* * *
Bonawentura Bronowsky od lat piastował funkcję szefa rządowej policji.
Julio nie lubił tego ponurego, małomównego osobnika, ale tolerował go,
ponieważ znał jego prawdziwą wartość. Trudno byłoby znaleźć lepszego
kandydata na to odpowiedzialne stanowisko. Bronowsky był prawdziwym
profesjonalistą, a ponadto osobnikiem całkowicie pozbawionym tak zwanych uczuć
wyższych. Był to wysoki, siwiejący mężczyzna o dumnej postawie, atletycznej
budowie ciała i ilorazie inteligencji dającym mu przewagę nad każdym, kto
chciałby uknuć jakikolwiek spisek przeciwko rządowi Rajskiej Republiki lub
jej Pierwszemu Rycerzowi. Jak przystało na szefa organizacji o niemal
nieograniczonych prawach, Bronowski nigdy nie wpadał w gniew, nie przeklinał
pod nosem, kiedy kapłan wyrzucał z siebie potok słów będących wyrazem
pretensji i nie popijał w samotności, jak większość sfrustrowanych podwładnych
Julia. Nigdy też na jego pooranej pionowymi zmarszczkami twarzy nie gościł
nawet cień uśmiechu. Tak było i tym razem. Julio krzyczał i wymachiwał rękami,
wylewając z siebie całą gorycz, którą musiał przełknąć w trakcie wizyty
Pickoka. Tego rodzaju teatralne gesty przynosiły mu ulgę i podnosiły jego
zdolność koncentracji. Bronowsky natomiast siedział i słuchał cierpliwie,
patrząc na kapłana z wyrozumiałością, co tego ostatniego doprowadzało do
jeszcze większej pasji.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! - doprowadzony do kresu wytrzymałości Julio
rąbnął o stół swoim wspomaganym bionicznie ramieniem.
Blat prastarego mebla
zatrzeszczał ostrzegawczo. Julio z głośnym świstem wciągnął powietrze do
płuc, dając swojemu mikrokomputerowi czas na jednoznaczne określenie poziomu
irytacji i interwencję. Po chwili poczuł błogi, rozpływający się po całym
ciele, wewnętrzny spokój.
Dawka środka uspokajającego była jednak zbyta mała,
by całkowicie ostudzić jego wściekłość. Umieszczony pod czaszką
mikrokomputer nigdy nie interweniował wbrew woli swojego właściciela i nigdy
nie czynił tego w sposób zbyt zdecydowany.
Julio opadł na fotel i zacisnął dłonie na podłokietnikach.
- Przestudiowałeś te papiery, które dostarczył Pickok? - zapytał po chwili.
- Oczywiście - Bronowsky pokiwał głową.
- No i co? Rozumiesz coś z tego? Skąd mógł się wziąć taki facet? Czy twoi
ludzie nie dostali wyraźnego polecenia wyławiania z tłumu osobników o zbyt
wysokiej inteligencji? Czy nie powtarzałem ci do znudzenia, że to oni są
największym niebezpieczeństwem?
- Tak, tak. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie i za każdym razem tłumaczyłem
ci, że nasze możliwości są ograniczone.
- Ograniczone, ograniczone... Sam jesteś ograniczony! Możesz przecież robić
wszystko! Pozwoliłem ci ich zabijać, gwałcić ich kobiety, handlować ich
dziećmi i to w dowolny sposób. Masz prawo wejść do każdego mieszkania,
zajrzeć w każdą dziurę, czego zresztą nie potrzebujesz robić, bo możesz
przecież korzystać z kamer Sieci! Ostatnio wymogłem na tych durniach, żeby
pozwolili się kastrować i palić na stosie, a ty nadal twierdzisz, że masz za
małe możliwości?
- To nie takie proste - twarz Bronowskyego była jak maska. - Problem polega na
tym, że ci umysłowi mutanci doskonale się kamuflują. Kamery nie mogą zajrzeć
wszędzie, a ja nie mam tylu ludzi, żeby każdemu przydzielić anioła stróża.
- A twoja siatka konfidentów?
- Działa doskonale, ale konfidentami są najczęściej półgłówki, którym
zależy tylko na zaspokajaniu ich prymitywnych potrzeb. Każdy z nich jest w
stanie poderżnąć tyle gardeł ile trzeba, ale brakuje im sprytu. W zasadzie
chcą z nami współpracować tylko małpiszony. Czasami okazuje się, że to
trochę za mało.
- Biorą przykład ze swojego szefa - wycedził Julio z cynicznym uśmiechem. -
A zatem jednym słowem: Nic nie możesz uczynić, moja ty owieczko, zgadza się?
- Nie jestem twoją owieczką - zauważył Bronowsky. - Nie wierzę w te wasze
bajki o duchach, siłach nadprzyrodzonych i innych smokach, dobrze o tym wiesz.
A jeżeli chodzi o czyny, to uczyniłem już trochę zanim zdążyłeś się
oderwać od twojej nowej luksusowej dziwki.
Julio poczuł nagle ochotę złapania Bronowskyego za gardło i wyrżnięcia nim
o ścianę. Powoli tłumił w sobie kolejny napad szału, dając szansę dojścia
do głosu chłodnemu rozsądkowi.
- Co takiego zrobiłeś? - zapytał, napinając mięśnie brzucha.
- Mam już dokładną listę wszystkich podejrzanych. Rozsyłam w teren łapaczy,
a w sali monitorów siedzi stu ludzi, którzy kontrolują pracę kamer. Jeszcze
dzisiaj ten cwaniaczek będzie mój, a wtedy niech go chronią twoje potężne
moce...
- Kretyn! - warknął Julio. - Posłuchaj, co ci powiem, mały człowieczku. Jeżeli
dowiem się, że dotknąłeś tego osobnika swoimi brudnymi paluchami, to spłoniesz
na stosie razem z tysiącami twoich biednych ofiar. Może nawet wcześniej każę
cię wykastrować. To będzie moja prywatna zemsta, a jednocześnie coś w
rodzaju byka, któremu ucina się głowę zanim położy się go na ołtarzu. Ty
będziesz tym bykiem. Rozumiemy się? - tym razem, wymawiając te słowa, Julio
zachował absolutny spokój. W mózgu Bronowskyego automatycznie zapaliło się
czerwone, ostrzegawcze światełko. Wiedział, że dalsza rozgrywka z kapłanem
może być niebezpieczna. Ostatecznie za Juliem stała cała potęga Kriga i
jego Sieci Telewizyjnej, co dawało kapłanowi pozycję nietykalnego. Dodatkowym
gwarantem bezpieczeństwa Pierwszego Rycerza był niepozorny robot, którego
Bronowsky obawiał się najbardziej. Był świadkiem demonstracji, która odbyła
się w wielkiej komnacie konferencyjnej w dniu, kiedy nadeszła przesyłka od
firmy Atari. To, co wówczas pokazał ten na pierwszy rzut oka zupełnie
nieszkodliwy kawałek żelastwa, całkowicie przeszło oczekiwania szefa
policji. Robot potrafił dusić, strzelać z działka laserowego, miotać
rakietami lub pociskami z trucizną, łamać kości napastników lub rozrywać
ich na strzępy. Poruszał się przy tym całkowicie bezszelestnie i był
szybszy od najszybszego człowieka. Mając takiego sługę, Julio mógł
zrealizować każdą ze swoich gróźb.
- Co jest, mowę ci odjęło? - głos kapłana wyrwał go z zamyślenia.
- Nie! - odpowiedział natychmiast. - Zastanawiałem się tylko... A zresztą
nieważne. Jeśli pozwolisz, zajmę się teraz swoimi sprawami.
Kapłan pokiwał głową. Szef policji wstał, wykonał przepisowy ukłon, odwrócił
się i ruszył w stronę drzwi.
- Bronowsky! - zawołał Julio.
Wołany popatrzył na niego przez ramię.
- Pamiętaj, masz go tylko złapać. Rozumiesz?
- Tak, rozumiem. Nie jestem głuchy i znam się na tym co robię, więc
najlepiej zostaw mnie w spokoju, Julio i idź pasać swoje owieczki, bo już na
pewno zdążyły pobłądzić.
Kapłan nie zdenerwował się. Poczekał chwilę, a kiedy drzwi zamknęły się
z cichym trzaskiem, wykonał kolejny głęboki wdech.
- Któregoś dnia zabiję cię, Bronowsky - powiedział, przywoławszy na twarz
najbardziej jadowity ze swoich uśmiechów. - I to już niedługo. Już niedługo...
* * *
Ulica była o tej porze niemal zupełnie pusta, jak zawsze w południe. Abel
pokonał biegiem odległość pomiędzy Instytutem a blokiem, w którym mieszkał.
Ciężko dysząc, trzęsącymi się dłońmi otworzył drzwi mieszkania, a potem
zatrzasnął je za sobą z uczuciem ulgi. Z trudem łapiąc powietrze, rzucił
się na tapczan i sięgnął dłonią pod poduszkę. Ciężki rewolwer spoczywał
na swoim miejscu. Abel wprawnym ruchem wysunął bębenek i wydobył spod koca
garść naboi. Przeliczył amunicję i stwierdziwszy, że jest posiadaczem tylko
dwunastu sztuk amunicji, umieścił pięć z nich w komorach. Cichy szczęk
zamykanego magazynka uspokoił go nieco. Schował pozostałe naboje do kieszeni
i wyszedł z mieszkania, zamykając je starannie.
Nie mógł sobie pozwolić na
choćby minutę odpoczynku. Czas działał na jego niekorzyść, wiedział o tym
doskonale. Zbiegł po schodach, niemal zderzając się z jakimś nieznajomym
typem w szarym garniturze, a opuściwszy wnętrze bloku, skierował się w stronę
szesnastej dzielnicy. Odległość, którą miał pokonać, nie była mała, a
jedynym środkiem lokomocji, z którego mógł skorzystać, były jego własne
nogi.
Nieliczne, rozklekotane i zawsze przepełnione autobusy, kursowały
wczesnym rankiem i późnym popołudniem. Abel nie biegł już, lecz szedł
miarowym, długim krokiem, oszczędzając siły. Mijał setki betonowych ścian,
rozglądając się uważnie w poszukiwaniu ewentualnych napastników. Ku jego
zdumieniu, nikt nie usiłował go zaatakować. Był niemal pewien, że Rufus od
razu zacznie mu deptać po piętach. Pułapka zastawiona przez jego ludzi również
nie była wykluczona. Uzbrojeni agenci rządowej policji mogli się kryć wszędzie.
Abel rozważał przez chwilę możliwość zaczekania do zmierzchu, ale po namyśle
zrezygnował z niej. Nie mógł czekać we własnym mieszkaniu, bo Rufus znał
jego adres, a chowanie się we wnętrzu któregoś z bloków wcale nie było
korzystniejsze niż zaszycie się w mieście, wśród tysięcy bliźniaczo do
siebie podobnych, betonowych klocków. Abel nie sądził, by Rufus powiadomił
swoich przełożonych o tym, co się wydarzyło. Jedynym sposobem zachowania
ciepłej posadki była akcja na własną rękę. Abla nurtowało tylko jedno
pytanie: jak wielu dyskretnych sprzymierzeńców może posiadać Rufus? Dwóch?
Trzech? A może całą armię? Wszystko było możliwe.
Po kilku godzinach przemykania się pomiędzy budynkami, Abel znalazł się na
terenie dzielnicy numer szesnaście. Było to bardzo ponure, nieprzyjemne i
cieszące się najgorszą sławą miejsce. Zorganizowana przestępczość miała
tutaj nieograniczone pole do popisu. Zarówno policja państwowa, jak i formacje
uzbrojonych zakonników nazywających samych siebie rycerzami, skrupulatnie
omijały ten obszar. Abel nie miał pojęcia skąd mogło się tutaj wziąć tak
wspaniałe stworzenie jak Anna. Szesnasta dzielnica kojarzyła mu się z gwałtem
i śmiercią. Tylko tyle zdążył zobaczyć, przebywając tutaj swego czasu.
Tym razem jednak bardziej obawiał się Rufusa, w związku z czym szesnasta
dzielnica stanowiła najbezpieczniejsze schronienie.
Wąska uliczka, którą szedł była jeszcze bardziej pusta niż centrum miasta
w samo południe. Słyszał odbijający się od ścian odgłos własnych kroków,
mimo iż starał się iść tak cicho, jak tylko potrafił. Ku swojemu przerażeniu,
zaczynał odczuwać coraz większe zmęczenie. Czuł, że musi odpocząć, bodaj
przez kilka minut. Z rewolwerem w dłoni usiadł w jednym z betonowych zaułków.
Dzień zaczynał zmierzać ku końcowi. Ukryta za sinymi chmurami słoneczna
tarcza kończyła swoją zwykłą, codzienną wędrówkę, pogrążając w półmroku
miejski, betonowy kolos. Abel obserwował ulicę, wypatrując pierwszych oznak
rozpoczynającego się nocnego życia. Szesnasta dzielnica była nieco inna od
pozostałych.
Dopiero po zapadnięciu ciemności na ulicach zaczynali pojawiać
się przechodnie pragnący załatwić swoje brudne interesy. Dzień był tutaj
porą odpoczynku. Ludzie-sowy zaczynali funkcjonować pod osłoną ciemności,
którą dawała im noc, ich królowa.
Po chwili Abel dostrzegł pierwszego człowieka. Odruchowo przytulił się do
muru, bacznie obserwując nieznajomego. Nie bardzo wiedział co robić dalej.
Nie znał szesnastej dzielnicy, w związku z czym nie miał pojęcia gdzie
znajduje się dwudziesta pierwsza ulica. Nie wiedział nawet w którą stronę
się skierować. Pozostawało mu jedyne wyjście: zapytać kogoś o drogę. Nie
było to bynajmniej proste. Odpowiedzią na każde zadane pytanie mogła być
kula lub nóż. Abel przyglądał się przechodniowi, analizując jego
zachowanie. Mężczyzna poruszał się niczym kot: cicho, pewnie, z
charakterystyczną, pozorną ospałością. Abel podjął decyzję w ciągu ułamka
sekundy.
- Hej, człowieku! - zawołał, podnosząc się z ziemi. Nieznajomy zareagował
błyskawicznie. W resztkach słonecznego światła Abel ujrzał koniec lufy ciężkiego
pistoletu. Równocześnie w drugiej dłoni mężczyzny pojawił się obusieczny
nóż.
- Spokojnie - powiedział Abel, unosząc ręce do góry. - Chciałem tylko o coś
zapytać.
- Nie jestem punktem informacyjnym - warknął nieznajomy. - A następnym razem
bądź ostrożniejszy. Nie każdy jest taki zrównoważony jak ja.
Nim Abel zdołał mu cokolwiek wytłumaczyć, mężczyzna rozpłynął się w gęstniejącym
z każdą sekundą mroku. Abel opuścił ręce i powoli ruszył przed siebie.
Wiedział już, że nawiązanie kontaktów z mieszkańcami szesnastej dzielnicy
nie będzie prostą sprawą. Ponadto nabrał głębokiego przekonania, że ulica
nie jest najodpowiedniejszym do tego miejscem. Ruszył przed siebie, nie bardzo
wiedząc dokąd idzie.
Postanowił wzmóc ostrożność. Skoro każdy
przechodzień na uprzejme "dzień dobry" odpowiadał tutaj ogniem, to
jedynym sposobem ocalenia własnego życia było wymawianie pozdrowienia połączone
z celowaniem do swojego rozmówcy. Ostatecznie zawsze lepiej jest być tym, który
strzela pierwszy...
Kolejny przechodzień poruszał się w sposób o wiele mniej zdecydowany. Rozglądał
się na prawo i lewo, nie zwracając uwagi na Abla. Kiedy mijali się, niewysoki
mężczyzna wsunął dłoń do kieszeni.
- Ma pan ogień? - zapytał drżącym głosem.
Abel jednym ruchem wyciągnął rewolwer i przystawił jego lufę do czaszki
nieznajomego. Łysiejący człowieczek w średnim wieku powoli wyciągnął z
kieszeni drżącą dłoń, w której trzymał papierosa.
- Niestety, nie palę - westchnął Abel, wzruszając ramionami. Czuł się
trochę nieswojo, ale prędkość własnej reakcji nieco go podbudowała.
Mógł
teraz mieć nadzieję, że ani odruchami, ani umiejętnościami nie odstaje od
osobników zamieszkujących plugawą strefę, jak często nazywano szesnastą
dzielnicę. Po przebyciu kolejnych kilkudziesięciu metrów, usłyszał nieco
przytłumioną muzykę. Ruszył w kierunku, z którego dochodziły dźwięki.
Wkrótce dołączyły do nich odgłosy świadczące, iż gdzieś nieopodal
znajduje się rozbawiony tłum. Abel szedł coraz szybciej i szybciej, mając
nadzieję, że wreszcie znajdzie miejsce, w którym będzie mógł zasięgnąć
informacji. Po chwili znalazł się na dość obszernym, betonowym placu, pośrodku
którego wznosiła się zbudowana z byle czego, obwieszona kolorowymi żarówkami,
obszerna buda, o niezbyt regularnych kształtach. Ponad wejściem widniał jasno
oświetlony napis: "GNIAZDO ZŁA". Nazwa ta nie zrobiła na Ablu
najmniejszego wrażenia.
Ścisnął mocniej rękojeść rewolweru i ruszył w
stronę wejścia. Z wnętrza lokalu dobiegały teraz wyraźne dźwięki wydawane
zapewne przez mocno rozstrojone pianino lub fortepian. Drzwiczki były dość
symboliczne. Sięgały dorosłemu mężczyźnie średniego wzrostu najwyżej do
krtani, co miało zapewne uniemożliwić znajdującym się we wnętrzu budy
zastawianie pułapek na wchodzących. Rozwiązanie to wydało się Ablowi bardzo
pomysłowe i logiczne. Próbował zajrzeć do wnętrza, ale niewiele mógł
dostrzec poprzez mgłę, w której było ono pogrążone.
Ostrożnie pchnął
skrzypiące wrota i powoli wśliznął się do środka. Mgła okazała się być
gęstym obłokiem dymu, nie tylko tytoniowego. Dźwięki pianina stały się głośniejsze
i bardziej natrętne. Lokal wypełniony był tłumem, w przeważającej części
składającym się z mężczyzn.
Goście siedzieli przy długich stołach,
gwarzyli wesoło i popijali różnego rodzaju trunki. Knajpa sprawiała wrażenie
spokojnej. Szczegółem, który od razu zwrócił uwagę Abla, był brak
telewizora. Fakt ten wydał mu się dość niezwykły. W znanej mu części
miasta odbiorniki były wszechobecne... Za masywną ladą uwijał się wysoki
barman. Abel bez wahania ruszył w jego stronę. Ostatecznie któż może być
lepiej poinformowanym osobnikiem od miejscowego barmana?
Zrobił krok i w tej samej chwili muzyka umilkła. Zapadła całkowita cisza.
Abel rozejrzał się i stwierdził, że oczy wszystkich obecnych na sali
skierowane są w jego stronę. Postanowił nie reagować. Być może
zainteresowanie, jakie wzbudził wynikało z faktu, iż nikt go tutaj wcześniej
nie widział? Abel usiłował wytłumaczyć to sobie w jak najprostszy sposób,
ale intuicja podpowiadała mu, że nie obejdzie się bez poważnych kłopotów.
Na wszelki wypadek położył palec na spuście... Powoli zbliżył się do baru
i usiadł na jednym z wysokich, okrągłych krzeseł. Wciąż panowała cisza.
Barman zdawał się nie zauważać nowego gościa. Najwidoczniej on również
obawiał się kłopotów. Po kilku następnych sekundach Abel był już prawie
pewien, że jego zdrowie, a może nawet życie jest poważnie zagrożone. Usłyszał
odgłos kroków dochodzący gdzieś z rogu sali. Powoli, bardzo ostrożnie odwrócił
głowę. Napastników było trzech. Potężne, obwieszone łańcuchami,
uzbrojone po zęby oprychy. Pierwszy z nich, najwyraźniej przywódca, podniósł
do góry dłoń, w której trzymał długi bagnet.
- Proszę państwa, uwaga, uwaga! - zaskrzeczał. - Mamy tu robaczka z krainy zbłąkanych
baranków, który zabłądził ku naszej uciesze i ku chwale Władcy Ciemności.
Niech jego krew będzie naszą ofiarą.
Abel nie wierzył własnym uszom. Raz jeszcze przyjrzał się tłumowi. Dopiero
teraz dostrzegł szczegół, na który wcześniej nie zwrócił uwagi: wielu z
gości lokalu miało zawieszone na szyjach blaszane emblematy przedstawiające
dwa skrzyżowane rogi, ponad którymi unosiła się ludzka czaszka przebita
sztyletem. Był to znak Przeciwieństwa Inteligencji, czyli wyznawców sił zła.
Abel zdał sobie sprawę, iż popełnił olbrzymi błąd, wchodząc do tej
knajpy. Teraz było już jednak za późno na ucieczkę. Musiał zdecydować się
na zupełnie inny sposób naprawienia sytuacji.
Dwaj pozostali siłacze ruszyli w jego stronę, nie czekając na wyraźne
polecenie swojego szefa. Abel nie mógł sobie pozwolić na stratę choćby ułamka
sekundy. Odbił się od poprzeczki łączącej długie nogi krzesła i jednym
skokiem przesadził ladę, wyciągając równocześnie rewolwer z kieszeni. Kątem
oka obserwował barmana, podejrzewając, iż ten może zechcieć przyłączyć
się do drużyny swoich znajomych, ale dryblas najwyraźniej nie miał zamiaru
wziąć udziału w walce, bo natychmiast podniósł obie ręce do góry.
Abel przykucnął za masywną ladą, która dawała mu w miarę pewną osłonę.
Trzej wyznawcy Zła przystanęli zaskoczeni akrobatycznym wyczynem niepozornie
wyglądającego nieznajomego. Przywódca zbirów pierwszy zrozumiał powagę
sytuacji. Zdając sobie sprawę, że niewiele wskóra za pomocą bagnetu, sięgnął
do zawieszonej u pasa kabury, z której wystawała drewniana rękojeść zakończona
kulką. Po chwili Abel mógł przyjrzeć się broni przeciwnika. Była to
starodawna dwururka, której odpiłowano obie lufy, a kolbę zastąpiono
prymitywną rękojeścią.
- Stój! - zawołał Abel. - Nawet nie próbuj...
Nie zdążył dokończyć zdania, bowiem stojący naprzeciw niego fanatyk,
wystrzelił ze swojego obrzynka. Kula świsnęła tuż obok głowy Abla i rąbnęła
w ścianę za jego plecami, wybijając w niej sporej wielkości dziurę. Dwaj
pozostali degeneraci również sięgnęli po swoje pukawki.
Dalsze czekanie nie
miało sensu. Pod zmasowanym ogniem z kilku luf, Abel nie miałby szans wychylić
się, by oddać strzał, a wtedy sytuacja stałaby się o wiele poważniejsza.
Wycelował rewolwer w szyję przeciwnika. Pewniejszy byłby strzał w korpus,
ale trafienie w szyję lub w głowę dawało absolutną pewność całkowitej
eliminacji przeciwnika, a z tak małej odległości trudno było chybić.
Huknął strzał. Głowa szefa wyznawców Szatana podskoczyła i zwisła bezwładnie.
Z powstałego otworu trysnął strumień krwi. Abel nie miał czasu obserwować
efektownego upadku ciała, bowiem pozostało jeszcze dwóch przeciwników, którzy
w międzyczasie zdążyli wydobyć z kabur swoje archaiczne armaty. Druga posłana
przez Abla kula trafiła prawego napastnika w czoło, zbijając go z nóg.
Trzeci, ostatni z fanatyków oddał dwa strzały jeden po drugim. Abel poczuł
uderzenie i rwący ból czaszki. Przez moment był pewien, że umiera, ale minęło
kilka sekund, a on wciąż żył, doszedł więc do optymistycznego wniosku, że
kula napastnika musiała jedynie drasnąć jego głowę. Wychyliwszy się zza
lady, ujrzał przeciwnika zajętego ładowaniem broni. Wykorzystał ten moment.
Tym razem spiłowany pocisk przeszedł przez ciało napastnika dokładnie w
miejscu, gdzie znajduje się żołądek, przy okazji łamiąc mu kręgosłup.
Nienaturalnie wygięte zwłoki runęły na ziemię z brzękiem łańcuchów.
Abel podniósł się błyskawicznie i wycelował rewolwer w stronę tłumu.
- Ktoś z państwa ma ochotę spróbować? - zapytał, odruchowo zaciskając zęby.
Był przygotowany na najgorsze, ale pozostali wyznawcy Zła nie zdradzali
wrogich zamiarów. Przez chwilę jeszcze panowała cisza, a potem nagle wszyscy
powrócili do przerwanych rozmów, a pianista z podwójną werwą zaczął się
pastwić nad swoim mocno zmaltretowanym instrumentem.
Abel poczuł, że zaczyna go ogarniać fala mdłości. Wyciągnął z kieszeni
trzy sztuki amunicji i zastąpił nimi łuski tkwiące w magazynku rewolweru.
Teraz dopiero spostrzegł przerażający efekt swojej działalności. Nieczęsto
oglądał swoje ofiary z tak bliska i w tak jasnym świetle.
W dodatku nie mógł
teraz po prostu odwrócić się i zniknąć w mroku. Chwiejnym krokiem obszedł
kontuar dookoła i na powrót zajął miejsce na krześle. Teraz przynajmniej
nie musiał patrzeć na trupy. Tym razem wysoki barman natychmiast się nim
zainteresował. Był najwyraźniej bardzo zadowolony. Podszedł do Abla i
poklepał go po ramieniu swoją ciężką łapą.
- Jesteś fantastyczny, kolego - mruknął. - Odwaliłeś kawał dobrej roboty.
Ile bierzesz?
- Słucham? - spytał Abel niezbyt przytomnie.
Barman zrobił zdziwioną minę.
- Pytam ile bierzesz - powtórzył. - Ci trzej byli w wolnym odstrzale z płynnym
wynagrodzeniem dla zabójcy.
- Nic nie rozumiem - przyznał się Abel. - I nie jestem żadnym zabójcą.
Broniłem się tylko.
Dryblas z ironią pokiwał głową.
- Ładna mi obrona - westchnął. - Ci trzej kretyni nie zdążyli nawet zipnąć.
Taki widok raduje moje serce jak cholera. Te dupki odstraszały mi klientów i
nie tylko mnie. Nagrodę ufundowało czterdzieści ważnych osób. No to ile
bierzesz?
Abel wzruszył ramionami.
- A ile dajesz? - zapytał.
Barman z dezaprobatą pokręcił głową.
- Od razu widać, żeś nie tutejszy - powiedział z przekonaniem. - Widzę, że
muszę ci powiedzieć co to w ogóle jest, to płynne wynagrodzenie, no nie?
- No tak - odpowiedział Abel z rezygnacją.
- W takim razie chodź ze mną na zaplecze.
- A co z tymi tutaj? - Abel wskazał trupy leżące w kałuży krwi.
- Jak to co? Zostawimy ich tutaj, na razie. Nic gorszego już im się nie
przydarzy. A co? Chciałbyś ich zabrać ze sobą?
- Nie, raczej nie. Możemy iść.
Barman wykonał dłonią zapraszający gest, wskazując niewielkie drzwiczki
znajdujące się za kontuarem. Abel zwrócił na nie uwagę już wcześniej,
przewidywał jednak, iż raczej skorzysta z nich jako uciekinier, chowając się
przed kulami napastników. Raz jeszcze obszedł ladę i udał się za
gospodarzem. Zmiana towarzystwa była mu bardzo na rękę. Nie czuł się zbyt
pewnie mając obok siebie tłum nieznajomych, w dodatku w większości wyznawców
tego samego, za co trzej fanatycy oddali swoje życie.
Pomieszczenie, w którym się znaleźli opuściwszy niegościnną salę, było
skrzyżowaniem kuchni, łazienki i magazynu, oraz najprawdopodobniej mieszkaniem
właściciela knajpy. Pod jedną ze ścian znajdował się potężny, sięgający
sufitu, stalowy regał, na którym spoczywały różnego rodzaju naczynia, oraz
rzędy butelek, zapewne wypełnionych trunkami podejrzanego pochodzenia. Oprócz
tego w pomieszczeniu znajdował się potężny stół, obok którego stała
kuchenka elektryczna i lodówka. Część pokoju wyposażona w prysznic i muszlę
klozetową oddzielona była od reszty płócienną zasłoną, obecnie zaciągniętą
do połowy. Podobnie jak w dużej sali, tutaj również nie było telewizora.
Pod przeciwległą ścianą znajdował się olbrzymi, staroświecki tapczan, na
którym "spoczywało" dwoje ludzi. Młoda, najwyżej siedemnastoletnia
dziewczyna, ubrana jedynie w postrzępione spodnie, klęczała, opierając dłonie
na drewnianej ramie posłania. Tuż za nią klęczał chudy młodzieniec o pucułowatej
twarzy, zaciskając palce na jej biuście. Był tak zajęty iż nie zauważył
nadejścia szefa. Barman tymczasem najwyraźniej nie zamierzał tolerować
sytuacji, którą zastał. Szybkim krokiem podszedł do młodzieńca i wymierzył
mu potężnego klapsa.
- Mówiłem, nie na moim tapczanie! - wrzasnął. Jego wrzask zlał się z
panicznym okrzykiem chudzielca i trwożnym piskiem dziewczyny.
- Co jest, do cholery?! - kontynuował barman. - Tu się pracuje, zasrane wałkonie.
Za co wam płacę?! Zasuwaj dziecino na salę i posprzątaj. Potem sobie
pomacasz. A ty - zwrócił się do dziewczyny - wskocz na stołek i zdejmij z górnej
półki butelkę najlepszej brandy. Tylko najpierw wskocz w ubranko.
Chłopak zniknął, a dziewczyna wciągnąwszy na siebie pośpiesznie zieloną
bluzkę bez rękawów, zaczęła się wspinać po półkach regału.
Barman tymczasem podsunął Ablowi skrzypiące krzesło. Abel usiadł na nim,
nie bardzo wiedząc co ma robić dalej. Nie chciał ufać gospodarzowi, ale
zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Czuł narastające zmęczenie,
które pogłębiał jeszcze lekki szok spowodowany strzelaniną.
- Posłuchaj no - zaczął Barman. - Wiem, że jesteś obcy i że nie działałeś
dla nagrody. Wierzę ci. Dlatego trochę ominiemy przepisy. Za tych trzech
biednych kretynów wyznaczono płynną nagrodę, to znaczy, że ustalono jej górną
wysokość. Zabójca ma prawo trzy razy wymienić sumę, której żąda. Jeżeli
przekroczy granicę, to nie dostaje nic, a jeżeli się w niej zmieści, to
dostaje tyle ile chce i nigdy nie dowiaduje się jaka była ta granica. Jesteś
spoza dzielnicy, więc mogę zawrzeć z tobą układ. Powiem ci jaka jest
nagroda, a ty odpalisz mi z niej dwadzieścia procent, z czego dziesięć
podzielę pomiędzy sponsorów. To uczciwe, bo na pewno nie masz pojęcia ile
biorą tutejsi łowcy nagród.
Dziewczyna podeszła do nich z zakurzoną butelką i dwiema szklankami. Po
chwili Abel sączył przyjemnie pachnący trunek.
- Dziękuję - skinął głową w jej stronę. Uśmiechnęła się i wyszła z
pomieszczenia, udając się na salę w ślad za swoim partnerem.
- Popatrz, popatrz, jacy ci gówniarze teraz jurni - mruknął barman. - Gówno
ich obchodzi, że dziesięć metrów od nich ktoś strzela, a ktoś inny wywija
orła. Myślą tylko o jednym... Gdybym im pozwolił, pewnie rżnęliby się na
moim własnym tapczanie. No, o czym to ja mówiłem? Aha, no więc nie wiesz ile
brać, możesz więc przesadzić, albo wziąć śmiesznie mało. Na twoim
miejscu skorzystałbym z mojej propozycji. To jak będzie?
- Dobra, zgadzam się - rzucił Abel obojętnie.
- No to idę po pieniądze.
- No to idź.
Barman wstał i podszedł do regału. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i
jednym z nich otworzył blaszaną kasetkę, która najprawdopodobniej
przyspawana była do stalowego rusztowania. Po chwili wręczył Ablowi plik
banknotów.
- Przelicz - zaproponował. - Powinno być dwieście osiemdziesiąt tysięcy.
Abel zadrżał, jak gdyby poraził go prąd.
- Ile? - spytał, wbijając wzrok w twarz gospodarza.
- Dwieście osiemdziesiąt tysięcy - powtórzył barman ze spokojem.
Abel z niedowierzanie popatrzył na zwitek granatowych papierków, stanowiący równowartość
dwudziestoletniego wynagrodzenia pracownika Instytutu Pracy Twórczej.
- I to wszystko za tych trzech?.. Za to, że ja ich...
Barman wzruszył ramionami.
- Cóż w tym dziwnego? Zanim ty ich kropnąłeś, oni kropnęli ponad
czterdziestu, nie licząc tych, których kropnęli zanim stali się sławni.
Polowało na nich kilku zawodowych zabójców i nikomu się nie udało.
Abel poczuł, że coś wilgotnego spływa mu po policzku. Dotknął dłonią
swojej twarzy i stwierdził, że jest cały umazany własną krwią. Ostrożnie
namacał czubkami palców długą szramę, przebiegającą nieco powyżej
skroni. Ze szramy powoli sączyła się krew.
- Macie tu jakieś bandaże, albo coś w tym rodzaju? - zapytał Abel, wrzucając
banknoty do kieszeni. Dysponując tak niewyobrażalnie wysoką kwotą pieniędzy,
od razu poczuł się pewniej. Pomyślał o Annie. Teraz mógłby zapewnić jej
przyszłość... Przyzwoitej wielkości mieszkanie, spokojne życie...
- Czekaj na mnie - poprosił ją w myślach. - Odnajdę cię, już niedługo...