Nielegali Imigranci (Mt 2,13-14)


Autor : Robert Zeman
HTML : Argail



    Sierżant Lutynicz podniósł się i spróbował rozciągnąć i rozgrzać zziębnięte ciało. Zmarzł, choć farelka pracowała na maksa. Westchnał.
Grzejnik nie na wiele się zda, gdy człowiek siedzi skulony bezczynnie i gapi się w kilkucalowy telewizor. Po paru machnięciach ramionami stwierdził, że w mikroskopijnym pomieszczeniu nic nie wskóra i wyszedł na zewnątrz.
     Zapadł już zmierzch i na czarnym jak smoła niebie migotały krystaliczne punkciki gwiazd. Ziemię otulała nieskazitelna biel. Pagórkowate pola, lasy oraz droga prowadząca do przejścia granicznego spały pod warstwą grubego, ziarnistego śniegu.
     Lutynicz podziwiał widoki spacerując tam i z powrotem przed swoją budką z napisem "Straż Graniczna Boboszów Posterunek nr 117"dokumenty/. Śnieg skrywający całą okolicę odbijał nawet najdrobniejsze refleksy światła, dlatego mimo bezksiężycowej nocy widoczność była dobra.
Mamusiu jak tu pięknie - zakpił w myślach. Urodę baśniowego krajobrazu psuła jedynie rtęć, która z uporem godnym lepszej sprawy okupowała dwudziestą piątą kreskę poniżej zera. Sierżant próbował rozgrzać się pogwizdując i stukając obcasami w zamieciony do czysta chodnik. Nagle znieruchomiał i przerwał melodię w pół taktu.
     Od południa wyślizganym, zlodowaciałym poboczem ostrożnie lecz wytrwale brnęła jakaś postać z garbem na plecach. Wędrowiec był widoczny z daleka, pomimo ciasnego szpaleru przydrożnych dębów. Pod jednym z drzew tajemniczy piechur zatrzymał się opuszczając swój garb na ziemię.
  Ki diabeł - zastanawiał się Lutynicz - o tej porze, w taką pogodę i do tego na piechotę. Najbliższa czeska miejscowość leży kilka kilometrów stąd. Pewnie Święty Mikołaj albo Dziadek Mróz... tylko gdzie sanie? - Nie tracąc wisielczego humoru odpiął kaburę pistoletu.
   Domniemany darczyńca manipulował chwilę przy drzewie po czym ruszył dalej już bez ciężaru na plecach. Po kilku minutach wszedł w krąg chirurgicznego światła punktówek. Błysnęła oliwkowa kurta, a Lutynicz odetchnął z ulgą.
-   Nie zauważyłem kiedy pan wychodził, kapitanie.
-   Może wtedy leciało coś ciekawszego niż teraz? - poczerwieniała od mrozu, częściowo skryta za kłębami pary buchającej z ust, twarz celnika złożyła się w grymas uśmiechu.
-   Trzeba jakoś przetrzymać do rana - Lutynicz usprawiedliwił swą telewizyjną nieuwagę - a klientów nie ma.
-   Wesołych Świąt. - Kapitan Molenda klepnął go po ramieniu.
-   Nawzajem - odparł patrząc z zazdrością na komendanta zmierzającego w kierunku oszklonego, ciepłego budynku cła. Od razu widać, kto dostaje unijną kasę. A kto nie.
  Na niebie pociemniało. Część gwiazd zgasła przysłonięta chmurami a w powietrzu bezgłośnie zatańczyły drobne płatki śniegu. Sierżant wzdrygnął się, gdy biały, przenikliwie zimny puch wylądował mu na nosie. Chcąc nie chcąc wrócił do budki.

****


    Kapitan Molenda rozparł się wygodnie za plastykowym pseudodębowym biurkiem swojego gabinetu. Gorąca herbata poprawiła mu humor. Czuł jak jego zmrożone policzki atakuje ciepło a stopy rozgrzewa żywszy obieg krwi. Ciekawe jakby to było siedzieć teraz na Maderze? W kafejce, T-shircie zagadywać panienki przy piwie... Nie, żadnego piwska. Na Maderze tylko wino. Albo zrywać świeże, soczyste pomidory rosnące dziko na poboczu...
   Na zewnątrz, za szklaną ścianą niespokojnie wirowały płatki śniegu opadając na świąteczną szopkę stojącą tuż przy wejściu. Gwałtowny podmuch wiatru sypnął śniegiem prosto w ścianę cła wyrywając kapitana z zamyślenia. Spojrzał na przegub lewej ręki. Piętnaście po...
 Nie zdążył zobaczyć po której, bo z odsuniętego mankietu munduru wypadła moneta. Bilon dźwięcząc potoczył się po pseudodębowym blacie, Molenda błyskawicznym ruchem zgarnął wirujący złoty dysk nim ten narobił większego hałasu.
  Co moje, to moje, a co nie moje... też moje. Podobno celnik to nie zawód tylko zboczenie. Grzebanie po walizkach, w kieszeniach i nie tylko tam, Viera lubiła denerwować go takimi tekstami. Ech Viera, Viera... Przyganiał kocioł garnkowi...
 Podniósł rewers do oczu uważnie przypatrując się jego ząbkowanym brzegom. Jedno Euro. Oryginał.
   "Jak się tu dostała? Przez dziurawy worek? zastanawiał się obracając w dłoni monetę i myśląc o jej dziewięćdziesięciu dziewięciu tysiącach dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu kuzynkach, które z wielkim trudem upchał w dziupli drzewa po czeskiej stronie.
  Dlaczego Viera uparła się płacić tak ciężką gotówką? Nie rozumiał tego. Ale któż może zrozumieć mafię i jej interesy? Papierosy tam, papierosy tu. Jakby od wożenia w kółko nabierały wartości. Już dawno przestał dociekać "dlaczego?". Interesowało go tylko "co?" (ma wykonać) i ewentualnie "jak?" (jeśli akurat nie dano mu w tym względzie wolnej ręki), no i oczywiście "za ile?".
   Miał nadzieję, że bilon nie jest znaczony w wymyślny sposób, miał również nadzieję, że to ostatni raz. Na wiosnę emerytura i Madera. Koniec z tą małą ruską dziwką i jej mongolskimi gorylami. Chociaż, gdbyby chciała...
  Kupiłby bilet dla dwojga.

****


    Pomni wcześniejszych doświadczeń zamiast Drasenhofen wybraliśmy Laa an der Thaya. Nadkładaliśmy w ten sposób nieco drogi. Ale cóż. Tak bywa.
  Nowa trasa przebiegała przez część Austrii zajmowaną do polowy lat pięćdziesiątych przez Sowietów. Minęło już pół wieku, a przeszłość wciąż była tu widoczna w mnóstwie zaniedbanych, drewnianych domów, mnóstwie koślawych płotów, mnóstwie opadających tynków w przydrożnych miasteczkach. Oczywiście mnóstwie jak na austriackie standardy.
  Okupacja trwała niespełna 10 lat, czy musi minąć 100 by zniknęły objawy zarazy? A może ze względów turystycznych specjalnie trzymają taki skansen? Zastanawiałem się nad tym, z żalem czując, że już niedługo opuścimy gościnną austriacką ziemię.
  Laa było o wiele spokojniejsze od rygorystycznego Drasenhofen. Cisza, niewielki ruch i senni celnicy. W tym wypadku nawet dosłownie senni, bo jeden Kasztan drzemał na drewnianej werandzie urzędu celnego w promieniach południowego słońca. Drugi machnął tylko ręką, więc niezatrzymując się i nierozglądając pomknęliśmy przez pas ziemi niczyjej w kierunku Pepików.
 Czesi okazali się mniej wyrozumiali. Byli wściekli, że nie wstąpiliśmy do duty free shopu leżącego między granicami. Szczerze mówiąc nawet go nie zauważyliśmy. Na nasze szczęście celników rozchmurzyła paczka szwajcarskiej, marcepanowej czekolady, którą zaraz sobie przygruchali a nam łaskawie pozwolili iść do diabła. W ten sposób właściwy ładunek ocalał. Odjechaliśmy stamtąd na pełnym gazie zostawiając zdumionych czeskich funkcjonariuszy kręcących głowami nad naszą ignorancją. Polacy, którzy przegapili tanie chlanie.
  W miarę jazdy na północ robiło się coraz zimniej, w końcu gdzieś tak u podnóża Sudetów zobaczyliśmy w przydrożnym rowie pierwszą łachę śniegu. Jednak nie zmienialiśmy T-shirtów na swetry. Chyba chcieliśmy jak najdłużej udawać, że grzeje nas południowe słońce.
  Zamiast na Kudowę skierowaliśmy się do Boboszowa. Zapyziałe przejście na końcu świata, mniej uczęszczane, z trudniejszym podjazdem - sprzyjało naszym planom. Wiekowa "Macta" zakrztusiła się lekko, ale nas nie zawiodła, zresztą zaraz trzeba było zredukować prędkość, bo wyżej położone serpentyny okazały się torami do short treku. Szklanka przykryta cieniutką warstwą delikatnego puchu, na poboczu zaspy i w dodatku coraz śmielej prószący śnieg, a my bez łańcuchów. Jednak jakoś wdrapaliśmy się te kilkaset metrów ponad poziom morza.
   Ostatnia prosta do przejścia granicznego prowadziła łagodnie w dół. Jadąca przed nami Skoda na polskich numerach dała się nabrać - zaczęła przyspieszać i wpadła w poślizg. W ślimaczym tempie, jak na zwolnionym filmie, zrobiła obrót o pełne 360 stopni po czym wyrżnęła maską w przydrożne drzewo. Kompletny brak tarcia.
  Czesi dali nam spokój, pewnie stwierdzili, ze za zimno na kontrolę.
  Z biciem serca zbliżyliśmy się do budki naszej rodzimej Straży Granicznej. Flegmatyczny sierżant, który z niej wychynął, z dezaprobatą obejrzał zawartość bagażnika mazdy.
-   Macie papier z czeskiego serwisu na ten odkurzacz? -
  Zawstydzeni pokręciliśmy przecząco głowami.
-   Kurwa wasza mać, to ja was mam uczyć jak się to robi? - na szczęście w jego głosie pobrzmiewało bardziej znużenie niż złość.
  Dobra jest. Niech myśli tylko o tym gracie, niech tylko nie zacznie grzebać głębiej. Pogranicznik wzruszył ramionami i niezaszczyciwszy nas nawet pożegnalnym spojrzeniem wrócił do budki.

****


  Kapitan Molenda postanowił wyjść i sprawdzić co robi Lutynicz. W końcu to właśnie sierżant przez przypadek podejrzał go podczas dekowania łapówki. Co prawda Lutynicz bez szemrania zadowalał się swoją działką, ale licho nie śpi.
  Spodziewał się bezlitosnego uderzenia mrozu, więc szczelniej zapiął kołnierz kurtki. Jednak pogoda spłatała mu figla. Najwyraźniej zaczynała się zmieniać.
  To pewnie wina tego frontu o którym mówili w prognozie - pomyślał - jutro rano będzie ciapa i pełna inwersja.
  Już teraz było cieplej, pomimo wiatru, a może właśnie dzięki niemu, bo przyniósł z południa niskie, grube chmury, które zakryły całe niebo. Bez gwiazd zrobiło się ciemniej. Nawet pod punktówkami, którym przeszkadzały gęste płatki śniegu.
Zobaczył, że Lutynicz stoi przed swoją blaszaną budką rodem z minionej epoki. Sierżant rozmawiał z jakimiś frajerami w podkoszulkach przy otwartym bagażniku czerwonej mazdy 626. Nim Molenda zdążył podejść bliżej sierżant skończył gadkę i wrócił do siebie. Widocznie nic ciekawego, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Kapitan ruszył w kierunku samochodu.

****


   Teraz podszedł do nas celnik. Jakaś szyszka wywnioskowałem z ilości gwiazdek na oliwkowej kurtce. Bez ceregieli zajrzał do bagażnika.
-   Ooo panowie szlachta czy to nie przesada? - Wydął wargi w minie przesadnego, sztucznego zdziwienia. Chodziło mu o gigantyczną pięciolitrową butlę wina z fantazyjnie poskręcaną szyjką i napisem "Happy New Year".
-   To jest ggeszenk, trudno popodzielić - wyjąkałem szczękając z zimna.
  Ta odpowiedź wywołała na jego twarzy lisi uśmiech. Ciężko było stwierdzić czy rokowało to dobrze, czy źle.
-   Do kurwy nędzy następnym razem przyjedziecie noworoczną cysterną i powiecie że... ? urwał tym razem autentycznie zdumiony i obejrzał się do tyłu.
  Od polskiej strony słychać było przeciągłe buczenie. Nadjeżdżały stamtąd jakieś pojazdy i to najwyraźniej na pełnym gazie co w panujących warunkach zdawało się niemożnością a na pewno było śmiertelnym ryzykiem nie mówiąc już o obowiązku zatrzymania się na granicy.
 Po chwili w światła przejścia wpadły dwa czarne, terenowe mercedesy z przyciemnionymi szybami. Natychmiast rozpoznałem ich kształty, pomimo fal padającego i niesionego wiatrem śniegu. Zawsze o takim mercu marzyłem a jego wielgachny plakat reklamowy od dawna zdobił drzwi mego pokoju. Samochody wyposażone w specjalny antypoślizgowy osprzęt nie zwolniły ani na jotę. Ktoś w budynku cła próbował uratować szlaban podnosząc go do góry, ale nie zdążył. Krótki trzask i kawałki drewna pofrunęły w powietrze na wszystkie strony. Zanim upadły w śnieg, auta zniknęły w ciemnościach po czeskiej stronie. Zdążyłem tylko zobaczyć rejestrację umiejscowioną pod tylnym zderzakiem jednego z merców. Na białym tle widniało jedno słowo - "Viera"
.    Autentycznie zdumiony celnik momentalnie ochłonął. Uśmiechnął się nawet i to zupełnie inaczej niż przedtem, zresztą całkiem stracił zainteresowanie nieprzepisowo pękatymi butlami wina. Tym bardziej, że z budynku cła wypadła jakaś zdyszana funkcjonariuszka bez kurtki i w rozpiętym mundurze. Machała z daleka do kapitana.
-   Widziałeś tą kurwę?! Nawet dzień dobry nie powiedziała!! - krzyknęła z uśmiechem.
  W odpowiedzi celnik też machnął tyle, że lekceważąco.
-   Będzie wracać to ją rozliczymy... - urwał nagle najwidoczniej przypominając sobie o naszej obecności. Odwrócił się i zagrzmiał
-   Jeszcze tu jesteście?!! Wesołych Świąt i won stąd!
   Nie daliśmy sobie tego dwa razy powtarzać. Zwinęliśmy się błyskawicznie. Szybki trzask bagażnika, potem niemal jednoczesne kłapnięcie dwojga drzwi, ciepłe wnętrze kochanej "Macty" i jak na zawołanie silnik szemrzący za pierwszym przekręceniem kluczyka.
Ruszyliśmy ostrożnie.

****


  Kapitan Molenda rozpiął kurtkę i zdjął skórzane brązowe rękawiczki.
  Całkiem rozgrzała go ta sytuacja z niespodziewanym przejazdem Viery, tym bardziej, że termometr mógł już pokazywać co najwyżej minus dziesięć stopni. Nagły skok o kilkanaście kresek powodował wrażenie upału.
  Coś Vierze za bardzo się spieszyło, ten szlaban będzie ją sporo kosztować - analizował nowopowstałą sytuację próbując znaleźć wszystkie możliwe warianty, przyczyny i skutki - wzięła ochronę, coś musi się kroić. Jakaś lukratywna dostawa...
  Już miał zawrócić, gdy z mroku po czeskiej stronie granicy wyłoniły się dwie sylwetki. Nie szły normalnie drogą, lecz na granicy cienia przecinały skosem szosę, kierując się w kopny śnieg. Instynktownie odwrócił się i zobaczył wolno toczącą się czerwoną mazdę frajerów z którymi przed chwilą rozmawiał. Dwa puste tylne siedzenia. Czyżby ktoś tu coś kombinował? Przemycał coś... albo raczej kogoś? Wanda w rozpiętym mundurze stała jeszcze na progu cła.
-   Nie pozwól im odjechać! - krzyknął a sam poszedł zatrzymać nieznajomych.
  Byli ubrani w dziwne długie kocowate szaty i początkowo w ogóle nie reagowali na jego słowa. Co więcej okazało się, że mają ze sobą zwierzę. Starszy mężczyzna prowadził małego kucyka na którym siedziała kobieta tak opatulona, że widać było tylko jej bystre, choć zmęczone oczy. Kucyk wykluczał raczej zmowę z tymi z mazdy, lecz zwierzaka zawsze można porzucić, a może nawet jest taki mały, że mieści się w samochodzie razem z tymi oberwańcami? Nie zwracali uwagi ani na polski, ani na niemiecki, ani czeski, rosyjski, francuski czy angielski. Na oko Afgańcy albo Kurdowie, ale to już rozstrzygnie specjalista. Molendy w gruncie rzeczy nie obchodziła ich narodowość. Pokrzykiwaniem i stanowczymi gestami sprowadził ich pod dach przejścia. Podporządkowali się z jakimś takim flegmatycznym spokojem. Z budki wyszedł zaciekawiony Lutynicz.
-   Popatrz jakie psiajuchy. Chciały nas bokiem obejść. I mają nawet bydle bez kwarantanny - kapitan Molenda streścił sierżantowi sytuację.
 W ostrym świetle mógł się im lepiej przyjrzeć. Mężczyzna nie był taki stary, miał może czterdziestkę, gęsta broda przydawała mu lat. Stał spokojnie trzymając uzdę kuca i cicho przemawiając w śpiewnym języku do kobiety siedzącej na zwierzęciu. Molenda bez ceregieli szarpnął za chustę okalającą jej głowę chcąc ujrzeć jej twarz. Była młoda, prawie jeszcze dziecko. Pod zwojem szmat tuliła coś do piersi. Kiedy dotknął zawiniątka, rozległ się płacz niemowlęcia.
-   Ożesz by cię cholera. W taki mróz dzieciaka wieźć - zdziwił się Lutynicz.
-   Gdyby to ode mnie zależało dostaliby ładnych parę lat za znęcanie się - przytaknął Molenda. - Ciekawe czy ten dziad to jej mąż czy ojciec.
-   Kto ich tam wie tych śmierdzących Arabów.
-   I ten kuc jakiś taki dziwny. Sprawdź czy mają papiery, jakiekolwiek - rozkazał i udał się w kierunku mazdy.

****


  Nie ujechaliśmy daleko, gdy zatrzymała nas celniczka, kazała wysiąść. Serce podeszło mi do gardła, mało nie dostałem zawału. Okazało się, że za nami szli jacyś nielegalni imigranci.
-   No - zwrócił się do nas kapitan - tym razem nóżka się powinęła. Pewnie powiecie, że nigdy na oczy nie widzieliście tamtych Kurdzieli?
  Odruchowo spojrzałem w kierunku nielegalnych, pogranicznik wyjaśniał im coś na migi. Właściwie wydawali się znajomi. Inna rzecz, że nie zajmowaliśmy się przemytem ludzi.
-   Nie panie kapitanie - odpowiedzieliśmy jednocześnie.
-   Co to znaczy kurwa "nie"? Nie powiecie, czy nie widzieliście? - wzburzył się celnik.
-   Nie widzieliśmy.
-   Tak myślałem. Na razie zrobimy dokładne trzepanie. Zjedźcie na bok.
  To już koniec pomyślałem z rozpaczą, gdy mazda stanęła na poboczu a celniczka zaczęła metodycznie opróżniać bagażnik.
  Funkcjonariusze byli w swoim żywiole. Wrzeszczeli coś na zatrzymanych prowadząc ich do budynku a celniczka bezkarnie penetrująca naszą własność, w innych okolicznościach powiedziałbym może nawet, że urodziwa, teraz zdawała się najgorszą herod-babą, która w dodatku śmiała się z naszych zbolałych min. Na ziemi lądowały po kolei czekolady, ciastka, wina, odkurzacz, wideo... Jeszcze jedna warstwa drobiazgów i będzie po nas; tylko cud mógł nas uratować.
  I cud się zdarzył.
  Nagle w ciemnościach po czeskiej stronie granicy rozległy się strzały. Natychmiast z czeskiego budynku, z którego do tej pory nikt nawet nie wyściubił nosa, wysypali się żołnierze z karabinami maszynowymi. Bez namysłu padliśmy na ziemię gdzie kto mógł. Tylko emigranci stali spokojnie patrząc stoicko na to co się dzieje. A działo się wiele. Z Czech oprócz strzałów dochodził warkot silników i po chwili na przejście wpadły dwa czarne mercedesy. Za nimi sunęły śnieżne skutery z migającymi niebieskimi kogutami plujące ogniem w kierunku aut.
  Terenówki odpowiadały strzałami zza krawędzi rozbitych tylnych szyb. Odległość między ściganymi a goniącymi rosła. Wyglądało na to, że uciekającym uda się wymknąć obławie.
  Jednak na przejściu czekała na nich niemiła niespodzianka. Żołnierze celując z najbliższej odległości obłożyli dokładnym ogniem oba samochody. Ze względu na prędkość pojazdów trwało to tylko moment, ale poskutkowało. W jednym mercedesie oberwał kierowca, bo włączył się ciągły klakson, auto skręciło nagle i staranowało pustą teraz budkę z napisem "Straż Graniczna Boboszów Posterunek nr 117". Samochód zatrzymał się dopiero w głębokim śniegu. Klakson nie przestawał trąbić.
   Drugi merc skręcił chcąc uniknąć strzałów, lecz kierowca nie zdołał już wyrównać toru jazdy po tej wojskowej wersji testu łosia i auto pchając przed sobą świąteczną szopkę wpadło z brzękiem tłuczonych szyb do budynku polskiego cła. Zatrzymało się na stalowym filarze. Jakaś bezlitosna kula trafiła je w bak, pojazd pod wpływem eksplozji uniósł się na chwilę w powietrze, po czym opadł cały w płomieniach. Nikt z niego nie wyskoczył, widocznie pasażerowie i kierowca zginęli podczas zderzenia z filarem.
  Zapadła cisza przetykana jedynie skwierczeniem dopalających się resztek samochodu i krzykami czeskich żołnierzy. Ale nie tylko czeskich. Okazało się, że była to akcja międzynarodowa mająca na celu przyskrzynić niejaką Vierę. Zostaliśmy aresztowani, trzymano nas i przepytywano kilka godzin. Ale zdarzył się drugi cud. Uwierzono, że nie mamy nic wspólnego z ruską mafią. Puszczono nie zaglądając nawet do bagażnika. Gdy w sieci wpadają grube ryby, płotki mogą odetchnąć, wracają do wody.
   Byliśmy zbyt roztrzęsieni aby jechać normalnie. Po pokonaniu kilkudziesięciu kilometrów, byle dalej od granicy, bladym świtem zjechaliśmy na pobocze w jakimś miasteczku i próbowaliśmy zasnąć. W końcu udało się. I uspokoić i zasnąć i później cało dojechać do domu, ale tego cośmy przeżyli nie da się porównać z niczym.
   Święta zgodnie z kilkuletnią już tradycją odbyły.
  Dla nas był to bardzo szczęśliwy czas - zgodnie z przysłowiem, że wszystko dobre co się dobrze kończy.
  A co się stało z imigrantami? Podczas zamieszania na przejściu gdzieś się zawieruszyli, nikt ich więcej nie widział. Zresztą ich zniknięcie nikogo nawet nie obeszło. Wszak oni też byli tylko płotkami.

Robert Zeman

"Oto anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł: Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu; pozostań tam, aż ci powiem; bo Herod będzie szukał Dziecięcia, aby Je zgładzić. On wstał, wziął w nocy Dziecię i Jego Matkę i udał się do Egiptu." (Mt 2,13-14)

KONIEC