Tu jest rozdział DRUGI


Miasto Złotego Gryfa


część 1


Autor - T.J.Alien
HTML : Argail




ROZDZIAŁ 1

    Wielkie, betonowe miasto ogarniał mrok. Kontury wyrastających z szarej płaszczyzny budynków powoli traciły swoją ostrość, zlewając się z coraz ciemniejszym tłem. Gdzieniegdzie nieśmiało zapalały się błękitne, bliźniaczo podobne do siebie światełka, rozmyte nieco przez podwójne szyby kwadratowych okien. Namalowane na murach napisy ginęły w ciemnościach, zatracając wszelkie znaczenie. Noc-królowa zbrodniarzy, stręczycieli i prostytutek zamykała brudny świat w swych żelaznych objęciach, rozsiewając w labiryncie ciasnych ulic feromon strachu. 
    Pozbawione swoich kolorowych, tandetnych wystrojów stragany przypominały sterczące żałośnie szkielety prehistorycznych gadów. Od czasu do czasu wzdłuż ścian budynków przemykały sylwetki spóźnionych przechodniów, pośpiesznie zmierzających do swoich mieszkań, a betonowe klocki zdawały się wyciągać w ich stronę niewidzialne szpony, szepcząc: "Biada wam, biada...". Miasto błyskawicznie pustoszało. Wkrótce pogrążyło się w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie żółtymi ognikami z rzadka porozstawianych ulicznych latarni, oraz błękitną poświatą szyb, za którymi jarzyły się kineskopy tysięcy telewizorów.
    Abel szedł samym środkiem ulicy, zaciskając spoconą dłoń na rękojeści ciężkiego rewolweru. Bał się, mimo iż w magazynku niezawodnej broni prężyło się do skoku pięć dwunastomilimetrowych, śmiercionośnych pocisków. Wystarczyło jedynie wykonać szybki ruch, a potem zacisnąć wskazujący palec na języku spustowym. Zupełnie prosta, nie wymagająca ani odrobiny myślenia czynność... Abel był przygotowany do oddania strzału. Robił to dziesiątki, a może setki razy... Nie pamiętał dokładnie. Nie był w stanie zliczyć rozszarpanych ołowianymi kulami ciał, rozłupanych czaszek i zdeformowanych kończyn. Wszystko to było dla niego czymś zwyczajnym, lecz nie naturalnym, fragmentem rzeczywistości, w której przyszło mu żyć i walczyć o przetrwanie, z którą jednak nigdy nie mógł się pogodzić. 
    W mrocznym mieście obowiązywała jedna zasada: zabij nim zabiją ciebie! Abel przestrzegał tej zasady z konsekwencją, na jaką tylko było stać zwyczajnego, pełnego uczuć i nadziei człowieka. Stary rewolwer wielokrotnie ratował mu życie. Abel żywił w stosunku do tego stalowego przedmiotu całą gamę uczuć. Kochał swoją broń, pieścił ją i dbał o jej sprawność, równocześnie z trudem powstrzymując się przed wyrzuceniem jej do pierwszej napotkanej ściekowej studzienki. Wstręt do zabijania toczył w nim walkę z chłodnym rozsądkiem nakazującym pozbycie się wszelkich skrupułów. Jednocześnie Abel zdawał sobie sprawę, iż rewolwer nie mógłby zapewnić mu szans zwycięstwa w starciu z bandytą uzbrojonym w nowoczesną broń, będącą w stanie zamienić ludzkie ciało w stertę dymiącego popiołu. Wielokrotnie zastanawiał się skąd ci okrutni ludzie biorą tak doskonałą broń. Odpowiedź mogła być tylko jedna: przemyt zza Bariery. Ale przecież tam od wielu lat panował pokój, więc po co ktokolwiek miałby produkować tego rodzaju przedmioty?... A zresztą któż mógł wiedzieć na pewno co dzieje się za Barierą? 
    Nie miało to zresztą większego znaczenia dla Abla, który tak czy inaczej musiał zaufać swojemu pięciostrzałowemu zabytkowi. Po prostu nie miał innego wyjścia.
    Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe, kiedy mijał kolejne zaułki betonowego labiryntu. Odgłos własnego tętna utrudniał mu łowienie szmerów dochodzących z mrocznych zakamarków. Na wszelki wypadek zachowywał jednakową odległość od każdej z otaczających go ścian. 
    Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
    Już niedaleko - powtarzał w myślach - Tylko do placu. Już niedaleko...
    Tłumił w sobie lęk i kroczył dalej, bo tam, w centrum odrażającego miejskiego molocha, czekała na niego o n a. Widział przed sobą jej twarz, wyobrażał sobie dotyk jej chłodnych dłoni, zapach kasztanowych włosów i smak miękkich ust. To wszystko było takie bliskie i tak nęcące...
    Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał oświetloną sylwetkę stwora będącego symbolem Rajskiej Republiki. Potężny, szczerzący kły, dzierżący w swych szponach insygnia królewskiej władzy, złoty gryf spoczywał na wysokim cokole, rzucając przechodniom dumne spojrzenia. Statua wyraźnie górowała wzrostem nad okolicznymi zabudowaniami. Zajmowała zaszczytne miejsce w centralnym punkcie obszernego placu, będącego na co dzień królestwem handlarzy. Teraz plac świecił pustkami, ale dumny gryf ciągle chełpił się swoją potęgą, rozkładając skrzydła, jak gdyby chciał poderwać się do lotu i nigdy już nie powrócić... Niestety, musiał tutaj pozostać. Był przecież tylko biedną, wypolerowaną bryłą metalu, która mimo iż posiadała koronę, berło i obusieczny miecz, nie była w stanie nikomu pomóc, ani zaszkodzić. Taki już był smutny los samotnego gryfa...
    Abel nie miał zamiaru podziwiać dumnych kształtów stalowego potwora. Wpatrywał się w ciemność, usiłując dostrzec drobną sylwetkę Anny. Czuł narastający niepokój zmieszany z wściekłością. Tak, był wściekły na nią, na Annę. Dlaczego zawsze wybierała tak dziwne miejsca spotkań i dlaczego zawsze po zmierzchu? Czemu skazywała go na niebezpieczne spacery? Czyżby podniecało ją uczucie strachu? A może miał to być jakiś rodzaj próby? Abel nie znał Anny zbyt dobrze. Widywali się często, nawet bardzo często, a jednak dziewczyna wciąż stanowiła dla niego zagadkę. W gruncie rzeczy nie wiedział o niej prawie nic. Jedno musiał przyznać: miała szczęście, ogromne szczęście. Ich wieczornych spotkań nie zakłócił nigdy żaden napad bandy złodziei, ani nawet atak samotnego, zdesperowanego bandyty. Abel czuł się bezpieczny, kiedy Anna była przy nim. Nie mógł zrozumieć tego uczucia. Dziewczyna była słaba, drobna i delikatna. Nie miała w sobie nic ze sprężystej, muskularnej łowczyni nagród. Nie przypominała również żadnej z uzbrojonych po zęby, odzianych w wymyślne stroje, szukających mocnych wrażeń nocnych dziewcząt o kamiennych twarzach. Była po prostu kobietą. To on, Abel powinien był pełnić rolę strażnika ich wspólnego bezpieczeństwa. A jednak przy niej nie czuł się siłaczem. Byli sobie równi.
    Abel kochał Annę i żałował, że oboje nie urodzili się w nieznanym, wolnym świecie za nieprzenikalną Barierą, gdzie ludzie nie musieli się bać i gdzie istniało słowo "przyszłość", które tutaj było tylko pustym frazesem. Ich życie nie miało przyszłości. Zawsze istniała tylko teraźniejszość: brudna, bezbarwna, pogrążona w smutku, przepojona bezsilnym buntem i wiecznym rozczarowaniem. Abel nie miał niczego, co mógłby podarować dziewczynie, oprócz kilku słów, uczucia i dotyku. Nie mógł opowiadać jej o wspólnych chwilach szczęścia, jakie mogliby przeżyć, bo w Rajskiej Republice szczęście było zakazane w imię czegoś, czego nikt nie rozumiał, a co nosiło nazwę słuszności wyższej. Nie mogli snuć marzeń, bo każda śmielsza myśl stawała się źródłem bólu. Po cóż marzyć, skoro marzenia nigdy nie mogą się stać rzeczywistością? A jednak cieszyli się z odrobiny prawdziwej wolności, jaką dawały im spotkania. Byli wtedy tylko oni dwoje. Mieli na własność cząstkę świata, do której nie mogła się zakraść siła pragnąca zawładnąć duszami wszystkich ludzkich istot. Każdy uścisk, każdy pocałunek, czy choćby wymiana czułych spojrzeń były ciosem wymierzonym w jedną z twarzy, codziennie szczerzących zęby ze szklanego ekranu. Całując dziewczynę, 
    Abel często usiłował wyobrazić sobie jedną z tych twarzy. Widział płomienie ogarniające zapadnięte policzki, zamieniające w popiół siwą, capią brodę, wpełzające do oczodołów, a potem do wnętrza pozbawionej owłosienia czaszki... Czuł się wtedy szczęśliwy. Szalały w nim miłość, lęk, nienawiść i pożądanie. A potem znowu powracał żal... A jednak warto było ryzykować życie dla tych kilku chwil, włócząc się po ulicach złego miasta.
    Podstawa cokołu, na którym spoczywał złoty gryf tonęła w ciemnościach, mimo iż samą rzeźbę oświetlały cztery potężne reflektory. Właśnie tutaj najczęściej dochodziło do spotkań pomiędzy nimi. Bandyci omijali to miejsce, ponieważ wokół cokołu było zbyt jasno. Abel przywarł plecami do chłodnego granitu, ocierając pot z czoła. Najgorsze było już za nim. Mógł sobie teraz pozwolić na krótką chwilę odprężenia. Nie spuszczał jednak dłoni z rękojeści rewolweru. Był ostrożny, jak zwykle. Swojej ostrożności zawdzięczał przecież życie.
    Anna pojawiła się nagle, w zupełnie nieoczekiwany sposób. Po prostu, stanęła obok niego, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Abel odruchowo sięgnął po broń i uniósł ją na wysokość oczu.
- Nie strzelaj, to ja - usłyszał znajomy głos. Odetchnął z ulgą. Nie musiał już martwić się o dziewczynę. Od tej chwili gdyby ktoś zechciał zrobić jej krzywdę, musiałby najpierw pokonać jego.
    Obejmując ją ramionami, przywarł wargami do jej ciepłych ust. Odwzajemniła uścisk i pocałunek.
-     Dokąd pójdziemy? - zapytał po chwili, umieszczając rewolwer w kieszeni kurtki.
    Anna wzruszyła ramionami.
-     Nie wiem - westchnęła. - To przecież wszystko jedno. I tak ostatecznie wylądujemy gdzieś, gdzie jest łóżko i nie ma widzów...
-     Czyżbyś miała coś przeciwko takim miejscom? - Abel spojrzał na nią podejrzliwie.
-     No, nie, oczywiście, że nie... Może na początek pójdziemy do Rogera?
-     Znowu?!
-     Dlaczego nie? To całkiem przyjemne miejsce. A poza tym kto inny nakarmi nas za darmo?
-     Mogę zapłacić...
-     Nie unoś się. Nie do twarzy ci z tym.
-     Skoro tak uważasz... W takim razie chodźmy. A swoją drogą, jak ty to robisz, że dostrzegam cię dopiero wtedy, kiedy jesteś dwa metry ode mnie?
    Anna uśmiechnęła się zagadkowo.
-     Są różne sposoby zapewniania sobie bezpieczeństwa - stwierdziła po chwili. - Jedni noszą przy sobie rewolwery, a innych po prostu nie widać...
    Ruszyli mroczną ulicą, tuląc się do siebie. Miasto wydawało im się teraz nieco mniej odrażające. Byli razem i nie bali się niczego. Co chwilę spoglądali na aksamitne niebo, usiane setkami srebrzystych punkcików, marząc, by wielka, wszechpotężna siła odmieniła ich los. Być razem, we dwoje, na zawsze... Czerń nieba uśmiechała się do nich, ale nie było w tym uśmiechu nic prócz cynizmu i obojętności.
    
    Knajpa Rogera była jak zwykle mocno zatłoczona. W powietrzu snuły się leniwie gęste obłoki papierosowego dymu, a w ogólnej wrzawie dominowały męskie głosy, o brzmieniach mocno zniekształconych przez nadmiar spożytego alkoholu. Pierwszą osobą, która zwróciła uwagę Abla była szczupła dziewczyna, odziana w czarny kombinezon nabijany złotymi ćwiekami. Na szyi zawieszony miała stalowy łańcuch, a do szerokiego, ściśle opinającego jej rozłożyste biodra pasa przymocowana była długa kabura, z której wystawała rękojeść półautomatycznego karabinka. Była to broń, którą zwykle posługiwali się łowcy nagród, a jednak dziewczyna nie przypominała reprezentantki tego niezbyt popularnego zawodu. Była zbyt młoda i zbyt ładna, a jej długie, jasne, rozpuszczone włosy zupełnie nie pasowały do stroju. Nieznajoma stała przy jednym z wysokich, podłużnych stołów i uśmiechając się rozmawiała z jakimś wystrojonym w biały garnitur, tęgim młodzieńcem.
    Abel i Anna podeszli do baru i zajęli miejsca na okrągłych taboretach. Roger, numer ewidencyjny: sześć, sześć, pięć, cztery, dwa, dwa, zero, jeden, jeden, uwijał się za ladą, ledwo nadążając realizować liczne zamówienia klientów. Większość jego klienteli stanowili kupcy, drobni złodzieje, lub inne płotki aparatu przestępczego. Abel był tutaj tolerowany jako dobry znajomy gospodarza, a ponadto jako postać niezwykle oryginalna, inna od wszystkich pozostałych. Anna natomiast była nietykalna. Stali bywalcy lokalu przestrzegali tej zasady, nie chcąc zadzierać z Rogerem, który potrafił być bardzo nieprzyjemny dla tych, którzy mu się nie podobali.
    Nim podszedł do nich gospodarz, usłyszeli suchy kaszel osobnika siedzącego obok Anny. Był to Willy, postać o tyle charakterystyczna, że nikt nie był w stanie określić jego wieku i nikt nie pamiętał jego numeru ewidencyjnego. Po prostu: szara eminencja bez osobowości.
-     Znowu was tu przyniosło - stwierdził raczej, niż zapytał Willy. - Czy naprawdę tak bardzo lubicie tę spelunę?
    Abel wzruszył ramionami.
-     Coś trzeba robić z wolnym czasem - odpowiedziała wymijająco Anna, nie zaszczycając spojrzeniem swojego rozmówcy. Willy był brzydki, wręcz odrażający, a w dodatku ciężko chory. Swoje ostatnie lata, miesiące, a może już tylko tygodnie postanowił spędzić w tanich barach, systematycznie przepijając pieniądze, które zgromadził w trakcie swojej kupieckiej kariery.
-     Aha - Willy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Postawić wam? Wiecie, lubię was, a więc...
    Anna skrzywiła się, ale Abel natychmiast dał Willyemu potwierdzający znak.
-     I tak dostalibyśmy to, czego chcemy - syknęła Anna z wyrzutem.
-     Czy to nie wszystko jedno na czyj koszt pijemy? - spytał Abel, uśmiechając się.
-     Nie lubię tego typa - mruknęła, wzruszając ramionami.
    Po chwili podszedł do nich Roger.
-     Jak się macie?! - zawołał. - Co pijecie? To, co zwykle?
    Abel skinął głową.
-     Dzisiaj ja im stawiam - wtrącił Willy.
-     Proszę, proszę! - odezwał się ktoś stojący za ich plecami. - Willy ma gest! Kto by pomyślał...
    Był to Adam, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna o pryszczatej, zawsze zaczerwienionej twarzy. Adam trudnił się głównie przemytem drobnych towarów i rozprowadzaniem ich w centrum miasta. Oficjalnie uchodził za drobnego złodziejaszka, ale żaden ze złodziei nie widział go podczas włamania lub rabunku. Za to wszyscy przemytnicy znali go doskonale. Adam był dobry we wszystkim, co robił, również w opróżnianiu puszek wypełnionych wszelkiego rodzaju alkoholizowanymi napojami. Jedną z nich trzymał właśnie w swojej potężnej dłoni.
-     Odpieprz się - warknął ze złością Willy.
-     Chyba nawet wiem dlaczego - kontynuował Adam, nie zwracając uwagi na wypowiedziane pod jego adresem słowa. - Masz ochotę na tę damę, stary świntuchu. Właściwie rozumiem cię doskonale. Gdybym wiedział, że wykorkuję za tydzień lub dwa, też chciałbym przed śmiercią popieścić jakieś miłe ciałko. Problem polega na tym, że ta pani nie odwzajemnia twojej ochoty i nie należy do takich, które dają z litości!
    Zgromadzony w knajpie tłum ryknął śmiechem.
-     Odpieprz się! - powtórzył nieco głośniej Willy.
-     Uważaj Anno, to prawdziwy uwodziciel - powiedział Adam.
    Willy gwałtownie zerwał się ze swojego stołka.
-     Jeszcze słowo i... - nie dokończył. Jego zniszczonym, wątłym ciałem wstrząsnął kolejny atak kaszlu.
-     I  co? - Adam rzucił mu pełne politowania spojrzenie. - Lepiej usiądź i napij się. To ci dobrze zrobi.
-     Odpłacę ci za wszystko - zacharczał z wysiłkiem Willy. - Już niedługo wszystko się wyjaśni. Widziałem dzisiaj ICH.
    Adam wybuchnął śmiechem, Roger natomiast popatrzył na Willyego z wyraźnym zainteresowaniem.
-     Gdzie ICH widziałeś? - zapytał, polerując trzymaną w dłoni szklankę kawałkiem białej szmaty.
-     W południowej dzielnicy. Dziś rano, przed świtem. Przeleciały dwa pojazdy, oświetlone na niebiesko.
-     Na niebiesko... - powtórzył Roger, popadając w zadumę.
    Abel już dawno przestał zwracać uwagę na wieści rozgłaszane przez Willyego, który słynął z niezłomnej wiary w upragniony cud. Roger był chyba jego jedynym wiernym słuchaczem.
-     Co jest, do cholery?! - zawołał jakiś ubrany na czarno bandyta. - Gdzie jest barman?!
-     Daj mu spokój - doradził Adam - Nasz Roger ma dzisiaj obrońcę, którego nie należy lekceważyć.
    Bandyta zbliżył się do lady. Na jego piersi lśnił srebrny znaczek z dwoma szklanymi oczkami i czterema nacięciami, co oznaczało, iż jego właściciel posiada drugi stopień zawodowej specjalizacji i zabił czterech ludzi.
-     Obrońcę? - powtórzył ze zdziwieniem. - Kto to taki?
-     Chyba jesteś tu nowy - zauważył Adam. - Jak możesz nie znać naszego myśliciela? - dodał, klepiąc Abla po ramieniu.
    Bandyta przyjrzał się uważnie najpierw Ablowi, a potem Annie.
-     Barman, daj trzy piwa - rzucił, niedbałym gestem ciskając kilka monet na blat szynkwasu. - Jesteś prawdziwym Twórcą? - spytał po chwili.
    Abel skinął głową. Nie miał zamiaru nawiązywać rozmowy z nieznanym osobnikiem, nie mógł jednak pozwolić sobie na całkowite zignorowanie jego pytania. Bójka lub strzelanina wewnątrz baru nie były tym, czego pragnął najbardziej.
-     Napijesz się ze mną? - zapytał bandyta, stawiając przed Ablem puszkę z piwem.
-     Nie pijam z nieznajomymi - odpowiedział chłodno Abel. Tymczasem na twarzy Anny pojawił się wyraz niepokoju.
-     Możemy się poznać - stwierdził bandyta. - Nazywam się Andreas, numer... Tego właśnie nigdy nie pamiętam. A ty? Jak masz na imię?
-     Chodźmy stąd - szepnęła Anna, szarpiąc Abla za rękaw.
-     Zaczekaj - mruknął Abel. Powoli odwrócił twarz w stronę Andreasa. Uśmiech zaczął znikać z twarzy bandyty.
-     Nie lubisz mnie - stwierdził Andreas. - Nie lubisz, prawda?
-     Zgadza się - odpowiedział Abel. - Nie lubię cię. I byłbym wdzięczny gdybyś sobie stąd poszedł. To powiedziawszy, niedbałym, lecz zdecydowanym ruchem ramienia, odsunął od siebie puszkę.
-     Obrażasz mnie - zauważył Andreas.
-     Tak, obrażam cię - przyznał Abel. - Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno? Spływaj stąd!
    Andreas wyprostował się i zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Abel był pewien, że jego ubranie zaopatrzone jest w co najmniej kilka nie rzucających się w oczy kieszeni zawierających najprzeróżniejsze rodzaje broni. Nie mógł dopuścić, by bandyta zdążył użyć którejś z nich.
-     Przeproś mnie - zażądał Andreas.
    Abel pokręcił głową przecząco, nie spuszczając wzroku z jego dłoni.
-     Uspokójcie się - zaproponował Adam. - To nie ma sensu.
-     On mnie obraził - po raz kolejny stwierdził Andreas.
-     No i co z tego?! - zawołał Adam ze zdenerwowaniem. - Niech ci się nie wydaje, że masz nad nim przewagę tylko dlatego, że jesteś zawodowym rabusiem! Widziałem jak ten facet radził sobie z ośmioma takimi jak ty! A poza tym nie zapominaj, że nasz Roger trzyma pod ladą coś, za pomocą czego odstrzeli ci dupę jeżeli tylko spróbujesz rozrabiać.
    Andreas obrzucił Abla pełnym nienawiści spojrzeniem. Jego ręka powoli, lecz konsekwentnie wędrowała w stronę jednej z kieszeni. Abel błyskawicznie przeanalizował swoje szanse w ewentualnym starciu. Od napastnika dzieliła go niewielka odległość. Andreas był w zasięgu ciosu. Zresztą na sięganie po rewolwer było już za późno...
-     Andreas! - zabrzmiał niespodziewanie wysoki, dźwięczny głos.
    Ręka bandyty zamarła w bezruchu. Najwyraźniej osoba, do której ów głos należał, cieszyła się u niego nie byle jaką charyzmą. Była to blondynka w stroju z błyszczącej, syntetycznej skóry, na którą Abel zwrócił poprzednio uwagę.
    Dziewczyna podeszła sprężystym krokiem do Andreasa i zacisnęła dłoń na jego ramieniu.
-     Idziemy - powiedziała ze spokojem, rzucając Ablowi spojrzenie pełne zaciekawienia. Andreas najwyraźniej nie miał ochoty sprzeciwiać się jej woli.
-     Spotkamy się jeszcze - wycedził przez zęby.
-     Wierzę - odpowiedział Abel.
    Andreas i blondynka powoli oddalili się i zniknęli w rozbawionym tłumie.
-     Mam coś dla was - wyszeptał Adam, pochylając się w taki sposób, aby tylko Abel i Anna mogli go usłyszeć.
-     To co zwykle? - upewnił się Abel.
-     Tak, to co zwykle.
-     W takim razie chodźmy na zaplecze - Abel powstał, rzucając Annie porozumiewawcze spojrzenie. - Roger, zaopiekuj się nią - dodał, oddalając się od lady.
    Roger ze zrozumieniem pokiwał głową.
-     Idźcie do magazynu - powiedział. - Tylko zaraz wracajcie. Mam mnóstwo klientów.
    Po chwili Abel i Adam znaleźli się w dość ciasnym pomieszczeniu, wypełnionym stosami pudeł i puszek. Abel starannie zamknął drzwi, po czym wydobył z kieszeni zwitek banknotów.
-     Mam tylko sześćset - zakomunikował. - To moje dwumiesięczne oszczędności.
-     Dobra, dobra, - mruknął Adam - najpierw obejrzyj towar.
    Abel zważył w dłoni kolorowe opakowanie zawierające kilka czerwonych pigułek.
-     To dla mnie, czy dla niej? - zapytał.
-     Tym razem dla ciebie. Po jednej pigułce masz spokój przez dziesięć dni. Tylko uważaj, żeby nie zobaczył tego ktoś nieodpowiedni. Za coś takiego Jego Świetlistość wtrąciłby cię do mokrego lochu na co najmniej dwadzieścia długich lat. Ach, właśnie, słyszałeś jego dzisiejsze przemówienie?
    Abel zaprzeczył ruchem głowy.
-     Nie oglądam telewizji - stwierdził.
-     Nie oglądasz? - Adam popatrzył na niego ze zdumieniem. - Udało ci się wyłączyć telewizor?
-     Powiedzmy, że się zepsuł, a awaria jest na tyle nieznaczna, że nie zgłosili się jeszcze technicy z centrali.
-     Doskonale - ucieszył się Adam. - W takim razie mam dla ciebie propozycję. Jeżeli mój telewizor przestanie działać, to dostaniesz ode mnie powiedzmy... pięć tysięcy.
-     Pięć tysięcy?! - powtórzył Abel podniesionym głosem - To przecież majątek!
-     Jak dla kogo. No więc jak? Zgoda? Nad czym się tu zastanawiać?
-     Zgoda, niech będzie - mruknął Abel po chwili.
-     A więc spotkamy się w moim mieszkaniu, pojutrze, o dziewiątej. Czy to ci odpowiada?
    Abel skinął głową.
-     A co takiego powiedział dzisiaj Jego Świetlistość? - zapytał, chowając pigułki do kieszeni.
    Adam spoważniał. Pryszcze na jego twarzy stały się nagle wyraźniejsze, a czoło pokryła sieć drobnych, pionowych zmarszczek.
-     Oni coś knują. - stwierdził.
-     Kto, rycerze?
-     A któżby? Boję się, że tym razem zaplanowali coś grubszego i bardzo perfidnego. Radzę ci, uważaj na siebie, a przede wszystkim na Annę. O ile wiem, Izba Zakapturzonych przygotowuje nową ustawę. Oczywiście wiadomo kto im to zlecił...
-     Co to za ustawa?
-     Myślę, że zaczną skracać o głowę za kilka drobiazgów. Przede wszystkim za to co przed chwilą schowałeś do kieszeni...
-     Niemożliwe - stwierdził Abel, czując nagły przypływ wściekłości. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż jego słowa nie zmienią rzeczywistości. W zniewolonym mieście możliwe było absolutnie wszystko, co mogło jeszcze bardziej ograniczyć wolność obywateli.
-     Zobaczymy - westchnął Adam. - Ja cię wcale nie straszę. Moje podejrzenie ma swoje podstawy. Już ja dobrze znam tych łotrów, zbyt dobrze...
    Abel przymknął oczy, usiłując zapanować nad bezsilną złością. Wciąż widział przed sobą znienawidzoną twarz Wielkiego Mistrza Zakonu, Pierwszego Rycerza Rajskiej Republiki, człowieka, który postanowił zawładnąć duszami poniżonego społeczeństwa. Abel natomiast chciał być wolny i był wolny, chociaż kolejne ograniczenia coraz bardziej niweczyły sens jego życia. Głównym powodem jego wściekłości nie były własne rozczarowania, lecz tysiące niewinnych, ślepo podporządkowanych głoszonej przez Zakon idei, uciśnionych jednostek, którym wciąż wmawiano i udowadniano, że nic nie znaczą...
-     Wiesz co? - odezwał się Adam. - Czasami staję przed Symbolem, rozmyślam nad tym światem i ciągle nie wiem dlaczego Inteligencja Wszechświata nie zrobi z tym wszystkim porządku.
-     A może nie chce? - Abel uśmiechnął się ironicznie.
-     Jak to nie chce? Jak może nie chcieć? Przecież Świetlisty i tamci inni, to samo zło, czyste zło... Gdyby tak usunąć winnych...
-     Winnych czego? - przerwał mu Abel. - Wina, to rzecz względna, podobnie zresztą jak wszystko inne, łącznie z nakazami i nakazami Inteligencji. Bariery, które nam narzuciła są bardzo ogólne, a szczegółowe przepisy ustanawiają ludzie. Problem polega na tym, że ci, którzy je ustanawiają, sami najczęściej je łamią, chociaż prawie nigdy nie można im tego udowodnić. Wiesz co według mnie jest prawdziwą wolnością? Możliwość własnej interpretacji przepisów wytyczonych przez tak zwaną Inteligencję. Jak ci się to podoba?
    Adam pokręcił głową z udaną dezaprobatą.
-     Zasłużyłeś na co najmniej dziesięć lat lochu - stwierdził z przekonaniem. - Gdyby było tak, jak mówisz, zakonnicy stali by się niepotrzebni... Wracajmy już. Podyskutujemy innym razem, choćby jutro.
    Kiedy znaleźli się na sali, cały zgromadzony tłum wpatrywał się w zajmujący połowę jednej ze ścian ekran telewizora, na którym widniała pomarszczona, wykrzywiona grymasem złości twarz Wielkiego Mistrza.
    " ...Należy się nad tym zastanowić" - mówił starzec. - "Problem łamania zasad moralności stał się jednym z najbardziej palących i jemu właśnie poświęcona zostanie zasadnicza część uwagi naszych wybitnych polityków. W najbliższych dniach Izba Zakapturzonych wystąpi z projektem nowych praw dotyczących wszelkich poczynań mających związek z kopulacją. Mmmmmmmm... Projekt zostanie zatwierdzony przez Izbę Jawnych w przyszły czwartek. Nie pytajcie mnie dlaczego nie pyta się was o zdanie. Wyjaśniałem to już wielokrotnie. ... Są wśród was światli i mądrzy mężowie i takoż niewiasty, rozumiejący o co w tym wszystkim chodzi i w ogóle... Ale są też wichrzyciele, którym nie wolno pozwolić wichrzyć!!! Mmmmmm... Tak w ogóle, w większości n i e d o r o ś l i ś c i e do stanowienia o sobie. Nie posiedliście Mądrości..."
-     Chodźmy stąd - warknął Abel przez zaciśnięte do bólu zęby. Po chwili znaleźli się na ciemnej ulicy.
-     Nienawidzisz go - zauważyła dziewczyna.
-     A ty? - zapytał Abel. - Czy jesteś w stanie darzyć go szacunkiem?
-     Szacunkiem nie. Ale staram się być obojętna. Tak jest o wiele lepiej.
-     Jesteś dzisiaj jakaś dziwna, inna niż zwykle.
    Anna opuściła głowę.
-     Wieczór jest inny - westchnęła. - Wszystko jest inne...
-     Ale dlaczego?
    Wzruszyła ramionami.
-     Nie pytaj - jej głos był tak cichy, że ledwo słyszalny. - Nie pytaj o nic...
    Niespodziewany szmer nie pozwolił Ablowi zadać kolejnego pytania. Jego dłoń automatycznie sięgnęła do kieszeni i wyszarpnęła z niej rewolwer.
-     Spokojnie, spokojnie, nie tak ostro - rozległ się czyjś przytłumiony głos.
-     Pokaż się! - zażądał Abel.
    Zza rogu budynku, obok którego stali, wychyliła się wystraszona twarz. Następnie ujrzeli całego jej właściciela. Był to niski, przygarbiony, osobnik o długich, siwych włosach.
-     Może chcecie państwo zobaczyć mały spektakl? - zapytał nieśmiało.
-     Jesteś naganiaczem? - spytał Abel, wciąż mierząc do niego z rewolweru.
-     Jakie to brzydkie słowo, a fe... I po co panu ta spluwa. Ja jestem zupełnie nieszkodliwy. Niech pan zachowa swoje kule dla grubszej zwierzyny.
    Abel powoli schował rewolwer do kieszeni.
-     Masz ochotę tam iść? - zapytał, spoglądając na Annę. Ku jego zdumieniu dziewczyna skinęła głową.
-     Zapraszam, zapraszam, - zachęcał nieznajomy - tylko pięćdziesiąt od łebka. Mamy też specjalny napój dla zakochanych i pokoiki do wynajęcia. No więc jak? Państwo jesteście tacy młodzi... Na pewno też zakochani i...
-     Prowadź! - przerwał mu Abel.
    Mężczyzna ruszył w kierunku najbliższej bramy prowadzącej do wnętrza betonowego bunkra. Przez dłuższą chwilę błądzili w labiryncie mrocznych, wąskich korytarzy, aż w pewnym momencie naganiacz zatrzymał się i pochylił nad wiekiem ściekowej studzienki. Zastukał weń kilka razy, zapewne przekazując komuś zaszyfrowaną informację. Po chwili wieko uniosło się. W pastelowym świetle dochodzącym z otworu 
    Abel ujrzał kilka pierwszych stopni metalowej drabinki. W okrągłej dziurze pojawiła się czyjaś głowa. Był to długowłosy, brodaty typ, którego wygląd jednoznacznie kojarzył się z pełnioną przez niego funkcją. Jednym słowem: stuprocentowy goryl.
-     Proszę, proszę - przemówił tubalnym basem. - Nasz drogi Jack sprowadził gości. Świetnie. No, proszę państwa, należność inkasujemy tutaj, w tym miejscu. Setkę poproszę. - wyciągnął w ich stronę rozcapierzoną, ogromną dłoń. - Po zakończeniu spektaklu Jack odprowadzi was na ulicę. Chyba, że zdecydujecie się zostać tutaj na całą noc, he he he...
    Abel sięgnął do kieszeni, ale Anna była szybsza. W jej dłoni pojawiło się kilka banknotów. Abel popatrzył na nią z wyrzutem.
-     Pozwól, niech to będzie mój wieczór - poprosiła łagodnie.
    Goryl z wyraźnym zadowoleniem zainkasował należność. Po filigranowej drabince zeszli na dół, do wyczyszczonego i wysuszonego, zapewne nie funkcjonującego od lat kanału. Goryl pociągnął za wystający z nagiej ściany, nie zwracający niczyjej uwagi kawałek drutu. 
    Skrzypnęły zamaskowane w sprytny sposób drzwiczki, odsłaniając przed nimi zupełnie inny świat. Znaleźli się w pogrążonej w nastrojowym półmroku komnacie, pośrodku której wystawało z podłogi koliste, wyłożone szarą tkaniną podwyższenie. Dookoła niego rozstawione były rzędy aksamitnych krzeseł, których dużą część zajmowali już widzowie. Większość gości lokalu stanowiły męsko - damskie pary w najprzeróżniejszym wieku. Najwidoczniej spektakl, na który zostali zaproszeni nie był przeznaczony dla homoseksualistów. Przyniosło to Ablowi pewną ulgę, był bowiem przygotowany na każdą ewentualność. Usiadł obok Anny i położył dłoń na jej dłoni.
-     Czy na pewno chcesz to obejrzeć? - spytał z niedowierzaniem w głosie, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. - Przecież nigdy nie chciałaś...
-     To było kiedyś - stwierdziła w odpowiedzi. - Dzisiaj jest inaczej. Wszystko jest inne.
    Abel chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie zdążył, bowiem na okrągłej scenie pojawił się spocony, wystrojony w granatowy garnitur, łysawy grubas. Światła zgasły i przez moment sala tonęła w całkowitej ciemności, ale już w następnej chwili podest oświetlony został przez trzy przymocowane do sufitu, punktowe reflektory. Nadszedł czas rozpoczęcia widowiska.
-     Proszę państwa - przemówił grubas. - Mam zaszczyt powitać państwa w naszym superkopulatorium. Spektakl, który będziemy mieli przyjemność państwu przedstawić, składa się z kilku części. Nie będę dokładnie omawiał treści dzisiejszego przedstawienia, aby móc sprawić państwu kilka miłych niespodzianek. Zdradzę jedynie, że ujrzą państwo widowisko w najlepszym gatunku, w wykonaniu wysokiej klasy profesjonalistów. Pozwólcie państwo przedstawić sobie pierwszą parę naszych aktorów. Oto Julia...
    Rozległy się oklaski, a w oświetlonym kręgu pojawiła się wysoka, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Miała na sobie tylko krótką, przeźroczystą spódniczkę, skąpy biustonosz i sandały na wysokich obcasach. Według wstępnej oceny Abla, była dość ładna. Miała smukłą sylwetkę, długie nogi i gęstą grzywę falujących, ciemnych włosów. Wykonała kila ukłonów w stronę zgromadzonej publiczności, zwracając uwagę na wyeksponowanie swoich pośladków, a następnie stanęła w wyzywającej pozie.
-     A oto partner Julii, Aron. - rozległ się głos prezentera.
    Na scenę wkroczył rozebrany do naga, najwyżej osiemnastoletni młodzieniec, który nawet na najbardziej niedoświadczonym widzu nie zrobiłby wrażenia profesjonalisty.
-     Proszę państwa - mówił dalej grubas. - Julia i Aron zaprezentują się państwu po raz pierwszy. Trenują ze sobą dopiero od dwóch miesięcy, ale zapewniam państwa, że doszli do wyników, jakimi nie może się poszczycić większość par. Zresztą zobaczcie państwo sami - grubas ukłonił się i zniknął ze sceny, pozostawiając gości sam na sam z roznegliżowaną parą, która natychmiast przystąpiła do wstępnej gry miłosnej. 
    Płynąca z ukrytych głośników muzyka stawała się coraz głośniejsza i coraz bardziej rytmiczna. Widzowie klaskali i wznosili zachęcające okrzyki...
    Abel dyskretnie obserwował Annę, nie był jednak w stanie wyczytać jej myśli z wyrazu twarzy. Nie mógł nawet stwierdzić czy podniecało ją całe to rynsztokowe przedstawienie. Siedziała spokojnie, wpatrując się w aktorów i nie mówiąc ani słowa.
    Teatralny okrzyk kochanków zakończył pierwszy akt spektaklu. Podnieśli się ze sceny, skłonili publiczności i przytuleni do siebie zniknęli w mroku. Lukę w programie natychmiast wypełnił tęgi prezenter.
-     To jeszcze nie koniec, drodzy państwo! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć odgłos oklasków - Aron i Julia pokażą się jeszcze państwu, ale, ze zrozumiałych względów, nieco później. Teraz zapraszam państwa do obejrzenia kolejnego punktu naszego widowiska. Zobaczycie państwo uwodzicielski taniec pięknej Anitry!
-     Chodźmy stąd - powiedział Abel zaciskając dłoń na ramieniu Anny. - Mam tego dosyć.
    Dziewczyna nie zaprotestowała. Wkrótce znaleźli się na cichej i mrocznej ulicy, żegnani przez siwego Jacka.
-     Czy musieliśmy tam pójść? - zapytał Abel po chwili.
    Anna nie odpowiedziała od razu. Szła z pochyloną głową, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Abel nie wymuszał odpowiedzi. Jak zwykle, starał się być dla niej delikatny.
-     Dokąd chcesz iść? - zapytał znowu.
-     Do ciebie - odpowiedziała natychmiast.
-     Do mnie? - zdziwił się. - Przecież nigdy nie chciałaś. Bałaś się, że...
-     Czy to ci nie odpowiada? - Anna uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła jego dłoń. Mimo tego Abel nadal wyczuwał w jej głosie jakąś nienaturalną nutę.
-     Co się stało?
-     Nie pytaj, proszę cię, nie pytaj. Nie myśl o tym. Zapomnijmy dzisiaj o wszystkim, proszę cię. Chcę być teraz z tobą, mieć ciebie i czuć ciebie. Wszystko inne jest nieważne...
    Ostatnie słowa dziewczyny zagłuszył narastający świst.
-     Prędko, pod ścianę! - zawołał Abel, ciągnąc Annę za ramię. Przywarli plecami do chłodnego muru. Jasny krąg światła przesunął się tuż obok nich. Nad ich głowami majestatycznie przepłynęły dwa wrzecionowate cienie, świszcząc przeraźliwie i wzbijając w powietrze tumany kurzu. Gorący podmuch z dysz silników zapierał im dech w piersiach i uniemożliwiał wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Potężne reflektory uważnie penetrowały teren w poszukiwaniu samotnych, podejrzanych przechodniów. Na szczęście Abel i Anna nie zostali zauważeni. Po chwili rakietoplany zaczęły się oddalać, a odgłos silników stał się nieco cichszy.
-     Kto to był? - spytała Anna, usiłując przywrócić swojej fryzurze dawny wygląd.
-     Na pewno nie zwyczajny patrol - stwierdził z przekonaniem Abel.
-     Dlaczego?
-     Oni nie latają tak nisko. To musieli być zakonnicy.
-     Zakonnicy? A kogóż oni mogą szukać?
-     Nie wiem dokładnie, ale mam pewne podejrzenia.
-     A zatem kogo według ciebie szukają?
-     Takich jak my.
-     Chyba żartujesz...
    Abel rozejrzał się uważnie po okolicy. Ulica była pusta i cicha.
-     Możemy iść dalej - powiedział. Objął dziewczynę i ruszyli przed siebie. Znowu poczuł bliskość Anny i zapomniał o wszelkich kłopotach. Czuł docierające do koniuszków palców błogie ciepło i narastające podniecenie. Milczał, bo nie potrafił znaleźć słów odzwierciedlających stan, w jakim znajdowały się jego ciało i umysł. Po chwili nawet szara, mroczna ulica wydała mu się piękna, tym bardziej, iż zza przepływających szybko chmur po raz kolejny wychylił się fragment księżycowej tarczy i zaczął oświetlać im drogę. Abel nie pamiętał już, że jest tylko pogrążonym w nędzy Twórcą, którego nigdy nie będzie stać na wykupienie sobie prawa zawarcia małżeńskiego związku, pionkiem przytłamszonym przez tych, którzy w imię jakiejś niejasnej, wciąż zmieniającej swoje oblicze idei, uzurpowali sobie prawo decydowania o życiu i śmierci innych. Był teraz tylko spragnionym ciepła i miłości chłopcem, czule obejmującym swoją dziewczynę...
    Uczucie szczęścia nie trwało zbyt długo. Czujność Abla nie została jeszcze całkowicie przytępiona, toteż w porę dostrzegł cienie skradających się postaci. Pośpiesznie uwolnił ramię i odwrócił się gwałtownie. Anna natychmiast zrobiła to samo. Ujrzeli przed sobą czterech ubranych w czarne kombinezony napastników.
-     To łachmaniarz - odezwał się jeden z nich. - Że też tylko tacy chodzą dzisiaj po ulicach...
-     Ale dupeczka jest niezła - stwierdził z optymizmem drugi. - Rzadko się takie spotyka.
    Bandyta, który zabierał głos jako pierwszy, postąpił dwa kroki do przodu, dając tym samym do zrozumienia swoim ofiarom, iż jest przywódcą gangu. Pozostali pogrążyli się w oczekiwaniu, przyjmując postawy świadczące, iż gotowi są zacząć mordować kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Abel położył dłoń na kolbie rewolweru. Chłód metalu uspokoił go nieco. Przywódca tymczasem wyciągnął z kieszeni sprężynowy nóż i wysunął jego ostrze.
-     Spieprzaj! - warknął groźnie. - Nie jesteś nam potrzebny.
    Abel ujął dłoń Anny.
-     Dziewczyna zostaje! - zawołał bandyta, wymachując śmiercionośnym sztućcem.
    Abel poczuł niemałą ulgę stwierdziwszy, że bronią napotkanych złoczyńców są noże. Tym razem miał wyraźną przewagę nad napastnikami, czekał więc spokojnie na dalszy rozwój wydarzeń.
-     Spieprzaj! - powtórzył przywódca, przyjmując postawę atakującego komandosa. Stał tak jeszcze przez kilka sekund, a potem ruszył... W tym krótkim momencie przypominał dzikie zwierzę zdecydowane dopaść i zamordować swoją ofiarę, zwierzę głęboko przekonane o swojej przewadze, z góry znające wynik potyczki. Czynił to zapewne już wielokrotnie, zawsze wychodząc zwycięsko ze starć z bezbronnymi ofiarami, tym razem jednak spotkało go rozczarowanie.
    Huknął strzał. Na twarzy bandyty pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. Przystanął i opuścił głowę, jak gdyby chciał ocenić średnicę dziury, która nagle pojawiła się w jego klatce piersiowej. Wypływający z jego rozwartych ust, szeroki strumień krwi zabarwił aksamitną czerń kombinezonu. Najprawdopodobniej był już martwy, kiedy jego ciało z głuchym mlaśnięciem upadło na beton chodnika, Abel w każdym razie był tego prawie pewien. Dymiącą jeszcze broń skierował w stronę trzech pozostałych przy życiu bandytów, którzy otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, jak na komendę ruszyli do przodu, aby pomścić towarzysza. Odgłosy dwóch, szybko następujących po sobie wystrzałów zlały się w jeden basowy łoskot. Na placu boju pozostał już tylko jeden napastnik, który najwyraźniej stracił całą pewność siebie, bowiem odwrócił się i zaczął uciekać. Lufa rewolweru bezlitośnie powędrowała za nim. Pocisk dopadł go w chwili, gdy co sił w nogach przemykał wzdłuż ściany najbliższego budynku. Czarna postać osunęła się na ziemię z chrzęstem zdrapujących tynk paznokci. Na szarym murze pozostała wielka, czerwona plama.
    Anna stała nieruchomo, niczym manekin. Nie płakała, chociaż Abel był na jej płacz przygotowany. Nie stawiała oporu, kiedy delikatnie pociągnął ją za rękę. Pozwoliła się prowadzić jak zaprogramowana, ślepo posłuszna woli swojego właściciela lalka. Abel nie chciał, by kiedykolwiek musiała oglądać walkę na śmierć i życie. Na pewno widziała już niejednego trupa, ale widzieć martwe ciała, to nie to samo, co być świadkiem ich śmierci. Nagłej, brutalnej, bezlitosnej śmierci...
    Abel obejrzał się za siebie, by po raz ostatni obrzucić spojrzeniem krwawe pobojowisko. Plama na ścianie budynku do złudzenia przypominała wielką, pąsową różę...

* * *

    Poczuł prawdziwą ulgę dopiero wtedy, gdy zatrzasnęły się za nimi obite stalową blachą drzwi mieszkania. Anna przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. Przez kilkadziesiąt minut przebywała w miniaturowym pomieszczeniu spełniającym funkcję łazienki i ubikacji. Abel zdawał sobie sprawę, iż w żaden sposób nie jest w stanie jej pomóc, wykorzystał więc czas, starając się uporządkować swój pokoik. Nie było to łatwe. Skromne umeblowanie zajmowało wprawdzie tylko część pomieszczenia, ale za to wszędzie poniewierały się stosy papierów: zapisanych drobnym maczkiem kartek, zwojów kalki, rysunków wykonanych na grubym kartonie, oraz innych dowodów twórczej pracy właściciela mieszkania. Abel zaczął przenosić je z miejsca na miejsce, usiłując znaleźć najkorzystniejszy wariant ich rozmieszczenia. Kiedy wreszcie uznał, że nic więcej nie da się zrobić, usiadł na skrzypiącym tapczanie i obrzucił swoje dzieło krytycznym spojrzeniem. Skrzywił się i pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie podjął dalszych wysiłków. Gdyby wiedział wcześniej, że Anna zechce złożyć mu wizytę... Zwykle bała się ryzyka związanego z ewentualnym wykryciem ich nielegalnego związku przez któregoś z agentów tajnych służb rządowych, toteż najczęściej kochali się w wynajętym za niewielką opłatą pokoiku, w jednym z podziemnych domów miłości.
    Abel wstał, podszedł do biurka i wydobywszy z kieszeni rewolwer, opróżnił jego magazynek. Powoli, z namaszczeniem ustawił łuski zużytych nabojów tak, by tworzyły regularny czworobok. Obok nich położył broń i kilka zapasowych sztuk amunicji.
    Czterech następnych - pomyślał, przypominając sobie odgłos upadających na chodnik ciał. - Dlaczego nie czuję rozpaczy?
    ...Napastnik raz jeszcze osunął się po murze, pozostawiając krwawą plamę...
    Dlaczego nie chce mi się rzygać?
    ...Dziura w plecach pokonanego miała średnicę dłoni. Trup był nienaturalnie wygięty - widocznie kula strzaskała kręgosłup...
    Dlaczego tak musi być? Dlaczego ten świat jest taki cholernie zły?...
    Drgnął, usłyszawszy cichy szelest. Obok niego stała Anna. Była blada, a jej oczy nosiły jeszcze wyraźne ślady płaczu. Drżącą ręką podniosła z blatu biurka jeden z nabojów i zaczęła mu się uważnie przyglądać.
-     Spiłowany - stwierdziła raczej, niż spytała matowym, pozbawionym zwykłej dźwięczności głosem.
    Abel skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Pokryte cienkim, mosiężnym płaszczem ołowiane czubki pocisków były porysowane i mocno spłaszczone.
-     Dlaczego? - spytała po chwili.
    Abel położył dłonie na jej ramionach.
-     Proszę, połóż się - powiedział cicho. - Musisz odpocząć.
    Dziewczyna niespodziewanie przywarła do niego całym ciałem.
-     Kochaj mnie - szepnęła. - Proszę, kochaj mnie.
    Abel odwzajemnił uścisk, prosząc w duchu Inteligencję Wszechświata, by nie kazała Annie zmienić zdania.
-     Kochaj mnie - usłyszał raz jeszcze.
    Spiłowany nabój z głuchym łoskotem upadł na podłogę...
    Obnażone ciało Anny było urzekająco piękne i podniecające. Jego miękkość i naturalne ciepło sprawiły, iż w umyśle Abla zapłonął żar niweczący wszelką samokontrolę.
-     Kocham cię, kocham... - powtarzał, zachłannie sycąc wzrok widokiem jej twarzy. Żar stawał się coraz potężniejszy, aż wreszcie splecionymi ciałami kochanków wstrząsnął gwałtowny paroksyzm rozkoszy. Przez dłuższy czas leżeli obok siebie, nie wymawiając ani słowa. Wreszcie ciszę przerwała Anna.
-     Czy teraz możesz mi odpowiedzieć? - spytała.
-     Odpowiedzieć? - zdziwił się Abel. - A o co pytałaś?
-     Chciałam wiedzieć dlaczego spiłowałeś naboje.
-     Czy musimy rozmawiać właśnie o tym?
-     Chcę wiedzieć! - w głosie dziewczyny zabrzmiała twarda nuta stanowczości. Abel westchnął ciężko.
-     W porządku - mruknął. - Chciałem mieć pewność, rozumiesz?
-     Nie bardzo...
-     No właśnie. Posłuchaj. Kiedy strzelasz do bandyty, musisz mieć pewność, że zginie. Inaczej zapamięta cię i zemści się na tobie. Pragnienie odwetu jest częścią ich natury.
-     A twojej nie?
-     Mówimy teraz o nich. Gdyby któremuś z tamtych czterech udało się uciec, jutro mielibyśmy na karku jego pięćdziesięciu kumpli.
-     Więc dlatego zastrzeliłeś tego ostatniego?
-     Owszem, właśnie dlatego. Czy masz mi to za złe?
-     Ależ nie - Anna uśmiechnęła się. - Ty przecież mogłeś odejść. Im chodziło o mnie. Zrobiłeś to dla mnie, prawda?
    Abel wzruszył ramionami.
-     Zawsze tak robię. Tak trzeba. Niestety, tak trzeba. Wiesz, całe to wydarzenie ma tylko jedną dobrą stronę: przestaniesz umawiać się ze mną o tak późnej porze. Następnym razem spotkamy się w ciągu dnia i niech diabli wezmą wszystkich tajniaków.
-     Nie będzie następnego razu - wyszeptała Anna po chwili milczenia. - Dzisiaj widzimy się po raz ostatni.
-     Kiepski żart - zauważył Abel obojętnym tonem, mimo iż jego wnętrznościami targnął nagły przypływ niepokoju. Anna usiadła na brzegu tapczanu i popatrzyła na poniewierające się wszędzie stosy kartek.
-     Kim ty właściwie jesteś? - spytała. - Dlaczego robisz to wszystko?
-     Dlaczego robię co?
-     No, te rysunki i w ogóle... Przecież nikt ci za to nie zapłaci.
    Abel z dezaprobatą pokręcił głową.
-     Nie mówmy o tym - zaproponował. - Dlaczego o to pytasz? Przecież nigdy nie rozmawialiśmy na takie tematy.
    Rzeczywiście, nigdy nie rozmawiali o rzeczach, które były częścią codziennej szarzyzny. Nie rozmawiali też o sobie samych, bo każda z takich rozmów musiałaby prowadzić do rozważań związanych z przyszłością. A Anna i Abel nie mieli przed sobą przyszłości. Zawsze istniała dla nich tylko obecna chwila i robili wszystko, by ta chwila stała się jak najpiękniejsza.
-     Chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie i o tych dziwnych celach, które sobie stawiasz - powiedziała Anna, kładąc głowę na splecionych dłoniach - Chyba już nigdy nie spotkam kogoś takiego jak ty...
-     Tak złego, czy tak dobrego?
-     Dobrze wiesz co mam na myśli. Więc jak, opowiesz mi o sobie?
-     Po co? Wiesz tyle, ile powinnaś.
-     Nieprawda. Zadałam ci pytanie...
-     Tak, słyszałem! Pytałaś dlaczego leżą tutaj te kartki i przy okazji od razu zauważyłaś, że nikt mi za te rysunki nie zapłaci. Rozumujesz dokładnie tak samo, jak oni wszyscy... Tak samo jak tysiące tych biednych, zniewolonych istot, którym ktoś sprytny wmawia, że wciąż jeszcze są ludźmi. Te kartki, kochanie są prawdziwym dziełem mojego życia i zarazem dowodem istnienia czegoś takiego, jak wolna myśl. Czy ty to rozumiesz? Ja jestem wolny, naprawdę wolny...
-     A więc uważasz się za kogoś lepszego od całej reszty?
-     Nie, głuptasie, nie o to chodzi. Zrozum, dzięki tym rysunkom potrafię BYĆ. JESTEM, chociaż nic nie mam. Żyję w biedzie, ale tylko dlatego, że w naszym świecie władzę sprawują ci, dla których to co robię nie ma żadnej wartości. Nie podoba im się, że w ogóle myślę. Znacznie łatwiej steruje się takimi, dla których "mieć" oznacza "być". Tych właśnie jest najwięcej. Siedzą teraz w swoich izdebkach, wpatrują się w szklane ekrany i wydaje im się, że żyją. Ale tak naprawdę, życie przepływa obok nich. Myślą, że uda im się upodobnić do wymarzonego wzorca, jakim jest legendarny człowiek zza Bariery, jeżeli tylko uda im się wejść w posiadanie kilku nic nie znaczących przedmiotów, jak na przykład odtwarzacz wizyjny. Ci, którzy już posiedli te rzeczy uważają się za wyższą sferę, nie zdając sobie nawet sprawy jacy są maleńcy. Ich prymitywne umysły funkcjonują w oparciu o głęboko utrwalone schematy, nie mogąc przełamać barier...
    Anna poderwała się i usiadła na brzegu tapczanu. Jej oczy płonęły.
-     A ja?! - zawołała. - Czy też jestem kimś takim... To wstrętne, co powiedziałeś! Słyszysz?! Wstrętne!
    Abel delikatnie pogładził jej długie, lśniące włosy.
-     Chciałbym wierzyć, że jesteś inna - szepnął. - Możesz być inna. Musisz tylko bardzo tego chcieć. To, jaka będziesz, zależy wyłącznie od ciebie. Ja też mogłem być taki jak oni...
    Anna popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
-     Tak, tak, byłem taki. Marzyłem o tworzeniu, ale zazdrościłem innym ich wątpliwego bogactwa. Mały, mizerny, drobny człowieczek. Nie miałbym zupełnie nic, gdybym nie dostał od pewnej osoby tego mieszkania i rewolweru... Widzisz, ja po prostu nie mogę robić niczego innego, niż to, co robię. Chyba, że dla ciebie, rozumiesz?
-     Próbuję - dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku. - Mów dalej.
    Abel wzruszył ramionami.
-     To już właściwie wszystko - stwierdził. - Wiesz już dlaczego jestem taki, jaki jestem. Staram się być prawdziwym Twórcą i nie słucham kłamstw tych, którzy występują w szklanym okienku. A wiesz co sprawia mi największą przykrość? Świadomość, że nie jestem w stanie pomóc żadnemu z tych biednych, umęczonych ludzi. Nie mogę ich zmienić. Oni mnie nie wysłuchają i nie będą chcieli zrozumieć.
-     A czy już próbowałeś?
-     Owszem. Ci, których usiłowałem zmienić uznali mnie za pomylonego. Cóż, może mają rację.
    Anna pokręciła głową przecząco. Na jej twarzy nie było już śladów wyrazu złości.
-     Nie jesteś szaleńcem - powiedziała z przekonaniem. - Jesteś tylko inny, trochę inny...
-     Inny?! A może ja jestem taki, jak miliardy ludzi za Barierą, miliardy wolnych ludzi! Może to właśnie Rajska Republika jest zbiorowiskiem odmieńców! Czy nie przyszło ci to do głowy?!
    Wzruszyła ramionami, a następnie kocim ruchem rozciągnęła się na tapczanie i wtuliła policzek w poduszkę.
-     Któż wie jak jest za Barierą - westchnęła. - Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tamtego świata.
-     A ja potrafię - stwierdził Abel. - Chcesz? Opowiem ci bajkę o Annie i Ablu, którzy żyli długo i szczęśliwie w pięknym i wolnym kraju...
-     Opowiedz.
    Przez dłuższą chwilę koncentrował się by ujrzeć w myślach wizerunek odmiennej, lepszej rzeczywistości, a potem zaczął mówić. Początkowo sprawiało mu to pewną trudność, ale już po chwili zdania zaczęły układać się same i płynąć z jego ust cichym, nieprzerwanym strumieniem. Anna przymknęła oczy, a Abel mówił i mówił, całkowicie tracąc poczucie upływu czasu. Kiedy skończył, dziewczyna spała. Troskliwie otulił ją kocem i położył się obok niej. Ciągle jeszcze dźwięczały mu w uszach jej złowieszcze, zwiastujące rozstanie słowa. Nie mógł o nich zapomnieć, chociaż usiłował wmówić sobie, że był to tylko żart.
-     Przecież jest nam dobrze - wyszeptał. - Nie odchodź, proszę cię. Nie teraz...
    Słowa te przyniosły mu spokój i pozwoliły zapaść w głęboki sen. W nierealnych marzeniach raz jeszcze ujrzał swoją wymarzoną krainę i poczuł się szczęśliwy, a kiedy otworzył oczy, Anny już nie było...
    Nad rozpoczynającym swe poranne funkcjonowanie miastem, jak zwykle kołysały się kłęby ciężkich, ołowianosinych chmur. W pokoju panował jeszcze półmrok. Abel zerwał się na równe nogi, pośpiesznie wciągnął na siebie części garderoby, a następnie zapalił światło. 
    Uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Próbował wyobrazić sobie, że Anna wyszła tylko na chwilę, że zaraz pojawi się znowu i powita go swoim ciepłym uśmiechem, a pomieszane bezładnie strony świata powrócą na swoje miejsca. Ale w podświadomości czaiły się ból i bezsilna złość. Słyszał tylko kilka słów powtarzanych bezlitośnie przez wewnętrzny głos:
    "Nie ma, nie ma, nie ma..."
    Abel podszedł do stołu i drżącą dłonią podniósł niewielki kawałek papieru. Był to list napisany kobiecą ręką, którego treść składała się z kilku zaledwie zdań. Abel poczuł, że uginają się pod nim kolana. Czuł teraz tylko wściekłość i rozpacz.
    "Nie ma, nie ma..." - powtarzało łomoczące serce. "Odeszła, odeszła..." - odpowiadał głuszy szum gorącej niczym płynny ołów krwi.
    Myśl zawarta w liście wyrażona została w sposób jednoznaczny:

    Kochany
    To jest mój pierwszy i ostatni list do Ciebie. Jest już
    za późno, żeby wyobrażać sobie jak mogłoby być. Teraz nie    
    mam już wyboru. Muszę odejść tam, skąd nie ma powrotu.
    Wybacz i zapomnij.
    Twoja Anna

    Abel zacisnął pięści, podejmując próbę walki z samym sobą, a raczej z tym drugim Ablem, kochającym i zawiedzionym. Poczucie bezsilności sprawiało mu ból, który paraliżował całe jego ciało. Przestał być chłodnym, racjonalnie myślącym Twórcą. Był teraz małym, słabym, bliskim stanu obłąkania człowieczkiem. Tak dumny ze swojej wiedzy i logiki umysł stał się nagle strzępem poranionej, inteligentnej tkanki, przesyconej jedną tylko myślą: "Nie ma Anny..."
    Złudzenie bezpieczeństwa i nadzieja na szczęście odeszły, a ich miejsce zajęła samotność, jedyna wierna towarzyszka jego życia. Kilka ostatnich tygodni stało się już tylko wspomnieniem...
    Osunął się na kolana i oparł głowę o brzeg tapczanu.
-     Odeszłaś - wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby. - Bezmyślna idiotko. Właśnie teraz, kiedy najbardziej cię potrzebowałem. Proszę, wróć...
    Zacisnął powieki, wyobrażając sobie, że Anna nadal przebywa we wnętrzu ciasnego pokoiku. Po chwili był już niemal pewien, że kiedy spojrzy w stronę biurka, zobaczy stojącą obok niego dziewczynę. Wydawało mu się nawet, że czuje jej zapach, że wystarczy wyciągnąć rękę, by poczuć pod palcami aksamitną gładź jej włosów.
    Nie miał pojęcia jak długo trwał ten stan półświadomości. Bał się powrócić do czterech ścian, sufitu i podłogi, które tworzyły rzeczywistość. Kiedy wreszcie to zrobił, przez okno wpadały do pokoju nieśmiało przebijające się przez warstwę chmur, słoneczne promienie. Biurko stało na swoim miejscu, ale Anny przy nim nie było. Tylko cztery, pozbawione tępych łbów, mosiężne łuski pobłyskiwały złowrogo.


Tu jest rozdział DRUGI

powieki, wyobrażając sobie, że Anna nadal przebywa we wnętrzu ciasnego pokoiku. Po chwili był już niemal pewien, że kiedy spojrzy w stronę biurka, zobaczy stojącą obok niego dziewczynę. Wydawało mu się nawet, że czuje jej zapach, że wystarczy wyciągnąć rękę, by poczuć pod palcami aksamitną gładź jej włosów.
    Nie miał pojęcia jak długo trwał ten stan półświadomości. Bał się powrócić do czterech ścian, sufitu i podłogi, które tworzyły rzeczywistość. Kiedy wreszcie to zrobił, przez okno wpadały do pokoju nieśmiało przebijające się przez warstwę chmur, słoneczne promienie. Biurko stało na swoim miejscu, ale Anny przy nim nie było. Tylko cztery, pozbawione tępych łbów, mosiężne łuski pobłyskiwały złowrogo.


Tu jest rozdział DRUGI