sobie, że klawisze to wcale nie głupi kolesie, kumają psychikę
człowieka, pracującego 10 godzin dziennie, z kwadransowym odpoczynkie  i manierką wody na czas pracy. Burns odwrócił się i krzyknął:
-     Co jest dupku?! Nie potrafisz mnie zabić, przecież ja już jestem martwy!Skróć me cierpienie! - wydarł się na całe gardło.
    Strażnik opuścił broń.
-     Naszym zadaniem jest przedłużyć twoje cierpienie, nie jego przyspieszenie. Jak mogłeś być tak głupi, myślałeś więźniu że dam się na to nabrać?
-     Już nigdy więcej nie pomyślisz, możesz mi wierzyć. - dodał ten drugi.
    Zbliżyli się do klatki. Burns upadł przed jej drzwiczkami. Tułamy kurzu uniosły się w powietrze. Strażnik chwycił go za przetłuszczoną czuprynę i z
pomocą drugiego, wpakował jego ciało do środka. Zatrzasnął drzwiczki, założył stalową kłujkę
-     Okrągły tydzień. Tego jeszcze nikt nie przeżył. Módl się aby Bóg zesłał tobie deszcze bo inaczej, będzie z tobą krucho. Aha, jak będziesz grzeczny, może
przyniesiemy Ci szczyny psa naczelnika. Zapewniam, że będziesz zachwycony. Drugi ze strażników, wyraźnie małomówny rzucił głośno:
-     Na co jeszcze z nim gawędzisz?! Idziemy, robię się głodny... - poszatkowany głos przedarł się niewyraźnie przez gęste powietrze wiatru.
    Odeszli. Burns przez chwilę leżał nieprzytomny. Po kilku minutach otworzył oczy. Sytuacja nie prezentowała się interesująco. Leżał (w zasadzie siedział)
skulony do granic możliwości i nie mógł poruszyć nawet palcem. Wypełniał klatkę po brzegi, mimo że swą posturą nie miał co konkurować z resztą więziennych
byków. "Jak oni ładują tu tych większych?, a może chcą się mnie pozbyć, bo stwierdzili że lepiej będzie mieć o jedną mordę mniej do wykarmienia" Czy to do
cholery również należy zaliczyć do programu resocjalizacji więźniów. Wiedział jedno: już dzisiaj umrze.     Jednak przeżył, wytrzymał ten ucisk - jego umysł nie wygasł tak szybko. Żył jeszcze przez okrągły tydzień. Po tych siedmiu dniach, zmarł z przemęczenia. Ta
klatka, nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić, cóż to musiała być za męczarnia. Gorące słońce, gorąca klatka i gorąca wiatr uderzający o twe plecy.
Chciałbym aby podzielił się z mną tym bólem. Myślę że to ostatnie zdanie wypowiedziane przez strażnika (o sikach), tylko napędziło Burnsa do tego, aby
przeżyć. Wszystkie swoje wcześniejsze żale, bóle i udręki oraz relacje z codziennych 8 godzinnych prac przy zawieszaniu ogrodzeń (nie wiem ile wynosiła
objętość) opisywał w najdrobniejszych szczegółach w swych listach które pisał. Pisywał praktycznie codziennie - po dwóch dniach były już u mnie, mimo że spory
kawałek miały do przebycia (Vancouver-Londyn). Opłacałem wówczas wszystkiego jego przesyłki które przychodziły na mój adres - spore były to koszta, z czasem, przyszło mi nawet do głowy, żywić się stosami tych papierów, gdyż pieniędzy na jedzenie normalnie nie starczało! Wówczas, gdy pisał, mieszkałem w Londynie, pracowałem w miejscowej gazecie. Wtedy również, zmarli moi rodzice, podczas katastrofy lotniczej. To był kolejny szok, wszystko się rozsypało - niczym domek z kart. Lecieli właśnie do Londynu aby przyjrzeć się na własne oczy, jak ich syn radzi sobie samodzielnie. Przeżywając boleśnie te dwie sprawy, wciąż pogrążałem się w depresjach, zażywałem morfinę i piłem nadmierne ilości alkoholu. Całymi dniami przesiadywałem przy biurku i rozkładałem myśli Burnsa na najdrobniejsze detale. Były takie szczere, tak prawdziwe. Myślę że wybaczył mi iż został oskarżony za zamordowanie Monicy. Wiedział doskonale, iż to jestem mordercą. 
    Wybaczył mi, że zabiłem jego przyszłą żonę i zburzyłem wszystko na co pracował przez całe dwie ostatnie klasy liceum... Czy mówił jednak prawdę? Może
potrzebował oparcia... czuję jednak jego szczerość wobec mnie, wiele nas wszak łączyło. Mimo że innych darzył nienawiścią, mi za nawet najgorsze przewinienie
nie zrobił najmniejszej krzywdy. To mnie zawsze zastanawiało. Ja byłem tylko jego przyjacielem (przynajmniej tak mi się wydawało), czy każdy mógł nim zostać,
czy był ktoś kto mógł zająć moje miejsce? Sądzę że tak. Nigdy nie zrobi mi się już lżej na sercu, wciąż pamiętam wyraz twarzy Monicy. Czy ja kiedykolwiek
powiedział że czuję?
    Przez ostatni list, jaki otrzymałem od niego przemawiało wyczerpanie, tęsknota, ból i...śmiech. Odebrałem to jaka zachwianie psychiki. List był
chaotyczny, napisany "na kolanie". Pisał że jestem kompletnie załamany, nie odróżnia widelca od noża. Jego świat skurczył się do wielkości talerza owsianki.
O tym, że Burns zawsze był mi bliskim przyjacielem przekonałem się definitywnie,czytając Post Scriptum: "Nigdy nie walczyłeś o to, aby być lepszym..."
Wąchając dziś twe kwiaty,
nie dostrzegam już piękna, swobody.
Byłem jednym z tych, którzy się nie sprawdzili.
Chwyciłem za broń, jak niedojrzały głupiec,
wytworzyłem wokół siebie zniewalający, opętańczy chaos.
Teraz, ukrywając się z dala od wszystkich,
myślę nad dalszym ciągiem,
rozmyślam nad czymś, co przecież w ogóle nie istnieje...
To nie mogło się udać, było za mało czasu i możliwości.
Wszyscy to wiedzieliśmy.
Czuję wciąż, że gdybym wtedy nie odszedł,
wszystko trwało by nadal.
Byłem niesprawiedliwy.
  Rozdział III - Spowiedź     Prowadzę wojnę ze samym sobą - może to dość infantylnie zabrzmi, ale nie potrafię zapanować nad sobą w tej Pustce. Nie czuję przepływu krwi w mych
żyłach, nigdy nie poranionych, zawsze czystych, tak samo jak mój umysł. Sama myśl o tym, że kiedyś potrafiłem śpiewać i mogłem chodzić, jeść, kochać napełnia
mnie takim smutkiem jakiego nigdy jeszcze nie czułem. Co począć? Ile można tu czekać, do jasnej cholery?! Ściskam w sobie tyle niepotrzebnej agresji,
kanalizuje w swej duszy tyle negatywnych emocji że umierać mi się chcę na myśl o tym, co utraciłem.
    Byliśmy wszyscy dobrymi przyjaciółmi: Monica Lange, Jason Burns i Ja - Polak, z krwi i kości. Przezywali mnie zawsze Beksa, gdyż bardzo łatwo można mnie było doprowadzić do płaczu - tak właściwie to nazywam się Marcin Klęty. Mając niespełna czternaście lat (zaraz po ukończeniu szkoły podstawowej),
wyprowadziłem się z rodziną do Stanów Zjednoczonych. Moja rodzina szukała jakieś innej drogi - dobrzy byli z nich ludzie. Mama tłumaczyła książki a ojciec
pracował w serwisie komputerowym. Od małego starali się wykształcić mnie. Mimo oporów, po wyjściu z podstawówki już potrafiłem mówić po angielsku - na takim poziomie, na którym byłem w stanie się z człekiem dogadać. Zapadła decyzja o wyprowadzeniu się, były na to pieniądze z oszczędności, były i pieniądze na opłacenie mieszkania. Mój ojciec doskonale znał tamtejsze ceny gdyż miał wiele przyjacielskich kontaktów z tamtejszych branżowych firm komputerowych. Migiem spakowaliśmy rzeczy. Nigdy nie czułem się w Polsce dobrze, to okropny, niebezpieczny kraj - szczególnie mieszkając w dużych miastach. Łódź niewątpliwie do takich należy. Zawsze odrzucany od rówieśników, żyłem w odosobnieniu, ani rodzice nie mieli dla mnie czasu ani mieszkająca dwie ulice dalej babcia, zapatrzona w Wenezuelskie seriale obyczajowe. Byłem jedynakiem, nie sprawiającym kłopotów, dzieciństwo miałem całkowicie zwyczajne, nie było w nim nic szczególnego. Mogłem zrobić wiele rzeczy, aby ubarwić sobie życie, wiedziałem jednak że właściwy czas na zabawy i przyjemności jeszcze nastanie. 
    Wiem, że wówczas niewiele nastolatków myśli o tym w ten sposób, cóż, miałem szczęście. A może pecha?
    Nasza trój osobowa paczka zawsze była obiektem kontrowersji - czy to na osiedlach, w szkole. Nasze niekonwencjonalne zachowania na wykładach, odchodzące od stereotypów mody młodzieżowej ciuchy i sposób bycia był bacznie obserwowany przez wykładowców. Nie zliczę, ile razy zostaliśmy wyrzuceni z historii, za ciągłe śmiechy, po tym jak przypalaliśmy duże dawki najlepszego towaru marihuany jaki był w obiegu. Uwielbiałem np. straszyć nauczyciela od filozofii T-Shirt'em "RABIES". Heh, to były naprawdę szalone czasy. A wszystko zaczęło się od Burnsa, który na swym plecaku wypisał różowym sprayem hasło "ALL PEOPLE SUCK". Uwielbialiśmy chodzić do pubów i pić nadmierne ilość piwa by potem wysłuchiwać monotonnych, doskonałych utworów muzyków, grających na blaszanych instrumentach klawiszowych. Poezja. Muzyka sączyła się przyjemnie a my rozmawialiśmy na najbardziej poważne (jak i najbardziej banalne) tematy, opowiadaliśmy dowcipy.
    To były naprawdę bardzo szalone miesiące. Każdego z nas interesowały inne rzeczy - Jason i Monica żyli muzyką punkową z wczesnych lat 80. Monica poza tym, lubiła szkicować - stworzyła masę szkiców mych i Jasona profilów. Do dziś mam kilka pochowanych po szufladach i wciąż uwielbiam je oglądać. Kochała malować, przelewała swe myśli na papierze, będąc pod wpływem LSD-25. Ja natomiast, zaczytywałem się we wszelaką literaturę - pisywałem nawet pamiętniki, lecz po śmierci Monicy, spaliłem wszystkie, uznałem bowiem ten etap życia za zamknięty i nie mogłem pozwolić, aby ktoś wtargnął w me wspomnienia. W pierwszej fazie naszej znajomości nie rozumiałem kompletnie tych ludzi - prezentowali kompletnie inny światopogląd, traktowali życie z przymrużeniem oka. To inna mentalność, ja, rodowity Polak, wychowany w zupełnie innych tradycjach nie pojmowałem obyczajów Amerykańców. Wkrótce jednak, stałem się częścią tego jednego wielkiego rozumu.
    Uzupełnialiśmy się nawzajem, wspieraliśmy i pomagaliśmy sobie - pieniężnie bądź w nauce. Zawsze wiedziałem że mogę na nich liczyć, nigdy mnie nie zawiedli. Czy oni, mogą powiedzieć o mnie to samo? Znów zaczynam siebie obwiniać. Taki już jestem, odłączając się od tego trój osobowego rozumu, stałem się jedynie cząstką która potrzebuje uzupełnienia. Bez niego nie może funkcjonować.
    Opisuje to w ten sposób, jakbyśmy razem jako pięciolatki, kąpali się w jednej wannie. Nie, skądże. Pierwszy raz zobaczyłem ich na egzaminach wstępnych, który był zresztą jednym z najgorszych dni w mym życiu. Przez wszystko trzeba przejść, przeżyłem więc i to.
    Wszystko zaczęło się banalnie, podczas czwartego okresu drugiego semestru roku pierwszego. Szedłem przed korytarz główny - kierowałem się do głównych
drzwi wyjściowych. W domu, w planach miałem przeczytanie zadane na jutro lektury (zadana była już tydzień temu, tyle że z nawału pracy nie byłem w stanie do niej przysiąść). Minął drzwi do ubikacji męskiej i w tym momencie poczułem potrzebę. Bez zastanowienia wszedłem, wszak zależało mi na dobrym rozgospodarowaniu czasu.
    Będąc w środku, rozejrzałem się mimowolnie po wnętrzu. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie że nigdy przedtem, jak długo już chodzę, moja noga więcej tu
nie postanie (korzystałem z ubikacji na drugim piętrze). Ostry fetor rozlanego po podłodze moczu (ktoś nie był w stanie wcelować?) uderzył w me nozdrza z taką
siłą, że przez chwilę stałem nieco otumaniony. Podszedłem do pisuaru i ponownie obrzuciłem pomieszczeni wzrokiem - tym razem nieco dokładniej. 
    Roztrzaskane kafelki, wybite tylnie okno i porośnięty grzybem sufit pozostawiały, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia. Wyrwane umywalki? Do tego wulgarne hasła, rozpisane na drzwiach kabin stanowiły śliczne dopełnienie - hasło "Janet to kurwa" doskonale współgrało z leżącym na posadzce, zakrwawionym tamponem. Usłyszałem głośny śmiech. Zapiąłem rozporek i spostrzegłem iż za ostatnią kabiną znajduje się dalsza część pomieszczenia. W tylnej części kibla rozciągała się długa, prostokątna sala, pełna umywalek i zabrudzonych, zbitych luster. Chyba od dawna nikt tu nie sprzątał. Na końcu sali dojrzałem dwóch osobników - co ciekawe byli z mojej klasy - nie znałem ich, jedynie z widzenia i specjalnie nie spieszyło mi się aby zmieniać tak ustawioną relację między na nami. Głośno rozmawiali o jakimś filmie śmiejąc się opętańczo. Opierający się o umywalkę koleś wyglądał śmiesznie - krótkie, sięgające do kolan, czarne jeansowe spodnie, do tego T- Shirt z logiem jakiejś kapeli z hasłem "NIE PRZEJMUJ SIĘ, JEZUS WYBACZY CI WSZYSTKO". Trzymał w dwóch palcach skręta i zaciągnął się mocno. Łyknął z opakowanej torbą śniadaniową plastykowej butelki nieco piwa i (jakby) gniewnie spojrzał się na mnie. Sięgające do ramion, czarno-brązowe dready zakrywały jego twarz. Po chwili podał jointa swemu kumplowi, siedzącemu w rogu sali - blondynowi w krótkich kręconych włosach, ubranego w kraciastą koszulę i spodnie 3/4. Podszedłem do umywalki.
-     Ej, ty! - krzyknął ciemny w moją stronę. Drugi nawet nie zwrócił na mnie uwagi.
    Milczałem. Zignorowałem go. Przynajmniej starałem się. Odkręcił kurek z zimną wodą. Zamoczyłem w płynącej z kranu wodzie swe dłonie.
-     Ty stary, mam do czynienia z głuchym? - rzucił upokarzająco do swego znajomego. Ten tylko parsknął śmiechem i łyknął porządnie ze swojej, identycznej
butelki.
    Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Nie przywykłem do takich sytuacji. Nikt nigdy nie zwracał na mnie uwagi - zawsze byłem skryty w cieniu - stałem się niemalże
niezauważalny. A tu nagle ktoś się do mnie pierwszy odezwał. Można to było potraktować jako nowe doświadczenie. Nie zdobyłem się na odwagę by odpowiedzieć mu cokolwiek.
-     Boisz się? - tym razem zadał w moją stronę. nie lubiłem takich prób nawiązania kontaktu. Tak w ogóle, to nie znałem żadnych możliwości na który
można było nawiązać znajomość. W każdym bądź razie, ta już mi się nie spodobała. 
    "Tak, to prawda boję się. Jestem zamknięty na sześć spustów u musiałbyś być cholernie upierdliwy aby dobrnąć do ostatniego zamka". Na dolne rzęsy oczu
napłynęły mi łzy. Odwróciłem głowę o przez załzawione oczy me widzenia nieco się rozmazało, przez co stało się niewyraźne. mimo to, wciąż widziałem ich sylwetki. 
    Nie potrafiłem zebrać się na odwagę aby podejść i spontanicznie nawiązać rozmowę. To wydawało się być proste - podejść, przedstawić się i zagaić
zwyczajnie - np. zapytać o oceny z ostatniego egzaminu zaliczeniowego z historii. Nie byłem z tej oceny zadowolony, a od ponad roku nie pytałem się
nikogo innego o ocenę jaką ma. Może czas to wreszcie... Z namysłu wyrwał mnie chrobot otwieranych drzwi. Burza myśli. Kto idzie? Czy to wykładowca Halsky z matematyki usłyszał chichy i wpadł zapoznać się z panującą tu sytuację. Ja też za to beknę! Siedzący pod oknem koleś panicznie wyrzucił butelkę za okno a stojący ciemny cisnął butelką o stojący pod umywalką kubeł na śmieci. Napięcie opadło. gdy do sali wpadła kołyszącym krokiem dziewczyna z mojego roku. Ją również dobrze znałem z widzenia. Trudno było jej nie zapamiętać: Długie, kasztanowe włosy, luźny ubiór i pokaźny tatuaż na lewej ręce zakrywający przestrzeń skóry od barku aż po łokieć. Imponująco doskonały, podobnie jak ona w każdym calu. Spojrzała na mnie kątem oka. Szła zdecydowanym krokiem w kierunku ciemnego.
-     Cholera, Monica, nie mogłaś wejść delikatniej. Tyle borwaru... - jęknął siedzący po oknem chłopaczyna i zapalił papierosa.
-     O, masz gifty. Poczęstuj mnie proszę - uprzejmie go poprosiła. Nie mógł odmówić.
-     Jak biologia? - zapytał ciemny całując jej szyję.
-     Mogło być lepiej. W sumie pewnie nie zaliczę - odsunęła się od niego i obmyła twarz nad umywalką. Blondyn przygasił na języku papierosa.
-     Cholernie dziś gorąco. Suszy mnie strasznie, gdzie dziś wyskakujemy, skarbie? - ciemny zagaił ponownie.
Czyżby nie widzieli się długo?
-     Zapewne do HALTu. Mam ochotę na coś przyjemnego a jednocześnie interesującego.
-     Mogę z wami? - blondyn wstał i swą miną przypominał dziecko proszę mamę o swego ulubionego batonika.
-     Nie. Absolutnie - ciemny wyraźnie odmawiał. Więc jednak nie był mu bliski. Blondyn umilkł. Nawet nie próbował drugi raz prosić. Nie miało to najwyraźniej
sensu.

    Stałem, patrzyłem, a oni kompletnie nie zwracali na mnie uwagi. Może zauważają mnie tylko poszczególne osoby. Nauczyciele - ci wybrańcy, no i ten
ciemny... Przysłuchiwałem się tej luźnej rozmowie i zapragnąłem być uczestnikiem podobnych zdarzeń. Nudziło mnie ciągłe uczęszczanie na wszystkie wykłady.
Zdarzało się że jako jedyny byłem obecny na sali. nie wiedział czym innym się zająć. Co mogłem zrobić? Pójść sam do kina, napić się kawy w kawiarni, zajrzeć
do teatru lub odprężyć się w operze. Wszystko sam. byłem zdany na samego siebie. To właśnie spowodowało że wytworzyłem wokół siebie barierę, która otula mnie (wręcz uwiera) i nie pozwala mi doprowadzić do zmiany. Umysł podpowiadał mi co innego, sumienie co innego. Dusza człowiecza zawsze ma najwięcej do powiedzenia w momencie kiedy człowiek staje przed bardzo istotnym momentem. Wiedziałem, że w momencie gdy odezwę się do nich, przeniosę się do innego świata. Bariera opadnie. Nikt nie jest w stanie jej zniszczyć. Tylko ja sam - wyłączając ją.
-     Dlaczego do mnie przemówiłeś? - wydusiłem się siebie jednym tchem.
    Ciemny ze zdumieniem spojrzał na mnie.
-     Więc jednak zebrałeś się na odwagę? - zapytał spokojnie.
-     Jason, kto to? - zapytała Monica.
-     Ktoś, kto jest warty tego, aby go o to zapytać... - odparł Jason.
    Wśród odmętów ciemności zauważam pomarańczowe światełko, pulsujące coraz intensywniej. Zbliża się w moją stronę. To najważniejszy znak. Znak że nareszcie nadeszła moja kolej. Jak ja długo na to czekałem. Nic mnie teraz powstrzyma aby po nią sięgnąć, połknąć ją i napełnić się nadzieją. Wykluczona jest moja bezradność. Czy powinienem się cieszyć? Nareszcie po mnie przyszli. Może wreszcie otrzymam coś bardziej kreatywnego. Przecież ja nigdy nie chciałem stać się lepszy...

Twój wzrok pozostawia niezatarty ślad w mej psychice,
Kapiące zewsząd brudne powietrze, sprawia że staje się inny.
Jestem brudny i nieokrzesany, szczęśliwy? Nieustanny szum, mętlik w głowie,
Oczy anioła twego spoglądają na mnie i odtrącają me ciało,
powiadają, że jeszcze nie jestem gotów, nie jestem wystarczająco czysty,
pewna cząstka mnie leży wciąż nienaruszona,
a powinna zostać wyeliminowana,
oto cała prawda twego męża. Przyszłaś do mnie któregoś dnia aby mi powiedzieć jaki jestem głupi,
uświadomić mi jak bardzo żałuję,
rozdrapać me oplute blizny,
kiedy wreszcie on zrozumie że nie pragnę życia u twego boku,
nigdy tak nie układałem taśmy,
chcę tylko chwilę, takowa z pewnością mi się należy,
sekundy, którą będę się cieszył do momentu w którym to ty mnie przeprosisz.

Epilog - to be or not to be, that's the question...     Czym byłoby życie bez jakichkolwiek problemów? Niczym. Człowiek musi zmagać się z ciągłą przeciwnością losu. To jego zadanie - osiągnąć apogeum swego rozwoju by później jako spełniony człowiek odejść, pozostawiając po sobie choćby najmniejszy ślad, lecz ten pozostanie na zawsze. Nigdy nie licz na pierwszą pomoc, lepiej uklęknij i przyznaj się do błędu... Grudzień 1999 - marzec 2000

go rozwoju by później jako spełniony człowiek odejść, pozostawiając po sobie choćby najmniejszy ślad, lecz ten pozostanie na zawsze. Nigdy nie licz na pierwszą pomoc, lepiej uklęknij i przyznaj się do błędu... Grudzień 1999 - marzec 2000