Tu jest rozdział Czwarty , tu poprzedni


Miasto Złotego Gryfa
Rozdział 3



Autor - T.J.Alien
HTML : Argail




ROZDZIAŁ 3

    Centralny Instytut Pracy Twórczej był szarym, przypominającym nieco stare zamczysko, ponurym gmachem. Być może dociekliwy badacz przeszłości byłby w stanie doszukać się w jego architekturze piękna, lub choćby oryginalności, ale nawet pracujący w jego wnętrzu historycy uważali go za obiekt z punktu widzenia nauki nieciekawy. Abel całkowicie podzielał ich zdanie. Nie lubił Instytutu, ale ponieważ kochał swoją pracę, zmuszony był tutaj przychodzić. Ponadto za codzienną, kilkugodzinną obecność we wnętrzu tego budynku, otrzymywał od Rządu Rajskiej Republiki skromne wynagrodzenie, które od biedy pozwalało mu utrzymać się przy życiu w ciągu kilku pierwszych dni każdego miesiąca. Takie same wynagrodzenia otrzymywali zarówno podobni do Abla dziwacy, którzy zamiast korzystać z możliwości wzbogacenia się poprzez uliczny handel, woleli wertować grube księgi, lub wpatrywać się w wyświecony monitor komputera, jak i tak zwane służby techniczno-pomocnicze, pozbawione jakichkolwiek obowiązków, prócz przebywania w Instytucie w określonych godzinach.
    Abel zbliżył się do wielkich, masywnych wrót wejściowych i pchnął je z całej siły. Bardzo pragnął, by tego ranka zrobiły mu miłą niespodziankę i otworzyły się bezszelestnie, ale wrota nie miały najmniejszego zamiaru odstępować od swojego odwiecznego zwyczaju. Zawiasy, jak zwykle, wydały mrożący krew w żyłach zgrzyt, a wielka sprężyna stęknęła głosem niemal ludzkim, przywracając drzwiom ich pierwotne położenie. Na koniec rozległo się głuche uderzenie, a po nim trzask nie naoliwionego zamka. Ze znajdujących się w pobliżu biurowych pomieszczeń, wyjrzało ciekawie kilka głów, które zakończywszy identyfikację intruza, natychmiast zniknęły. Abel westchnął ciężko. 
    Aby dostać się do swojego gabinetu, musiał pokonać cały korytarz, wyjść po schodach na czwarte piętro, a następnie przebyć jeszcze kilkanaście metrów. Nigdy nie udało mu się uniknąć spojrzeń znudzonych ciekawskich, czyhających na tanią sensację w chwilach, kiedy akurat nie byli zajęci konsumpcją kolejnego dania drugiego śniadania, przepijanego kolejną szklanką herbaty. Były to bardzo poważne, zazwyczaj nietykalne osobistości, które, jak głosiły złośliwe plotki, nie nadawały się nawet na gwardzistów spacerujących dookoła Pomnika Wyzwolenia Rajskiej Republiki. 
    Abel był zawsze pełen podziwu dla sposobu, w jaki udało się zgromadzić tak wielką rzeszę bezużytecznych osobników we wnętrzu jednego budynku. Im głębiej rozmyślał nad istotą tego przedsięwzięcia, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, iż jego twórca musiał być nie lada geniuszem. Nie oznaczało to bynajmniej, iż wszyscy zatrudnieni w Instytucie pozbawieni byli wartości. Wprost przeciwnie. Abel znał wielu takich, o których mógł powiedzieć, iż używają swoich umysłów do czegoś więcej, niż zapamiętywanie treści oglądanych filmów. Było ich w Instytucie co najmniej kilkudziesięciu, co jednak ani trochę nie pomniejszało tragizmu istniejącej sytuacji. Według prywatnych statystyk Abla, na jednego prawdziwego Twórcę, przypadało minimum dziesięciu spijaczy herbaty. Zwykle Abel wpadał w złość, kiedy o tym myślał, ale tego dnia jego umysł zaabsorbowany był sprawami o wiele istotniejszymi. Wielowariantowy algorytm postępowania, ułożony przez niego po zniknięciu Anny, wymagał bardzo precyzyjnej realizacji. Abel nie mógł i nie chciał pogodzić się z utratą dziewczyny, jedynej jak dotychczas osoby, na której mu naprawdę zależało.
    Wspiąwszy się na drugie piętro, zboczył nieco ze swej utartej ścieżki, aby złożyć wizytę Jego Wspaniałości Profesorowi Jonaszowi - numer ewidencyjny: sześć, zero, zero, dwa, dwa, pięć, cztery. Wyżej wymieniony piastował zaszczytne stanowisko Najwyższego Naczelnika Instytutu, o czym świadczył leżący przed drzwiami jego gabinetu, brudny, niegdyś zapewne czerwony, prostokątny kawałek wykładziny. Profesor Jonasz był badaczem języka pradawnych ludów, w zamierzchłych czasach zamieszkujących archipelag wysp Ori-Ori. Jego rozprawa doktorska nosząca tytuł: "Filozoficzne treści ksiąg starożytnych kultur Dalekiego Świata" składała się z czternastostronicowego wstępu, oraz ponad czterech tysięcy stron cytatów z tychże ksiąg, zamieszczonych w wersji oryginalnej. Dzieło to zebrało niezwykle pochlebne recenzje, głównie dlatego, iż żaden z recenzentów nie był w stanie zweryfikować jego treści.
     Oczywiście każdy z nich wolałby raczej dać sobie odciąć prawą dłoń, niż przyznać się publicznie, że nie zna starożytnego języka Ori-Ori. Abel był głęboko przekonany, że profesor pisząc swoją wielką pracę, skopiował po prostu wszystkie posiadane księgi, w kolejności, w jakiej poustawiane były na półce biblioteczki, ale była to jego czysto prywatna teoria. Jego Przewspaniałość Minister Do Spraw Kultury, Sztuki i Pracy Twórczej miał na ten temat najwyraźniej zupełnie inne zdanie, przyznał bowiem Jego Wspaniałości Profesorowi Jonaszowi wielką nagrodę Cudownego Rządu Rajskiej Republiki, oraz comiesięczny dodatek do pensji, prawie pięciokrotnie przewyższający jej dotychczasową wysokość. W taki oto sposób profesor Jonasz stał się lokalnym potentatem finansowym, wzbudzając potężną zazdrość wśród kolegów Twórców, oraz personelu pomocniczego. Po dwóch zaledwie latach wyrzeczeń i systematycznego oszczędzania, zakupił stary, zardzewiały rower, oraz mocno zużyty kinoodtwarzacz. Zaspokoiwszy w ten sposób swoje życiowe ambicje, mógł spokojnie zająć się pisaniem kolejnej, jeszcze grubszej niż poprzednia, naukowej rozprawy.
    Abel poczuł się wyjątkowo fatalnie, stając przed drzwiami gabinetu swojego pryncypała, nie zrezygnował jednak ze złożenia mu wizyty. Realizowany plan wymagał niestety wielu poświęceń.
    Odruchowo wytarł buty o dywanik, wskutek czego w powietrze wzbił się gęsty obłok gryzącego kurzu. Abel nie chciał, aby jego rozmowa z Najwyższym odbyła się w obecności jakichkolwiek osób trzecich, postanowił więc sprawdzić, czy w gabinecie nie znajduje się jakiś przypadkowy gość. Rozejrzał się i stwierdziwszy, że nie jest przez nikogo obserwowany, przyłożył ucho do drzwi. Po chwili usłyszał głos Jonasza:
-     Jeden robaczek, dwa robaczki, trzy robaczki...
    Abel nie mógł uwierzyć własnym uszom. Doznał uczucia, jak gdyby całą jego czaszkę wypełnił nagle jeden wielki znak zapytania. Energicznie potrząsnął głową i słuchał dalej.
-     ...czternaście robaczków, piętnaście robaczków, szesnaście robaczków... - kontynuował naczelnik - ...dwadzieścia jeden robaczków, dwadzieścia dwa robaczki... Ech, robaczki wy moje, robaczki...
    Abel postanowił nie czekać dłużej. Przybrał bardzo poważną minę i zastukał do drzwi. Dobiegający z wnętrza pokoju monolog, gwałtownie ucichł.
-     Proszę! - rozległ się nieco zmieniony głos Jego Wspaniałości.
    Abel nacisnął klamkę i wszedł do środka. Profesor rzucił mu pełne niechęci spojrzenie.
-     Czego pan sobie życzy, panie kolego? - zapytał.
    Abel zamknął drzwi i przyjął postawę zasadniczą.
-     Mam prośbę, panie profesorze - zaczął nieśmiało. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. Wiem, że pan profesor ma bardzo dużo pracy i w ogóle...
    Twarz Jonasza nieco złagodniała.
-     Hie... - mruknął z zadowoleniem, potrząsając ramionami. W jego niewielkich, ruchliwych, spoglądających zza grubych szkieł drucianych okularów oczkach, pojawił się ledwo dostrzegalny, charakterystyczny błysk, zwiastujący przypływ dobrego humoru.
-     Nie musi pan przepraszać, panie kolego - rzekł pojednawczo. - Właśnie zacząłem studiować pierwszy rozdział nowej księgi... Zaraz, zaraz... Pan jest z sekcji technicznej, nieprawdaż?
-     Tak jest - potwierdził Abel.
-     Hmmm. A zatem nie interesują pana zapewne księgi ludu Ori-Ori?
-     Ależ przeciwnie! - skwapliwie zaprzeczył Abel. - Pragnę podkreślić, iż z największą uwagą przeczytałem wszystkie recenzje słynnej pracy pana profesora.
-     Naprawdę? - w głosie naczelnika dało się wyczuć zadowolenie przemieszane z pewną dozą niepokoju. - A słyszał pan o księgach arcykapłana Namongolongonuntusa?
-     Oczywiście! - zawołał Abel. - To mój ulubiony autor!
    To powiedziawszy, ugryzł się w język, ale było już za późno. Profesor spojrzał na niego z niedowierzaniem.
-     Zna pan starożytny język Ori-Ori? - zapytał teatralnym szeptem.
    Abel westchnął ciężko.
    Jeżeli każe mi teraz coś przeczytać, to koniec... - pomyślał.
-     Znam niektóre słowa... - powiedział z zakłopotaniem. - Oczywiście nie mogę się równać z panem profesorem!
    Jonasz ze zrozumieniem pokiwał głową.
-     No tak - mruknął. - To rzeczywiście wymaga dogłębnych studiów, wielu lat pracy... Tak, tak... Bardzo ciężkiej, systematycznej pracy... A zatem w jakiej sprawie pan tu przyszedł?
    Abel poczuł niemałą ulgę.
-     Chciałbym prosić o pozwolenie skorzystania z terminalu Centralnego Komputera Rajskiej Republiki - wyrecytował jednym tchem.
    Spiczasta szczęka profesora gwałtownie opadła w dół, a następnie uniosła się nieco. Abel oczekiwał takiej właśnie reakcji naczelnika.
-     Centralnego Komputera... Rajskiej Republiki? - powtórzył profesor, poprawiając okulary - Czy zdaje pan sobie sprawę... A właściwie po co to panu?
-     Pracuję nad poważnym problemem - stwierdził Abel wymijająco. - Muszę wykonać pewne obliczenia, a nasz komputer ma za małą pamięć.
-     Obliczenia... - mruknął profesor z wyraźną dezaprobatą. - Ciągle te wasze obliczenia... Nic, tylko obliczenia... Pisze pan jakąś pracę?
-     Tak jest, panie profesorze.
-     Czy mogę znać jej temat?
-     Oczywiście. Tytuł mojej pracy brzmi: "Wpływ intensywności parowania kropel padających na beton o brzasku na intensywność parowania kropel padających na beton w południe".
    Jonasz z uznaniem skinął głową.
-     Tak, tak, to bardzo ciekawe - stwierdził. - Ale czy któryś z pańskich kolegów nie napisał już pracy o podobnym tytule? To był zdaje się doktor Fikulus.
-     Nie, panie profesorze. Tamto było o kaszy.
    Profesor spojrzał na Abla podejrzliwie.
-     O jakiej kaszy? - zapytał, marszcząc krzaczaste brwi.
    Abel natychmiast pośpieszył z odpowiedzią.
-     Tytuł pracy doktora Fikulusa brzmiał: "Wpływ przestrzennej orientacji ziaren gorącej kaszy dolanej do zimnej kaszy na przestrzenną orientację ziaren zimnej kaszy".
-     Aha, rozumiem. No, cóż, panie kolego. Skoro zajął się pan wreszcie poważną pracą naukową... Wie pan, w zasadzie udostępniamy terminal tylko w sytuacjach wyjątkowych, ale chyba będę mógł dla pana zrobić ten wyjątek. My, doświadczeni naukowcy jesteśmy obowiązani udzielać maksimum pomocy młodszym, uzdolnionym kolegom.
    Jonasz szperał przez chwilę w szufladzie biurka, szukając odpowiedniego formularza.
-     Gdzieś to mam, gdzieś to mam... - mruczał pod nosem. - O, jest! - zawołał z triumfem, kładąc przed sobą nieco wymięty kawałek papieru. - Jak się pan nazywa? - zapytał.
-     Abel, numer ewidencyjny: osiem, osiem, siedem, siedem, dwa, dwa.
    Profesor wypełnił formularz i złożywszy na nim zamaszysty podpis, wręczył go Ablowi.
-     Dziękuję, panie profesorze - szczeknął Abel. - Do widzenia.
    Odwrócił się na pięcie i już zmierzał położyć dłoń na klamce, kiedy nagle usłyszał głos Jego Wspaniałości.
-     Chwileczkę, panie kolego. Niech pan zaczeka.
    Abel poczuł nagły przypływ fali niepokoju. Jakiś wewnętrzny głos poinformował go, że za chwilę zaczną się poważne kłopoty.
-     Słucham, panie profesorze - westchnienie Abla było pełne rezygnacji.
    Jonasz przez chwilę przyglądał mu się badawczo.
-     Powiedział pan, że pan zna starożytny język Ori-Ori - zauważył.
    Żołądek Abla stał się nagle lekki jak piórko i natychmiast rozpoczął wędrówkę w stronę gardła.
-     Niech mi pan przeczyta ten fragment - profesor położył dłoń na otwartej księdze.
-     Ależ panie profesorze... - jęknął Abel. - Nie śmiałbym... To znaczy... Ja, amator miałbym czytać w obecności tak wybitnego naukowca?
-     Niech się pan nie krępuje, panie kolego. Śmiało, pomogę panu w razie czego.
    Twarz Abla wyrażała teraz całą gamę uczuć, które nim miotały. Każde z nich dyktowało mu inne rozwiązanie zaistniałego nagle problemu. Rzeczywiście, było kilka wyjść, z których każde prowadziło do mniejszego, lub większego konfliktu z profesorem Jonaszem. W innych okolicznościach Abel zapewne przyznałby się, że nie ma pojęcia o języku Ori-Ori, dzięki czemu stary pseudonaukowiec pozbyłby się obaw, że gdzieś w pobliżu przebywa konkurent. Mógł też odwrócić się i po prostu wyjść, co byłoby równoznaczne ze zlekceważeniem autorytetu naczelnika, za co groziły określone kary. Abel miał jednak ochotę na coś więcej, coś, co sprawiłoby, że pełen pychy Jonasz chociaż przez chwile poczułby się maleńki i wystraszony. Tak, czy inaczej, był to ostatni dzień pracy Abla w Instytucie Pracy Twórczej. To, co zamierzał jeszcze zrobić tego dnia, na zawsze zamykało przed nim wrota starego budynku. Nadszedł dzień palenia za sobą mostów, czyż więc obrócenie w popiół jeszcze jednej, niewielkiej kładki mogło mieć jakiekolwiek znaczenie? Abel wyobraził sobie siebie samego, trzymającego w palcach płonącą zapałkę nad spróchniałymi, suchymi deskami...
-     No, panie kolego. Co jest? Odjęło panu mowę? A może po prostu nie umie pan czytać?
    Profesor był bliski ostatecznego triumfu. Na jego twarzy pojawił się szeroki, cyniczny uśmiech.
    Abel westchnął raz jeszcze, a następnie pochylił się nad książką i zaczął czytać:
-     Jeden robaczek, dwa robaczki, trzy robaczki...
    Profesor przestał się uśmiechać. Miał teraz bezradną minę małego chłopca, którego właśnie przyłapano na paleniu papierosów.
-     ...osiem robaczków, dziewięć robaczków, dziesięć robaczków... - kontynuował Abel. Wkrótce stracił rachubę, bowiem wszystkie litery języka Ori-Ori były do siebie bliźniaczo podobne. Tylko niezwykle wprawne oko mogłoby dostrzec różnice pomiędzy ich kształtami.
    Profesor Jonasz zdobył się na jedno tylko słowo.
-     Precz! - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Twarz, oraz uszy naczelnika miały obecnie kolor świeżo ugotowanego ćwikłowego buraka. Abel posłusznie opuścił gabinet zwierzchnika. Pierwszy z mostów runął z głuchym łomotem do przepaści, odcinając samotnemu piechurowi powrotną drogę. Abel był tego najzupełniej świadom, toteż nie czekając na efekt swoich odważnych poczynań, udał się wprost do pomieszczenia noszącego dumną nazwę hali terminalu, w którym znajdowała się końcówka komputera państwowego, kryjącego w sobie potrzebne Ablowi informacje.
    Pomieszczenie to różniło się od innych tym, że strzeżone było przez dwóch uzbrojonych po zęby, odzianych w czarne, nieco przyciasne garnitury goryli. Abel nie lubił ich, ale od czasu do czasu zmuszony był znosić ich grubiańskie uwagi, był to bowiem jedyny sposób dostania się do wnętrza hali.
    Goryle siedzieli na niewielkich, składanych krzesłach, obok stolika zastawionego butelkami z wodą sodową, oraz nadgryzionymi tabliczkami czekolady. Przedstawiali sobą widok budzący niesmak u wszystkich bez wyjątku przechodniów, co zresztą wcale im nie przeszkadzało. Czuli się bardzo pewnie na swoich stołkach i byli szczęśliwi, że posiadają tak wysokie i odpowiedzialne stanowiska, nie mając w mózgach ani grama szarej substancji.
    Abel podszedł do nich swobodnym krokiem, starając się nie okazywać niechęci.
-     Czego? - zapytał jeden z goryli, oblizując paluchy.
-     Zgadnij - mruknął Abel pod nosem.
-     Nie podskakuj, koleś, nie podskakuj! - zawołał ostrzegawczo drugi goryl. Abel bez słowa wręczył mu zezwolenie podpisane przez Jonasza. 
    Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję z żadnym z siedzących przed nim osobników. Jakiż zresztą sens mogła mieć i jaki pożytek mogła przynieść rozmowa ze zwierzęciem?...
-     Proszę, proszę - mruknął goryl. - Ma papierek. A co by było gdybym go teraz niechcąco podarł, hę?
-     Spróbuj - zachęcił go Abel. - Sam jestem ciekaw.
    Goryl nie spróbował. Nigdy dotychczas nie próbował, nie wiedział zatem jaki wpływ na jego karierę mogłoby mieć tak śmiałe posunięcie. 
    Najprawdopodobniej nie miałoby żadnego, pozostawał jednak pewien cień wątpliwości, a żaden z goryli nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek ryzyko. Ryzykowali przecież nie byle czym, bo swoimi komfortowymi stołkami...
-     Właź, tylko nie siedź tam za długo - burknął goryl, pakując sobie do ust następny kawał czekolady.
-     I nic nie zepsuj - dorzucił drugi, chichocząc.
    Abel wzruszył ramionami. Zręcznym unikiem ominął wystawioną niby to przypadkiem nogę goryla i nacisnął klamkę.
    Hala terminalu była królestwem niezbyt sympatycznego osobnika o imieniu Rufus, numer ewidencyjny: dwa, dwa, sześć, osiem, cztery, cztery, zero, jeden. Rufus był etatowym pracownikiem Instytutu, zatrudnionym na stanowisku Wybitnego Specjalisty Do Spraw Elektronicznych Technik Obliczeniowych, pomyliłby się jednak bardzo, kto sądziłby, że było to jego podstawowe źródło utrzymania. Rufus był przede wszystkim zamaskowanym agentem policji rządowej, o czym Abel wiedział jako jedyny z całego Instytutu. Zawdzięczał to swojej spostrzegawczości, oraz brakowi skrupułów wobec osobników nie wzbudzających jego sympatii. Pewnego dnia, kiedy Abel korzystał z terminalu, Rufus na kilka chwil lekkomyślnie opuścił pomieszczenie, udając się najprawdopodobniej do toalety. Popełnił przy tym zasadniczy błąd, pozostawił bowiem swoją starą, pokrytą tłustymi plamami marynarkę. 
    Abel skrupulatnie wykorzystał nadarzającą się okazję i precyzyjnie zbadał zawartość kieszeni wdzianka. Znalazłszy legitymację członka Tajnej Służby przyozdobioną fotografią pyzatej gęby Rufusa, Abel zdobył się na ryzyko. Czym prędzej opuścił halę terminalu i udał się do pomieszczenia, które zajmowała stara, wysłużona kopiarka. Dysponując odpowiednią ilością odbitek tajnego dokumentu, Abel szybko powrócił do hali i umieścił legitymację na swoim miejscu, jeszcze przed powrotem Rufusa. Przeczucie mówiło mu, że któregoś dnia będzie zmuszony zrobić użytek zarówno z posiadanej informacji, jak i z rzeczowych dowodów. Jak się okazało, nie musiał czekać na ten dzień zbyt długo.
-     Cześć, Rufus! - rzucił Abel od progu. Rufus odruchowo podskoczył na swoim fotelu, a jego dłoń szybko powędrowała w stronę kieszeni, gdzie zapewne zwykle znajdował się pistolet. Aby zatuszować ten niezręczny gest, uśmiechnął się od ucha do ucha i pomachał Ablowi dłonią na powitanie.
-     Witaj! - zawołał z udaną radością. - Co cię sprowadza w moje niskie progi?
    Abel rozsiadł się wygodnie w jednym z wolnych foteli, rzucając Rufusowi badawcze spojrzenie.
-     Dobrze się dzisiaj czujesz, Rufus? - zapytał, dyskretnie spoglądając na ekran monitora.
-     Dziękuję, w porządku. Ale, ale... Masz zezwolenie na korzystanie z terminalu?
    Abel skinął głową i położył przed Rufusem odbitkę jego tajnej legitymacji. Zapadło kłopotliwe milczenie. Rufus najpierw poczerwieniał, potem gwałtownie pobladł, a następnie zzieleniał.
-     Co... Co to jest? - wykrztusił po dłuższej chwili?
-     Myślałem, że to ty mi odpowiesz na to pytanie - odpowiedział Abel ze spokojem.
-     Skąd to masz? - głos Rufusa stał się nagle groźny, a jego twarz pokryła siatka drobnych zmarszczek.
-     Nieważne. Mam i koniec.
    Rufus zamyślił się. Za żadne skarby nie mógł pojąć w jaki sposób mogło dojść do tak absurdalnej sytuacji. Kołysał się na swoim fotelu, spoglądając nerwowo to na Abla, to na papier.
-     Czego chcesz? - wycedził w końcu.
-     No, wreszcie! - ucieszył się Abel. - Myślałem już, że nigdy o to nie zapytasz. Mam tylko dwie niewielkie prośby. Po pierwsze, chcę, abyś napisał na tym kawałku papieru hasło wejścia do głównej kartoteki osobowej, a po drugie, zostaw mnie samego na jakieś dwadzieścia minut. Powiedz wartownikom, że idziesz zrobić kupę, albo coś w tym rodzaju.
    Rufus odetchnął głęboko, wstał i zaczął się przechadzać po pomieszczeniu.
-     A co będzie jeżeli odmówię? - zapytał po chwili namysłu.
-     Jak to co? Nie domyślasz się? Naprawdę? Po prostu, zostaniesz zdemaskowany. Skończy się ciepła posadka, ciepłe pieniążki i w ogóle... Zresztą chyba sam wiesz najlepiej co się skończy. Może nawet rozstrzelają cię... Kto wie, to całkiem możliwe. Twój szef nie cacka się chyba z takimi patałachami jak ty. Nie mówię oczywiście o profesorze Jonaszu, ale o tym drugim, ważniejszym szefie... A zresztą po co ja ci to wszystko tłumaczę? Nie jesteś chyba aż tak pozbawiony wyobraźni.
    Rufus nie był pozbawiony wyobraźni. Potrafił ujrzeć w myślach, z najdrobniejszymi szczegółami, wszystko to, co spotkać może zdemaskowanego tajnego agenta. Mimo woli zacisnął zęby. Abel przyglądał mu się z pewną dozą satysfakcji, zmieszanej jednak ze śladową ilością uczucia żalu. Mina Rufusa świadczyła o tym, iż jego świat mający do tej pory solidne podstawy, nagle zaczął wirować mu pod stopami. 
    To była prawdziwa katastrofa dla szarego konfidenta, nieskomplikowanej istoty, której nagle ukazało się widmo utraty smakowitych odpadków z pańskiego stołu. Ten biedny człowiek sprzedał się najprawdopodobniej tak dalece, że nie pozostało mu już nic na sprzedaż, a właśnie w tej chwili odebrano mu jego garść srebrników. Abel był pewien, że Rufus skapituluje, a potem, nie mając już nic do stracenia, stanie się niezwykle niebezpieczny...
-     No dobra - mruknął Rufus, wydobywając ołówek z kieszeni poplamionej marynarki. - Ale tylko dwadzieścia minut. A potem oddajesz mi wszystkie kopie, zgoda?
-     Zgoda.
    Rufus napisał na kartce kilka słów, a potem odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa. Abel pozostał sam na sam a terminalem Głównego Komputera Państwowego. Z niesmakiem położył dłonie na brudnej, lepiącej się do palców klawiaturze. Zerknął na kartkę i powoli wystukał nazwę programu obsługi centralnej bazy danych. Po kilku sekundach komputer wyświetlił kolorową winietę, a zaraz potem zapytał o hasło. Abel wpisał pierwszy z pozostawionych przez Rufusa wyrazów. Na monitorze ukazała się tabela informująca o dostępnych dla użytkownika opcjach programu. Abla interesowała tylko jedna z nich: "PAŃSTWOWA KARTOTEKA OSOBOWA". Ekran zamigotał, wyświetlając kilka nieistotnych komunikatów pomocniczych, a następnie komputer zażądał hasła. Abel uważnie przepisał kolejny wyraz z kartki.
-     HASŁO Z PRIORYTETEM 14 - zameldował komputer, a następnie wyświetlił kolejne informacje.
-     DOSTĘP Z ZACHOWANIEM KOLEJKI,
    BRAK MOŻLIWOŚCI WPROWADZANIA ZMIAN,
    TRYB KONWERSACYJNY.
    Abel uśmiechnął się. Najwyraźniej Rufus nie cieszył się specjalnym szacunkiem swoich szefów, skoro udostępniono mu tak mało efektywne hasło. Abla jednak nie interesowało wprowadzanie zmian w kartotece. Możliwości, którymi obecnie dysponował były dla jego potrzeb zupełnie wystarczające. Wpisał więc pierwsze magiczne słowo:
-     SZUKAJ
    Odpowiedzią komputera był znak zapytania równoznaczny z żądaniem uściślenia danych.
-     KOBIETA - napisał Abel.
-     CZTERY MILIONY OSIEMSET DWADZIEŚCIA DWA TYSIĄCE SZEŚĆSET CZTERDZIEŚCI CZTERY OSOBY - odpowiedział komputer i znowu wyświetlił znak zapytania.
-     IMIĘ: ANNA
-     STO DWADZIEŚCIA DWA TYSIĄCE DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT SZEŚĆ OSÓB Abel westchnął ciężko. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, iż imię noszone przez jego dziewczynę było chyba najpopularniejszym imieniem żeńskim w całym mieście. Nie mógł podać numeru ewidencyjnego Anny, ponieważ nigdy nie chciała mu go zdradzić.
    "Po co ci te głupie cyferki?" - powtarzała. - "Czy bez nich nie możesz mnie kochać?"
    Abel zawsze kapitulował, czego obecnie bardzo żałował. Musiał teraz wymyślić coś innego, jakiś logiczny łańcuch punktów zaczepienia, który mógłby spełnić rolę nici prowadzącej do celu. - KOLOR WŁOSÓW: CIEMNY BRĄZ
-     DWANAŚCIE TYSIĘCY STO TRZYDZIEŚCI TRZY OSOBY
-     WIEK: 22-23
-     TRZY TYSIĄCE CZTERYSTA CZTERY OSOBY
-     WZROST: 166-167
-     TYSIĄC STO DWADZIEŚCIA SZEŚĆ OSÓB
-     WAGA: 53-54
-     CZTERYSTA OSIEM OSÓB
    Abel rozpaczliwie przypominał sobie charakterystyczne szczegóły wyglądu Anny.
-     KOLOR OCZU: CIEMNA ZIELEŃ
-     STO CZTERNAŚCIE OSÓB
-     NOS PROSTY, WŁOSY DŁUGIE
-     TRZYDZIEŚCI DWIE OSOBY
-     PREZENTUJ PORTRETY, KOLEJNOŚĆ DOWOLNA
    Na ekranie ukazała się podobizna twarzy pierwszej z wyselekcjonowanych kobiet. Niestety, nie była to Anna. Kolejna również nie. Abel gorączkowo, raz po raz, przyciskał klawisz selekcyjny, za każdym razem z nową nadzieją spoglądając na monitor. Przyglądał się tym twarzom z bijącym sercem, modląc się w myślach, by następny z portretów okazał się być podobizną jego ukochanej. Co kilka chwil spoglądał na zegarek, licząc minuty, które pozostały do powrotu Rufusa. Wciąż niepokoił się czy nie popełnił jakiegoś błędu. Czy wszystkie dane, które podał komputerowi były prawdziwe? Nie był przecież pewien czy Anna ważyła akurat tyle, ile mu się wydawało. Mogła też mierzyć o jeden centymetr więcej, lub jeden mniej... Nie było już czasu na korygowanie pomyłek. Abel miał pewność, że drugiej szansy nie będzie, że nigdy więcej nie ujrzy kartoteki osobowej Rajskiej Republiki, a bez tego odnalezienie Anny wydawało mu się niemożliwe.
    Portrety przepływały po ekranie jeden za drugim, a Abel coraz mocniej zaciskał szczęki, wsłuchując się w ogłuszający łomot własnego tętna.
Kiedy wreszcie zobaczył twarz Anny, aż podskoczył na swoim fotelu. Monochromatyczna podobizna była mocno zniekształcona skutkiem ograniczonej rozdzielczości monitora, ale nie mógł to być nikt inny. Pod portretem ukazała się tabliczka zawierająca podstawowe dane dotyczące dziewczyny:
    IMIĘ: ANNA
    NUMER EWIDENCYJNY: 1187967
    WZROST: 166 ...
    Abel nie był zainteresowany danymi, które znał. Zanotował w pamięci numer ewidencyjny Anny i skupił się na tym, co interesowało go najbardziej:
    ADRES ZAMIESZKANIA: DZIELNICA 16,ULICA 21,BLOK 25F, LOKAL 177
    ZAJĘCIE ZAROBKOWE: HANDEL UŻYWKAMI ODURZAJĄCYMI
    Abel poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Anna mieszkała w najuboższej, najbardziej brudnej i zdegenerowanej dzielnicy miasta, a w dodatku trudniła się handlem narkotykami. Powoli zaczynał rozumieć dlaczego dziewczyna nie mówiła nic o sobie. Najwidoczniej wstydziła się tego kim jest. Ale dlaczego? Przecież zrozumiałby to, wybaczyłby jej wszystko... W dodatku mógłby dla niej żyć, tworzyć, a nawet zabijać. 
    Mógłby ją tak wiele nauczyć... Był zresztą pewien, że jej umysł kryje w sobie o wiele więcej niż wiedza, którą nabywa się wśród zakamarków zdegenerowanego miasta...
    Pośpiesznie odrzucił uczucie żalu. Jego uwagę zwrócił fakt, iż w kartotece znajdowała się informacja o całkowicie nielegalnym zajęciu Anny. A zatem tajne rządowe służby wiedziały o tym, o czym on sam nie miał pojęcia. Anna musiała być więc notowana w kartotece kryminalnej, a zatem mieli ją w ręku. Być może musiała odejść wskutek szantażu?.. Abel postanowił dowiedzieć się więcej, ale czekała go niemiła niespodzianka. W odpowiedzi na żądanie wyświetlenia dalszych danych, komputer wyświetlił jedynie krótki komunikat:
-     DANE ZASTRZEŻONE
    Abel wzruszył ramionami. Czuł się zupełnie zdezorientowany, a równocześnie odczuwał narastający niepokój. Nie zrezygnował jednak z walki. Spojrzał na zegarek. Pozostały mu jeszcze trzy minuty. Nie było to wiele, ale mógł w tym czasie sprawdzić dane jeszcze jednej osoby, o której wiedział, iż na pewno kontaktowała się z Anną. Tą osobą był on sam.
    Wydał komputerowi kilka zwięzłych poleceń i po chwili ujrzał na ekranie swój własny portret. Rzucił okiem na dolną część tabelki danych:
    ZAWÓD WYUCZONY: TWÓRCA KONSTRUKCJI ZŁOŻONYCH
    ZAJĘCIE ZAROBKOWE: PRACOWNIK INSTYTUTU PRACY TWÓRCZEJ
    Odpowiedź komputera na żądanie kolejnej porcji danych była identyczna jak w poprzednim przypadku:
-     DANE ZASTRZEŻONE
    A zatem i on był o coś podejrzany, lub obserwowany ze względu na znajomość z Anną. Postanowił wzmóc czujność, chociaż i tak oczywiste było, iż po opuszczeniu Instytutu będzie miał na karku Rufusa i jego ewentualnych podwładnych. Ryzyko było częścią jego planu.
    Po chwili na ekranie monitora nie było już śladu działalności Abla. Zaraz potem powrócił Rufus. Był teraz znacznie spokojniejszy, a jego spojrzenie znacznie bardziej lodowate niż poprzednio. Usiadł w fotelu i wyciągnął rękę z rozwartą dłonią.
-     Odbitki - mruknął.
    Abel wręczył mu kilka kartek, które wcześniej wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki.
-     Wszystkie? - spytał Rufus.
-     Wszystkie - Abel skinął głową.
-     A jaką mam gwarancję?
-     Moje słowo.
-     Aha... - Rufus skrzywił się nieco.
    Abel wstał i ruszył w stronę drzwi.
-     Ej, ty! - usłyszał, kiedy miał już nacisnąć klamkę. Odwrócił się powoli. Rufus nadal siedział w fotelu, celując w niego wskazującym palcem prawej dłoni.
-     Co jest?
    Rufus uśmiechnął się i nie był to bynajmniej serdeczny uśmiech.
-     Chyba zdajesz sobie sprawę, że jesteś już trupem - mruknął, przybierając nieco poważniejszy wyraz twarzy. - Mam nadzieję, że nie jesteś aż tak pozbawiony wyobraźni.
-     Nie - odpowiedział Abel, otwierając drzwi. - Nie jestem.

* * *

    Bonawentura Bronowsky od lat piastował funkcję szefa rządowej policji. Julio nie lubił tego ponurego, małomównego osobnika, ale tolerował go, ponieważ znał jego prawdziwą wartość. Trudno byłoby znaleźć lepszego kandydata na to odpowiedzialne stanowisko. Bronowsky był prawdziwym profesjonalistą, a ponadto osobnikiem całkowicie pozbawionym tak zwanych uczuć wyższych. Był to wysoki, siwiejący mężczyzna o dumnej postawie, atletycznej budowie ciała i ilorazie inteligencji dającym mu przewagę nad każdym, kto chciałby uknuć jakikolwiek spisek przeciwko rządowi Rajskiej Republiki lub jej Pierwszemu Rycerzowi. Jak przystało na szefa organizacji o niemal nieograniczonych prawach, Bronowski nigdy nie wpadał w gniew, nie przeklinał pod nosem, kiedy kapłan wyrzucał z siebie potok słów będących wyrazem pretensji i nie popijał w samotności, jak większość sfrustrowanych podwładnych Julia. Nigdy też na jego pooranej pionowymi zmarszczkami twarzy nie gościł nawet cień uśmiechu. Tak było i tym razem. Julio krzyczał i wymachiwał rękami, wylewając z siebie całą gorycz, którą musiał przełknąć w trakcie wizyty Pickoka. Tego rodzaju teatralne gesty przynosiły mu ulgę i podnosiły jego zdolność koncentracji. Bronowsky natomiast siedział i słuchał cierpliwie, patrząc na kapłana z wyrozumiałością, co tego ostatniego doprowadzało do jeszcze większej pasji.
-     Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! - doprowadzony do kresu wytrzymałości Julio rąbnął o stół swoim wspomaganym bionicznie ramieniem. 
    Blat prastarego mebla zatrzeszczał ostrzegawczo. Julio z głośnym świstem wciągnął powietrze do płuc, dając swojemu mikrokomputerowi czas na jednoznaczne określenie poziomu irytacji i interwencję. Po chwili poczuł błogi, rozpływający się po całym ciele, wewnętrzny spokój. 
    Dawka środka uspokajającego była jednak zbyta mała, by całkowicie ostudzić jego wściekłość. Umieszczony pod czaszką mikrokomputer nigdy nie interweniował wbrew woli swojego właściciela i nigdy nie czynił tego w sposób zbyt zdecydowany.
    Julio opadł na fotel i zacisnął dłonie na podłokietnikach.
-     Przestudiowałeś te papiery, które dostarczył Pickok? - zapytał po chwili.
-     Oczywiście - Bronowsky pokiwał głową.
-     No i co? Rozumiesz coś z tego? Skąd mógł się wziąć taki facet? Czy twoi ludzie nie dostali wyraźnego polecenia wyławiania z tłumu osobników o zbyt wysokiej inteligencji? Czy nie powtarzałem ci do znudzenia, że to oni są największym niebezpieczeństwem?
-     Tak, tak. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie i za każdym razem tłumaczyłem ci, że nasze możliwości są ograniczone.
-     Ograniczone, ograniczone... Sam jesteś ograniczony! Możesz przecież robić wszystko! Pozwoliłem ci ich zabijać, gwałcić ich kobiety, handlować ich dziećmi i to w dowolny sposób. Masz prawo wejść do każdego mieszkania, zajrzeć w każdą dziurę, czego zresztą nie potrzebujesz robić, bo możesz przecież korzystać z kamer Sieci! Ostatnio wymogłem na tych durniach, żeby pozwolili się kastrować i palić na stosie, a ty nadal twierdzisz, że masz za małe możliwości?
-     To nie takie proste - twarz Bronowskyego była jak maska. - Problem polega na tym, że ci umysłowi mutanci doskonale się kamuflują. Kamery nie mogą zajrzeć wszędzie, a ja nie mam tylu ludzi, żeby każdemu przydzielić anioła stróża.
-     A twoja siatka konfidentów?
-     Działa doskonale, ale konfidentami są najczęściej półgłówki, którym zależy tylko na zaspokajaniu ich prymitywnych potrzeb. Każdy z nich jest w stanie poderżnąć tyle gardeł ile trzeba, ale brakuje im sprytu. W zasadzie chcą z nami współpracować tylko małpiszony. Czasami okazuje się, że to trochę za mało.
-     Biorą przykład ze swojego szefa - wycedził Julio z cynicznym uśmiechem. - A zatem jednym słowem: Nic nie możesz uczynić, moja ty owieczko, zgadza się?
-     Nie jestem twoją owieczką - zauważył Bronowsky. - Nie wierzę w te wasze bajki o duchach, siłach nadprzyrodzonych i innych smokach, dobrze o tym wiesz. A jeżeli chodzi o czyny, to uczyniłem już trochę zanim zdążyłeś się oderwać od twojej nowej luksusowej dziwki.
    Julio poczuł nagle ochotę złapania Bronowskyego za gardło i wyrżnięcia nim o ścianę. Powoli tłumił w sobie kolejny napad szału, dając szansę dojścia do głosu chłodnemu rozsądkowi.
-     Co takiego zrobiłeś? - zapytał, napinając mięśnie brzucha.
-     Mam już dokładną listę wszystkich podejrzanych. Rozsyłam w teren łapaczy, a w sali monitorów siedzi stu ludzi, którzy kontrolują pracę kamer. Jeszcze dzisiaj ten cwaniaczek będzie mój, a wtedy niech go chronią twoje potężne moce...
-     Kretyn! - warknął Julio. - Posłuchaj, co ci powiem, mały człowieczku. Jeżeli dowiem się, że dotknąłeś tego osobnika swoimi brudnymi paluchami, to spłoniesz na stosie razem z tysiącami twoich biednych ofiar. Może nawet wcześniej każę cię wykastrować. To będzie moja prywatna zemsta, a jednocześnie coś w rodzaju byka, któremu ucina się głowę zanim położy się go na ołtarzu. Ty będziesz tym bykiem. Rozumiemy się? - tym razem, wymawiając te słowa, Julio zachował absolutny spokój. W mózgu Bronowskyego automatycznie zapaliło się czerwone, ostrzegawcze światełko. Wiedział, że dalsza rozgrywka z kapłanem może być niebezpieczna. Ostatecznie za Juliem stała cała potęga Kriga i jego Sieci Telewizyjnej, co dawało kapłanowi pozycję nietykalnego. Dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa Pierwszego Rycerza był niepozorny robot, którego Bronowsky obawiał się najbardziej. Był świadkiem demonstracji, która odbyła się w wielkiej komnacie konferencyjnej w dniu, kiedy nadeszła przesyłka od firmy Atari. To, co wówczas pokazał ten na pierwszy rzut oka zupełnie nieszkodliwy kawałek żelastwa, całkowicie przeszło oczekiwania szefa policji. Robot potrafił dusić, strzelać z działka laserowego, miotać rakietami lub pociskami z trucizną, łamać kości napastników lub rozrywać ich na strzępy. Poruszał się przy tym całkowicie bezszelestnie i był szybszy od najszybszego człowieka. Mając takiego sługę, Julio mógł zrealizować każdą ze swoich gróźb.
-     Co jest, mowę ci odjęło? - głos kapłana wyrwał go z zamyślenia.
-     Nie! - odpowiedział natychmiast. - Zastanawiałem się tylko... A zresztą nieważne. Jeśli pozwolisz, zajmę się teraz swoimi sprawami.
    Kapłan pokiwał głową. Szef policji wstał, wykonał przepisowy ukłon, odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
-     Bronowsky! - zawołał Julio.
    Wołany popatrzył na niego przez ramię.
-     Pamiętaj, masz go tylko złapać. Rozumiesz?
-     Tak, rozumiem. Nie jestem głuchy i znam się na tym co robię, więc najlepiej zostaw mnie w spokoju, Julio i idź pasać swoje owieczki, bo już na pewno zdążyły pobłądzić.
    Kapłan nie zdenerwował się. Poczekał chwilę, a kiedy drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, wykonał kolejny głęboki wdech.
-     Któregoś dnia zabiję cię, Bronowsky - powiedział, przywoławszy na twarz najbardziej jadowity ze swoich uśmiechów. - I to już niedługo. Już niedługo...

* * *

    Ulica była o tej porze niemal zupełnie pusta, jak zawsze w południe. Abel pokonał biegiem odległość pomiędzy Instytutem a blokiem, w którym mieszkał. Ciężko dysząc, trzęsącymi się dłońmi otworzył drzwi mieszkania, a potem zatrzasnął je za sobą z uczuciem ulgi. Z trudem łapiąc powietrze, rzucił się na tapczan i sięgnął dłonią pod poduszkę. Ciężki rewolwer spoczywał na swoim miejscu. Abel wprawnym ruchem wysunął bębenek i wydobył spod koca garść naboi. Przeliczył amunicję i stwierdziwszy, że jest posiadaczem tylko dwunastu sztuk amunicji, umieścił pięć z nich w komorach. Cichy szczęk zamykanego magazynka uspokoił go nieco. Schował pozostałe naboje do kieszeni i wyszedł z mieszkania, zamykając je starannie. 
    Nie mógł sobie pozwolić na choćby minutę odpoczynku. Czas działał na jego niekorzyść, wiedział o tym doskonale. Zbiegł po schodach, niemal zderzając się z jakimś nieznajomym typem w szarym garniturze, a opuściwszy wnętrze bloku, skierował się w stronę szesnastej dzielnicy. Odległość, którą miał pokonać, nie była mała, a jedynym środkiem lokomocji, z którego mógł skorzystać, były jego własne nogi. 
    Nieliczne, rozklekotane i zawsze przepełnione autobusy, kursowały wczesnym rankiem i późnym popołudniem. Abel nie biegł już, lecz szedł miarowym, długim krokiem, oszczędzając siły. Mijał setki betonowych ścian, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu ewentualnych napastników. Ku jego zdumieniu, nikt nie usiłował go zaatakować. Był niemal pewien, że Rufus od razu zacznie mu deptać po piętach. Pułapka zastawiona przez jego ludzi również nie była wykluczona. Uzbrojeni agenci rządowej policji mogli się kryć wszędzie. Abel rozważał przez chwilę możliwość zaczekania do zmierzchu, ale po namyśle zrezygnował z niej. Nie mógł czekać we własnym mieszkaniu, bo Rufus znał jego adres, a chowanie się we wnętrzu któregoś z bloków wcale nie było korzystniejsze niż zaszycie się w mieście, wśród tysięcy bliźniaczo do siebie podobnych, betonowych klocków. Abel nie sądził, by Rufus powiadomił swoich przełożonych o tym, co się wydarzyło. Jedynym sposobem zachowania ciepłej posadki była akcja na własną rękę. Abla nurtowało tylko jedno pytanie: jak wielu dyskretnych sprzymierzeńców może posiadać Rufus? Dwóch? Trzech? A może całą armię? Wszystko było możliwe.
    Po kilku godzinach przemykania się pomiędzy budynkami, Abel znalazł się na terenie dzielnicy numer szesnaście. Było to bardzo ponure, nieprzyjemne i cieszące się najgorszą sławą miejsce. Zorganizowana przestępczość miała tutaj nieograniczone pole do popisu. Zarówno policja państwowa, jak i formacje uzbrojonych zakonników nazywających samych siebie rycerzami, skrupulatnie omijały ten obszar. Abel nie miał pojęcia skąd mogło się tutaj wziąć tak wspaniałe stworzenie jak Anna. Szesnasta dzielnica kojarzyła mu się z gwałtem i śmiercią. Tylko tyle zdążył zobaczyć, przebywając tutaj swego czasu. Tym razem jednak bardziej obawiał się Rufusa, w związku z czym szesnasta dzielnica stanowiła najbezpieczniejsze schronienie.
    Wąska uliczka, którą szedł była jeszcze bardziej pusta niż centrum miasta w samo południe. Słyszał odbijający się od ścian odgłos własnych kroków, mimo iż starał się iść tak cicho, jak tylko potrafił. Ku swojemu przerażeniu, zaczynał odczuwać coraz większe zmęczenie. Czuł, że musi odpocząć, bodaj przez kilka minut. Z rewolwerem w dłoni usiadł w jednym z betonowych zaułków. Dzień zaczynał zmierzać ku końcowi. Ukryta za sinymi chmurami słoneczna tarcza kończyła swoją zwykłą, codzienną wędrówkę, pogrążając w półmroku miejski, betonowy kolos. Abel obserwował ulicę, wypatrując pierwszych oznak rozpoczynającego się nocnego życia. Szesnasta dzielnica była nieco inna od pozostałych. 
    Dopiero po zapadnięciu ciemności na ulicach zaczynali pojawiać się przechodnie pragnący załatwić swoje brudne interesy. Dzień był tutaj porą odpoczynku. Ludzie-sowy zaczynali funkcjonować pod osłoną ciemności, którą dawała im noc, ich królowa.
    Po chwili Abel dostrzegł pierwszego człowieka. Odruchowo przytulił się do muru, bacznie obserwując nieznajomego. Nie bardzo wiedział co robić dalej. Nie znał szesnastej dzielnicy, w związku z czym nie miał pojęcia gdzie znajduje się dwudziesta pierwsza ulica. Nie wiedział nawet w którą stronę się skierować. Pozostawało mu jedyne wyjście: zapytać kogoś o drogę. Nie było to bynajmniej proste. Odpowiedzią na każde zadane pytanie mogła być kula lub nóż. Abel przyglądał się przechodniowi, analizując jego zachowanie. Mężczyzna poruszał się niczym kot: cicho, pewnie, z charakterystyczną, pozorną ospałością. Abel podjął decyzję w ciągu ułamka sekundy.
-     Hej, człowieku! - zawołał, podnosząc się z ziemi. Nieznajomy zareagował błyskawicznie. W resztkach słonecznego światła Abel ujrzał koniec lufy ciężkiego pistoletu. Równocześnie w drugiej dłoni mężczyzny pojawił się obusieczny nóż.
-     Spokojnie - powiedział Abel, unosząc ręce do góry. - Chciałem tylko o coś zapytać.
-     Nie jestem punktem informacyjnym - warknął nieznajomy. - A następnym razem bądź ostrożniejszy. Nie każdy jest taki zrównoważony jak ja.
Nim Abel zdołał mu cokolwiek wytłumaczyć, mężczyzna rozpłynął się w gęstniejącym z każdą sekundą mroku. Abel opuścił ręce i powoli ruszył przed siebie. Wiedział już, że nawiązanie kontaktów z mieszkańcami szesnastej dzielnicy nie będzie prostą sprawą. Ponadto nabrał głębokiego przekonania, że ulica nie jest najodpowiedniejszym do tego miejscem. Ruszył przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd idzie. 
    Postanowił wzmóc ostrożność. Skoro każdy przechodzień na uprzejme "dzień dobry" odpowiadał tutaj ogniem, to jedynym sposobem ocalenia własnego życia było wymawianie pozdrowienia połączone z celowaniem do swojego rozmówcy. Ostatecznie zawsze lepiej jest być tym, który strzela pierwszy...
    Kolejny przechodzień poruszał się w sposób o wiele mniej zdecydowany. Rozglądał się na prawo i lewo, nie zwracając uwagi na Abla. Kiedy mijali się, niewysoki mężczyzna wsunął dłoń do kieszeni.
-     Ma pan ogień? - zapytał drżącym głosem.
    Abel jednym ruchem wyciągnął rewolwer i przystawił jego lufę do czaszki nieznajomego. Łysiejący człowieczek w średnim wieku powoli wyciągnął z kieszeni drżącą dłoń, w której trzymał papierosa.
-     Niestety, nie palę - westchnął Abel, wzruszając ramionami. Czuł się trochę nieswojo, ale prędkość własnej reakcji nieco go podbudowała.    
    Mógł teraz mieć nadzieję, że ani odruchami, ani umiejętnościami nie odstaje od osobników zamieszkujących plugawą strefę, jak często nazywano szesnastą dzielnicę. Po przebyciu kolejnych kilkudziesięciu metrów, usłyszał nieco przytłumioną muzykę. Ruszył w kierunku, z którego dochodziły dźwięki. Wkrótce dołączyły do nich odgłosy świadczące, iż gdzieś nieopodal znajduje się rozbawiony tłum. Abel szedł coraz szybciej i szybciej, mając nadzieję, że wreszcie znajdzie miejsce, w którym będzie mógł zasięgnąć informacji. Po chwili znalazł się na dość obszernym, betonowym placu, pośrodku którego wznosiła się zbudowana z byle czego, obwieszona kolorowymi żarówkami, obszerna buda, o niezbyt regularnych kształtach. Ponad wejściem widniał jasno oświetlony napis: "GNIAZDO ZŁA". Nazwa ta nie zrobiła na Ablu najmniejszego wrażenia. 
    Ścisnął mocniej rękojeść rewolweru i ruszył w stronę wejścia. Z wnętrza lokalu dobiegały teraz wyraźne dźwięki wydawane zapewne przez mocno rozstrojone pianino lub fortepian. Drzwiczki były dość symboliczne. Sięgały dorosłemu mężczyźnie średniego wzrostu najwyżej do krtani, co miało zapewne uniemożliwić znajdującym się we wnętrzu budy zastawianie pułapek na wchodzących. Rozwiązanie to wydało się Ablowi bardzo pomysłowe i logiczne. Próbował zajrzeć do wnętrza, ale niewiele mógł dostrzec poprzez mgłę, w której było ono pogrążone. 
    Ostrożnie pchnął skrzypiące wrota i powoli wśliznął się do środka. Mgła okazała się być gęstym obłokiem dymu, nie tylko tytoniowego. Dźwięki pianina stały się głośniejsze i bardziej natrętne. Lokal wypełniony był tłumem, w przeważającej części składającym się z mężczyzn. 
    Goście siedzieli przy długich stołach, gwarzyli wesoło i popijali różnego rodzaju trunki. Knajpa sprawiała wrażenie spokojnej. Szczegółem, który od razu zwrócił uwagę Abla, był brak telewizora. Fakt ten wydał mu się dość niezwykły. W znanej mu części miasta odbiorniki były wszechobecne... Za masywną ladą uwijał się wysoki barman. Abel bez wahania ruszył w jego stronę. Ostatecznie któż może być lepiej poinformowanym osobnikiem od miejscowego barmana?
    Zrobił krok i w tej samej chwili muzyka umilkła. Zapadła całkowita cisza. Abel rozejrzał się i stwierdził, że oczy wszystkich obecnych na sali skierowane są w jego stronę. Postanowił nie reagować. Być może zainteresowanie, jakie wzbudził wynikało z faktu, iż nikt go tutaj wcześniej nie widział? Abel usiłował wytłumaczyć to sobie w jak najprostszy sposób, ale intuicja podpowiadała mu, że nie obejdzie się bez poważnych kłopotów. Na wszelki wypadek położył palec na spuście... Powoli zbliżył się do baru i usiadł na jednym z wysokich, okrągłych krzeseł. Wciąż panowała cisza. Barman zdawał się nie zauważać nowego gościa. Najwidoczniej on również obawiał się kłopotów. Po kilku następnych sekundach Abel był już prawie pewien, że jego zdrowie, a może nawet życie jest poważnie zagrożone. Usłyszał odgłos kroków dochodzący gdzieś z rogu sali. Powoli, bardzo ostrożnie odwrócił głowę. Napastników było trzech. Potężne, obwieszone łańcuchami, uzbrojone po zęby oprychy. Pierwszy z nich, najwyraźniej przywódca, podniósł do góry dłoń, w której trzymał długi bagnet.
-     Proszę państwa, uwaga, uwaga! - zaskrzeczał. - Mamy tu robaczka z krainy zbłąkanych baranków, który zabłądził ku naszej uciesze i ku chwale Władcy Ciemności. Niech jego krew będzie naszą ofiarą.
    Abel nie wierzył własnym uszom. Raz jeszcze przyjrzał się tłumowi. Dopiero teraz dostrzegł szczegół, na który wcześniej nie zwrócił uwagi: wielu z gości lokalu miało zawieszone na szyjach blaszane emblematy przedstawiające dwa skrzyżowane rogi, ponad którymi unosiła się ludzka czaszka przebita sztyletem. Był to znak Przeciwieństwa Inteligencji, czyli wyznawców sił zła. Abel zdał sobie sprawę, iż popełnił olbrzymi błąd, wchodząc do tej knajpy. Teraz było już jednak za późno na ucieczkę. Musiał zdecydować się na zupełnie inny sposób naprawienia sytuacji.
    Dwaj pozostali siłacze ruszyli w jego stronę, nie czekając na wyraźne polecenie swojego szefa. Abel nie mógł sobie pozwolić na stratę choćby ułamka sekundy. Odbił się od poprzeczki łączącej długie nogi krzesła i jednym skokiem przesadził ladę, wyciągając równocześnie rewolwer z kieszeni. Kątem oka obserwował barmana, podejrzewając, iż ten może zechcieć przyłączyć się do drużyny swoich znajomych, ale dryblas najwyraźniej nie miał zamiaru wziąć udziału w walce, bo natychmiast podniósł obie ręce do góry.
    Abel przykucnął za masywną ladą, która dawała mu w miarę pewną osłonę. Trzej wyznawcy Zła przystanęli zaskoczeni akrobatycznym wyczynem niepozornie wyglądającego nieznajomego. Przywódca zbirów pierwszy zrozumiał powagę sytuacji. Zdając sobie sprawę, że niewiele wskóra za pomocą bagnetu, sięgnął do zawieszonej u pasa kabury, z której wystawała drewniana rękojeść zakończona kulką. Po chwili Abel mógł przyjrzeć się broni przeciwnika. Była to starodawna dwururka, której odpiłowano obie lufy, a kolbę zastąpiono prymitywną rękojeścią.
-     Stój! - zawołał Abel. - Nawet nie próbuj...
    Nie zdążył dokończyć zdania, bowiem stojący naprzeciw niego fanatyk, wystrzelił ze swojego obrzynka. Kula świsnęła tuż obok głowy Abla i rąbnęła w ścianę za jego plecami, wybijając w niej sporej wielkości dziurę. Dwaj pozostali degeneraci również sięgnęli po swoje pukawki. 
    Dalsze czekanie nie miało sensu. Pod zmasowanym ogniem z kilku luf, Abel nie miałby szans wychylić się, by oddać strzał, a wtedy sytuacja stałaby się o wiele poważniejsza.
    Wycelował rewolwer w szyję przeciwnika. Pewniejszy byłby strzał w korpus, ale trafienie w szyję lub w głowę dawało absolutną pewność całkowitej eliminacji przeciwnika, a z tak małej odległości trudno było chybić.
    Huknął strzał. Głowa szefa wyznawców Szatana podskoczyła i zwisła bezwładnie. Z powstałego otworu trysnął strumień krwi. Abel nie miał czasu obserwować efektownego upadku ciała, bowiem pozostało jeszcze dwóch przeciwników, którzy w międzyczasie zdążyli wydobyć z kabur swoje archaiczne armaty. Druga posłana przez Abla kula trafiła prawego napastnika w czoło, zbijając go z nóg. Trzeci, ostatni z fanatyków oddał dwa strzały jeden po drugim. Abel poczuł uderzenie i rwący ból czaszki. Przez moment był pewien, że umiera, ale minęło kilka sekund, a on wciąż żył, doszedł więc do optymistycznego wniosku, że kula napastnika musiała jedynie drasnąć jego głowę. Wychyliwszy się zza lady, ujrzał przeciwnika zajętego ładowaniem broni. Wykorzystał ten moment. Tym razem spiłowany pocisk przeszedł przez ciało napastnika dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się żołądek, przy okazji łamiąc mu kręgosłup. Nienaturalnie wygięte zwłoki runęły na ziemię z brzękiem łańcuchów. Abel podniósł się błyskawicznie i wycelował rewolwer w stronę tłumu.
-     Ktoś z państwa ma ochotę spróbować? - zapytał, odruchowo zaciskając zęby.
    Był przygotowany na najgorsze, ale pozostali wyznawcy Zła nie zdradzali wrogich zamiarów. Przez chwilę jeszcze panowała cisza, a potem nagle wszyscy powrócili do przerwanych rozmów, a pianista z podwójną werwą zaczął się pastwić nad swoim mocno zmaltretowanym instrumentem.
    Abel poczuł, że zaczyna go ogarniać fala mdłości. Wyciągnął z kieszeni trzy sztuki amunicji i zastąpił nimi łuski tkwiące w magazynku rewolweru. Teraz dopiero spostrzegł przerażający efekt swojej działalności. Nieczęsto oglądał swoje ofiary z tak bliska i w tak jasnym świetle.  
    W dodatku nie mógł teraz po prostu odwrócić się i zniknąć w mroku. Chwiejnym krokiem obszedł kontuar dookoła i na powrót zajął miejsce na krześle. Teraz przynajmniej nie musiał patrzeć na trupy. Tym razem wysoki barman natychmiast się nim zainteresował. Był najwyraźniej bardzo zadowolony. Podszedł do Abla i poklepał go po ramieniu swoją ciężką łapą.
-     Jesteś fantastyczny, kolego - mruknął. - Odwaliłeś kawał dobrej roboty. Ile bierzesz?
-     Słucham? - spytał Abel niezbyt przytomnie.
    Barman zrobił zdziwioną minę.
-     Pytam ile bierzesz - powtórzył. - Ci trzej byli w wolnym odstrzale z płynnym wynagrodzeniem dla zabójcy.
-     Nic nie rozumiem - przyznał się Abel. - I nie jestem żadnym zabójcą. Broniłem się tylko.
    Dryblas z ironią pokiwał głową.
-     Ładna mi obrona - westchnął. - Ci trzej kretyni nie zdążyli nawet zipnąć. Taki widok raduje moje serce jak cholera. Te dupki odstraszały mi klientów i nie tylko mnie. Nagrodę ufundowało czterdzieści ważnych osób. No to ile bierzesz?
    Abel wzruszył ramionami.
-     A ile dajesz? - zapytał.
    Barman z dezaprobatą pokręcił głową.
-     Od razu widać, żeś nie tutejszy - powiedział z przekonaniem. - Widzę, że muszę ci powiedzieć co to w ogóle jest, to płynne wynagrodzenie, no nie?
-     No tak - odpowiedział Abel z rezygnacją.
-     W takim razie chodź ze mną na zaplecze.
-     A co z tymi tutaj? - Abel wskazał trupy leżące w kałuży krwi.
-     Jak to co? Zostawimy ich tutaj, na razie. Nic gorszego już im się nie przydarzy. A co? Chciałbyś ich zabrać ze sobą?
-     Nie, raczej nie. Możemy iść.
    Barman wykonał dłonią zapraszający gest, wskazując niewielkie drzwiczki znajdujące się za kontuarem. Abel zwrócił na nie uwagę już wcześniej, przewidywał jednak, iż raczej skorzysta z nich jako uciekinier, chowając się przed kulami napastników. Raz jeszcze obszedł ladę i udał się za gospodarzem. Zmiana towarzystwa była mu bardzo na rękę. Nie czuł się zbyt pewnie mając obok siebie tłum nieznajomych, w dodatku w większości wyznawców tego samego, za co trzej fanatycy oddali swoje życie.
    Pomieszczenie, w którym się znaleźli opuściwszy niegościnną salę, było skrzyżowaniem kuchni, łazienki i magazynu, oraz najprawdopodobniej mieszkaniem właściciela knajpy. Pod jedną ze ścian znajdował się potężny, sięgający sufitu, stalowy regał, na którym spoczywały różnego rodzaju naczynia, oraz rzędy butelek, zapewne wypełnionych trunkami podejrzanego pochodzenia. Oprócz tego w pomieszczeniu znajdował się potężny stół, obok którego stała kuchenka elektryczna i lodówka. Część pokoju wyposażona w prysznic i muszlę klozetową oddzielona była od reszty płócienną zasłoną, obecnie zaciągniętą do połowy. Podobnie jak w dużej sali, tutaj również nie było telewizora. Pod przeciwległą ścianą znajdował się olbrzymi, staroświecki tapczan, na którym "spoczywało" dwoje ludzi. Młoda, najwyżej siedemnastoletnia dziewczyna, ubrana jedynie w postrzępione spodnie, klęczała, opierając dłonie na drewnianej ramie posłania. Tuż za nią klęczał chudy młodzieniec o pucułowatej twarzy, zaciskając palce na jej biuście. Był tak zajęty iż nie zauważył nadejścia szefa. Barman tymczasem najwyraźniej nie zamierzał tolerować sytuacji, którą zastał. Szybkim krokiem podszedł do młodzieńca i wymierzył mu potężnego klapsa.
-     Mówiłem, nie na moim tapczanie! - wrzasnął. Jego wrzask zlał się z panicznym okrzykiem chudzielca i trwożnym piskiem dziewczyny.
-     Co jest, do cholery?! - kontynuował barman. - Tu się pracuje, zasrane wałkonie. Za co wam płacę?! Zasuwaj dziecino na salę i posprzątaj. Potem sobie pomacasz. A ty - zwrócił się do dziewczyny - wskocz na stołek i zdejmij z górnej półki butelkę najlepszej brandy. Tylko najpierw wskocz w ubranko.
    Chłopak zniknął, a dziewczyna wciągnąwszy na siebie pośpiesznie zieloną bluzkę bez rękawów, zaczęła się wspinać po półkach regału.
    Barman tymczasem podsunął Ablowi skrzypiące krzesło. Abel usiadł na nim, nie bardzo wiedząc co ma robić dalej. Nie chciał ufać gospodarzowi, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Czuł narastające zmęczenie, które pogłębiał jeszcze lekki szok spowodowany strzelaniną.
-     Posłuchaj no - zaczął Barman. - Wiem, że jesteś obcy i że nie działałeś dla nagrody. Wierzę ci. Dlatego trochę ominiemy przepisy. Za tych trzech biednych kretynów wyznaczono płynną nagrodę, to znaczy, że ustalono jej górną wysokość. Zabójca ma prawo trzy razy wymienić sumę, której żąda. Jeżeli przekroczy granicę, to nie dostaje nic, a jeżeli się w niej zmieści, to dostaje tyle ile chce i nigdy nie dowiaduje się jaka była ta granica. Jesteś spoza dzielnicy, więc mogę zawrzeć z tobą układ. Powiem ci jaka jest nagroda, a ty odpalisz mi z niej dwadzieścia procent, z czego dziesięć podzielę pomiędzy sponsorów. To uczciwe, bo na pewno nie masz pojęcia ile biorą tutejsi łowcy nagród.
    Dziewczyna podeszła do nich z zakurzoną butelką i dwiema szklankami. Po chwili Abel sączył przyjemnie pachnący trunek.
-     Dziękuję - skinął głową w jej stronę. Uśmiechnęła się i wyszła z pomieszczenia, udając się na salę w ślad za swoim partnerem.
-     Popatrz, popatrz, jacy ci gówniarze teraz jurni - mruknął barman. - Gówno ich obchodzi, że dziesięć metrów od nich ktoś strzela, a ktoś inny wywija orła. Myślą tylko o jednym... Gdybym im pozwolił, pewnie rżnęliby się na moim własnym tapczanie. No, o czym to ja mówiłem? Aha, no więc nie wiesz ile brać, możesz więc przesadzić, albo wziąć śmiesznie mało. Na twoim miejscu skorzystałbym z mojej propozycji. To jak będzie?
-     Dobra, zgadzam się - rzucił Abel obojętnie.
-     No to idę po pieniądze.
-     No to idź.
    Barman wstał i podszedł do regału. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i jednym z nich otworzył blaszaną kasetkę, która najprawdopodobniej przyspawana była do stalowego rusztowania. Po chwili wręczył Ablowi plik banknotów.
-     Przelicz - zaproponował. - Powinno być dwieście osiemdziesiąt tysięcy.
    Abel zadrżał, jak gdyby poraził go prąd.
-     Ile? - spytał, wbijając wzrok w twarz gospodarza.
-     Dwieście osiemdziesiąt tysięcy - powtórzył barman ze spokojem.
    Abel z niedowierzanie popatrzył na zwitek granatowych papierków, stanowiący równowartość dwudziestoletniego wynagrodzenia pracownika Instytutu Pracy Twórczej.
-     I to wszystko za tych trzech?.. Za to, że ja ich...
    Barman wzruszył ramionami.
-     Cóż w tym dziwnego? Zanim ty ich kropnąłeś, oni kropnęli ponad czterdziestu, nie licząc tych, których kropnęli zanim stali się sławni. Polowało na nich kilku zawodowych zabójców i nikomu się nie udało.
    Abel poczuł, że coś wilgotnego spływa mu po policzku. Dotknął dłonią swojej twarzy i stwierdził, że jest cały umazany własną krwią. Ostrożnie namacał czubkami palców długą szramę, przebiegającą nieco powyżej skroni. Ze szramy powoli sączyła się krew.
-     Macie tu jakieś bandaże, albo coś w tym rodzaju? - zapytał Abel, wrzucając banknoty do kieszeni. Dysponując tak niewyobrażalnie wysoką kwotą pieniędzy, od razu poczuł się pewniej. Pomyślał o Annie. Teraz mógłby zapewnić jej przyszłość... Przyzwoitej wielkości mieszkanie, spokojne życie...
-     Czekaj na mnie - poprosił ją w myślach. - Odnajdę cię, już niedługo...



Tu jest rozdział Czwarty , tu poprzedni

ilku zawodowych zabójców i nikomu się nie udało.
    Abel poczuł, że coś wilgotnego spływa mu po policzku. Dotknął dłonią swojej twarzy i stwierdził, że jest cały umazany własną krwią. Ostrożnie namacał czubkami palców długą szramę, przebiegającą nieco powyżej skroni. Ze szramy powoli sączyła się krew.
-     Macie tu jakieś bandaże, albo coś w tym rodzaju? - zapytał Abel, wrzucając banknoty do kieszeni. Dysponując tak niewyobrażalnie wysoką kwotą pieniędzy, od razu poczuł się pewniej. Pomyślał o Annie. Teraz mógłby zapewnić jej przyszłość... Przyzwoitej wielkości mieszkanie, spokojne życie...
-     Czekaj na mnie - poprosił ją w myślach. - Odnajdę cię, już niedługo...



Tu jest rozdział Czwarty , tu poprzedni