Kolberg

AUTOR : Sebastian R. Chosiński
HTML : ARGAIL

 

 

1.
Usytuowana na proscenium orkiestra grała marsza. Mało kto zwracał jednak uwagę na muzykę. Gwar rozmów zagłuszał bowiem jednostajny rytm bębna i owiniętą dokoła niego toporną melodię, kojarzącą się tylko i wyłącznie z odgłosem maszerujących brukowanymi ulicami żołnierzy. O tej porze - zbliżała się już siedemnasta - restauracja tętniła życiem. Nikogo jakoś nie przerażały ostrzeżenia przed mającymi nastąpić dzisiejszej nocy nalotami; nikt nie zrezygnował z zabawy, choć może raczej do przyjścia tutaj pchała ludzi ciekawość, chęć wymiany informacji i poglądów z innymi.
Spojrzał na zegarek. Pięć minut - pomyślał. A potem wszystko się wyjaśni, przestanie dręczyć go ta niepewność, zarażająca od kilkunastu dni wszystkie jego myśli. Wziął łyk wystygłej kawy i wzdrygnął się, tak była gorzka, kwaśna i przez to nieprzyjazna podniebieniu. Przy stoliku obok siedziała bardzo młoda dziewczyna.
Ma nie więcej niż siedemnaście lat - stwierdził okiem znawcy kobiecych wdzięków. Tylko co robi sama o tej porze w takim miejscu? - zastanawiał się. Jego uwagę przykuły jej dłonie. To nie były dłonie nastolatki, ale dojrzałej kobiety, dłonie wiele obiecujące mężczyźnie. Patrzył chciwie, jak bierze do rąk szklankę z gorącą jeszcze herbatą i podnosi ją do ust. Ale usta go wcale nie interesowały.
Są piękne - uznał. Tak pięknych dłoni jeszcze nie widziałem. Nie mógł oderwać od niej swego spojrzenia, zdawał się być zahipnotyzowany. Nagle przestały doń docierać gwar rozmów i gra orkiestry. Istniała tylko ona.
Czy dostrzega moje spojrzenie? - pytał sam siebie, mając nadzieję, że tak. Że zwróci w końcu na siebie jej uwagę, że mile połechtana uwagą, jaką ofiarowuje jej nieznany, ale niezaprzeczalnie przystojny, mężczyzna, pośle w jego kierunku uśmiech. Uśmiech, który będzie stanowił zachętę do wspólnej rozmowy.
Oczyma wyobraźni widział już, jak podchodzi do jej stolika, przedstawia się, ukłoniwszy się uprzednio szarmancko, i pochyla się, by ująć w swoje dłonie jej dłoń, i składa na tej jedwabistej skórze ulotny, lecz zarazem pełen uwielbienia pocałunek. Dziewczyna jednak nie uczyniła nic, co on mógłby odebrać jako sygnał. Co więcej: odwróciła się w stronę wejścia do holu głównego i siedziała teraz niemalże tyłem do niego. Z widoku stracił również obraz jej doskonale wymodelowanych dłoni. Czeka na kogoś - stwierdził, po czym poczuł się, jakby własna myśl zadała mu cios nożem między żebra. Cóż innego miałaby tu robić: taka młoda, piękna i samotna?
Przeczucie, choć wrogie mu, nie omyliło go. Chwilę później dostrzegł bowiem idącego w kierunku jej stolika wyprężonego jak struna wysokiego blondyna. Mógł mieć dwadzieścia pięć może sześć lat. Dwadzieścia lat młodszy ode mnie - skonstatował z niesmakiem. O ileż jednak piękniejszy byłem od niego, mając tyle lat, co on - pomyślał, obserwując z uwagą, ale i rosnącym niezadowoleniem, scenę powitania kochanków. Młodzieniec ujął dłonie dziewczyny w swoje i zachłannie uniósł je do ust. Nie protestowała - ani teraz, ani później, gdy zbliżył się do niej jeszcze bardziej, by delikatnie pocałować ją w usta. Twarz kobiety jaśniała ostatnimi promieniami jesiennego słońca, które - skrywając się za horyzont, wyznaczony tutaj starymi czteropiętrowymi kamienicami - potajemnie przenikały przez nie zasłonięte jeszcze okna do wnętrza. Wyobrażał ją sobie nagą w swoich ramionach, a potem leżącą na wielkim łożu, nieśmiało próbującą skryć przed nim czerń łona i soczystość dojrzewających piersi.
Do stolika kochanków podszedł kelner. Młody żołnierz, w mundurze Abwehry, złożył zamówienie. Korzystając z okazji, on także przywołał kelnera.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał, mówiąc nienaturalnie głośno. Inaczej nie umiał; od wielu już lat musiał przecież każdego wieczoru toczyć boje z szalejącą w lokalu orkiestrą, marszami skutecznie zagłuszającą nie tylko każde słowo, ale i każdą myśl.
- Poproszę jeszcze jedną kawę - odparł tak cicho, że kelner domyślił się raczej, o co mu chodzi, z ruchu warg, niż usłyszał, co mówi.
- Dla mnie również - dodał, bardzo donośnie i służbiście, ktoś za jego plecami. Odwrócił się natychmiast i, zobaczywszy gościa, nie potrafił ukryć malującego się na jego twarzy zdziwienia.
Miał z nim już kiedyś do czynienia; to znaczy: wiedział, czym się zajmuje. Słyszał co nieco od znajomych, którzy jednak, opowiadając o nim, zachowywali daleko posuniętą wstrzemięźliwość.
- Jest pan zaskoczony moim pojawieniem się, herr Harlan? - zapytał oficer SS, siadając na sąsiednim krześle.
- Przyznam, że tak. Odrobinę - dodał, próbując ukryć zdumienie, które, jak mu się zdawało, przyszło bardzo nie w porę.
- Pan oczywiście wie, jak ja się nazywam?
- Tak - mruknął pod nosem. - Sturmbahnführer Lützke, nieprawdaż?
- W rzeczy samej...
Harlan, czekając na to, co powie jego niespodziewany - choć przecież umówił się z nim telefonicznie, nigdy nie wpadłby na to, że może to być SS-man - gość, wziął ostatniego łyka kawy. Smakowała wyjątkowo paskudnie. Czego zresztą mógł się spodziewać w takim lokalu w szóstym roku wojny, kiedy - ponoć nigdy nie mająca zostać pokonana - armia III Rzeszy ponosiła klęskę za klęską na wszystkich frontach wojny? Gdy tylko wrócę do domu, napiję się porządnej brazylijskiej kawy, by jak najszybciej wyrzucić z pamięci smak tego paskudztwa. Ale - przyszło mu do głowy - może powinienem stwierdzić raczej: "jeśli wrócę", miast "gdy"... Obecność Lützkego na pewno nie była tu przypadkowa.
- Dlaczego wybrał pan takie miejsce na spotkanie? - spytał, stwierdziwszy, że SS-man nie kwapi się do rozpoczęcia rozmowy.
- W takim miejscu nie będziemy wzbudzać niczyich podejrzeń - odparł oficer.
- A moglibyśmy?
- Jest pan dobrem nadrzędnym naszego narodowosocjalistycznego państwa - stwierdził Lützke.
- Co chce pan przez to powiedzieć?
- To, co pan i tak na pewno wie. Że jest specjalnie chroniony!
- Chroniony? - zdziwił się. - Przez kogo?
- Przez upoważnione do tego służby.
- To znaczy, że jestem non stop, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, inwigilowany?
- To zdecydowanie złe słowo.
- Obojętnie co pan powie, jak to nazwie, będzie znaczyć dokładnie to samo.
- Proszę nie udawać głupca, herr Harlan. Żyjemy w świecie, który przyjazny jest tylko nielicznym, a ich grono i tak z dnia na dzień się zawęża.
Zamilkli na moment, bowiem właśnie podszedł do ich stolika kelner. Dwie szklanki kawy stanęły na ich stoliku.
Co za ignorancja! - pomyślał Harlan. - Kawę podają w szklankach, zamiast w filiżankach. Ale może już wszystkie filiżanki potłukły im się podczas nalotów?
Korzystając z chwili przerwy w rozmowie, mężczyzna rzucił okiem na sąsiedni stolik. Wciąż tam siedzieli, młodzi i piękni oboje. Ona trzymała dłonie na jego udach. Nic bardziej podniecającego nie mógłby sobie wyobrazić.
- Czy mógłby pan przejść do sedna sprawy, zamiast zwodzić mnie i zabierać tym samym niezwykle cenny czas? - spytał, wyraźnie zły i zazdrosny.
- Słyszałem, że jest pan despotą, ale nigdy nie spodziewałem się, że będę tego musiał sam doświadczyć - stwierdził SS-man z ironicznym uśmiechem pod nosem.
Harlan wyraźnie spuścił z tonu. Ta wrogość jest zupełnie niepotrzebna - pomyślał. - Pies szczeka tylko wtedy, gdy się czegoś obawia.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział głośno. - Jestem ostatnimi czasy trochę rozdrażniony.
- Wszyscy jesteśmy - uzupełnił oficer. - To przez te alianckie naloty.
- Tak sądzę!
Lützke zamieszał gorący płyn i wziął pierwszy łyk. Po chwili wyciągnął z kieszeni munduru paczkę francuskich papierosów.
- Pali pan?
- Nie, dziękuję.
- Ale w ogóle pan pali, prawda?
- Zdarza mi się - odpowiedział Harlan, którego coraz bardziej drażniła już ta dyskusja o niczym, niczym istotnym.
SS-man z namaszczeniem zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Wypuszczał go potem z ust w kształcie kółek.
Błazen! - pomyślał Harlan.
Orkiestra tymczasem zmieniła repertuar. Z proscenium doszły ich łagodne dźwięki "Muzyki na wodzie". Tak nierealnie brzmiące w kraju ogarniętym wojną.
- Mam do pana pewną propozycję - powiedział oficer. Tak cicho, że słyszał go z trudem, mimo że muzycy grali teraz znacznie ciszej. Bezwiednie zbliżył się do twarzy oficera, by usłyszeć, co ten ma mu do zaoferowania. - Czy mogę być z panem szczery?
- Przyznam, że nie rozumiem tego pytania? - odparł Harlan. - Czy ma pan jakiś powód, by w rozmowie ze mną nie kierować się szczerością?
- Mógłby pan być wytrawnym dyplomatą - stwierdził na to Lützke. - Ale nie chcę prowadzić z panem wojny, nawet gdyby miała to być tylko partia szachów na słowa...
- Proszę więc mówić wprost!
- Sens mojej wypowiedzi może się jednak wydać panu niejasny bądź też niezrozumiały... - zaczął oficer, ale Harlan nie dał mu dokończyć.
- Kto pana do mnie przysłał? Kto stoi za tą rozmową? - spytał.
- Chciałby pan poznać nazwisko, stopień, stanowisko, jakie pełni? - Harlan potakująca kiwał głową; przestał jednak natychmiast, kiedy usłyszał drugą część zdania: - Nie uraczę pana tymi wiadomościami. I to nie dlatego, że nie chcę bądź nie mogę, ale dlatego, że nie mają one żadnego znaczenia, ponieważ nikogo pan nie zna.
Nie znam? - zastanowił się. I była to dlań najważniejsza informacja, jaką otrzymał od oficera SS. - Jeśli go nie znam, zakładając oczywiście, że Lützke nie kłamie, to nie stoi za tą całą maskaradą ani Goebbels, ani Göring, ani tym bardziej Hitler. No właśnie, ale czy on mówi prawdę? Czy można mu zaufać? Wszystko, co mówi, brzmi bardzo podejrzanie. Muszę być szczególnie ostrożny...
- Brak zaufania, którym mnie pan obdarza, jest jak najbardziej zrozumiały - stwierdził SS-man. - Nie liczyłem na to, że uwierzy pan od razu we wszystko, co powiem.
- Jak do tej pory, nic mi pan nie powiedział...
- Liczę po części na to, że jest pan bardzo inteligentnym i domyślnym człowiekiem, nawykłym do budowania niezwykłych historii.
- Niezwykłe jest to, co się wokół nas dzieje. Wystarczy jedynie na ekranie odzwierciedlać rzeczywistość - wyjaśnił, co jednak zabrzmiało jak formułka żywcem wyjęta z propagandowej broszury.
Oficer uśmiechnął się po raz kolejny. Miał wyjątkowe poczucie humoru. Wyjątkowe, jak na SS-mana.
- Pan naprawdę tak myśli? - spytał jedynie.
- Czyżby wasze służby miały jakieś wątpliwości co do mojej głębokiej wiary w idee narodowego socjalizmu?
- Nie, skądże - odparł pospiesznie oficer. - Tylko, widzi pan... Nie zawsze przyjaciółmi są ci, których za nich uważamy. Nawet, zdawałoby się na pierwszy rzut oka, wspólnicy, walczący po jednej strony barykady, mogą w ostatecznym rachunku okazać się śmiertelnymi wrogami.
- Pan próbuje mi coś powiedzieć, prawda?! - ostro przerwał SS-manowi Harlan. - Wyraża się pan wprawdzie dość enigmatycznie, ale zarazem na tyle jasno, bym mógł powziąć pewne podejrzenia. - Zamilkł na chwilę, podczas której wziął kolejnego łyka wyjątkowo paskudnej kawy. - Czy toczy się przeciwko mnie jakieś śledztwo? - z trudem słowa te przeszły mu przez krtań. Z trudem, bo odpowiedź, która zostałaby mu udzielona, mogła być mu nie w smak.
Boże! - krzyknął niemal w myślach. - Jeśli w ogóle się nad tym zastanawiam, znaczy to, że coś jest nie tak. Czyżbym podpadł Goebbelsowi albo nawet samemu... Führerowi? Tylko w jaki sposób? Nie zrobiłem przecież nic. Nic, co mogliby poczytać sobie za zdradę. Kim więc jest naprawdę Lützke i kto go tu przysłał?
Oficer przyglądał mu się z dużym zainteresowaniem, jakby starał się z wyrazu twarzy odczytywać jego myśli. Wzrok miał nieprzyjemny, przenikliwy. Ciarki przeszły Harlanowi po plecach. Słyszał kiedyś o eksperymentach medycznych i psychologicznych, jakie przeprowadzali znani nazistowscy naukowcy. Podsłuchał podczas jednego z rautów, jak rozmawiali o tym między sobą Alfred Rosenberg i Hermann Göring. O czym to wtedy była mowa? - usiłował sobie przypomnieć. O telepatii i psychokinezie. Podobno udało się gestapowcom dotrzeć do ludzi - obojętnie czy nazwać ich jasnowidzami, czy też czarodziejami - którzy potrafili czytać w ludzkich myślach. Dla których umysł napotkanego nawet przypadkiem, na zatłoczonej ulicy, człowieka nie miał żadnych tajemnic.
Może Lützke jest kimś takim?
Wyraz twarzy SS-mana, jego pewność siebie i zaciętość, zdawały się potwierdzać obawy Harlana. Z drugiej jednak strony nie wierzył w te bzdury, nawet jeśli bardzo poważnie dyskutowali o nich najwięksi dygnitarze Rzeszy. Czytanie w ludzkich myślach - parsknął kiedyś śmiechem, rozmawiając o tym ze swoją żoną. - To fantastyka. I wcale nie naukowa!
Teraz jednak nie był już tego tak bardzo pewien. Lützke potrafił wzbudzać w swoich rozmówcach wątpliwości.
Starając się nadać swemu głosowi ton pewności, Harlan powiedział:
- Przez telefon mówił pan o jakiejś propozycji.
SS-man potakująco kiwnął głową.
- Czy mógłbym ją więc wreszcie usłyszeć?
- Powoli zbliżaliśmy się do... - zawiesił na moment głos, po czym dodał - ..."jądra ciemności". Starałem się nawet pana odpowiednio nakierować. Nie wydawało mi się, by pośpiech był w tym przypadku wskazany.
- A jednak. Nie wiem jak pan, ale ja jestem bardzo zapracowanym człowiekiem. Nie lubię przesiadywać choćby w najbardziej ekskluzywnych restauracjach, jeśli nie mam na to ani ochoty, ani tym bardziej czasu! - wyrzucił z siebie, starając się, by jego słowa zabrzmiały jak najbardziej oficjalnie.
- To prawda, sondowałem pana - odpowiedział oficer. - Muszę mieć pewność, zanim złożę panu propozycję.
- Jaką propozycję?
- Problem w tym, że tej pewności nie mam.
W Harlanie coś się zagotowało. Z trudem powstrzymywał gniew. Choć narastała w nim wściekłość, starał się nie dać tego po sobie poznać. Obojętnie jaką pozycję w hierarchii zajmował Lützke, był mimo wszystko wysokim oficerem SS. A więc - mógł być ważny, znacznie ważniejszy, niż to się wydawało na pierwszy rzut oka.
Tłumiąc złość, powiedział jedynie:
- Ściągnął mnie pan tutaj z Babelsbergu. Straciłem przez pana - spojrzał na zegarek - już prawie trzy godziny, musiałem skrócić dzień zdjęciowy, a pan...
- Proszę się uspokoić - powiedział cicho oficer, ale zrobił to takim tonem, że Harlan natychmiast zamarł.
Zamarła też orkiestra, odegrawszy do ostatniej nuty wiekopomne dzieło Franciszka Schuberta. Cisza była więc podwójnie nieznośna.
- Pan zwariował - wymamrotał Harlan. - Kto jest pańskim bezpośrednim przełożonym?
Chociaż pytanie Harlana zabrzmiało jak groźba, SS-man wcale się nią nie przejął. Pod nosem ponownie rozkwitł mu symboliczny niemal uśmieszek.
- Proszę nie robić scen. Ani to panu, ani mnie nie jest potrzebne. Po co zwracać na siebie uwagę?
- Słucham zatem! Jaką ma pan dla mnie propozycję? I radzę, by przestał pan już mylić tropy i wystękał wreszcie, o co chodzi, bo naprawdę zaczynam się niecierpliwić...
Orkiestra odezwała się ponownie. Od pierwszych nut rozpoznał "Horst Wessel Lied". Kilku mężczyzn w mundurach NSDAP podniosła się z siedzeń i wysunęło do przodu rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Ani Harlan, ani Lützke nawet nie drgnęli. Nikt zresztą tego od nich nie wymagał.
- Pan zdaje sobie sprawę z tego, że wojna powoli zbliża się do końca...
Do końca? - powtórzył w myśli. - Tak, kiedyś musi być jej koniec. Wiem jednak doskonale, co rozumiesz pod tym pojęciem: Do końca...
- Niech pan mówi dalej, Lützke.
- Jeśli tylko chce pan słuchać...
- Proszę mówić!
- Nawet najbardziej zagorzały narodowy socjalista musi zdawać sobie sprawę z nieuchronności dziejów - kontynuował człowiek w mundurze SS-mana, który jednak wcale nie mówił jak SS-man. - Należy się liczyć z każdą możliwością, zarówno ze zwycięstwem, jak i...
- Czyżby zapomnieli o tobie, wyłapując wszystkich zwolenników Stauffenberga? - mruknął pod nosem tak cicho, by Lützke nie mógł go usłyszeć.
- Mówiąc krótko: jest nam pan potrzebny!
Tego się Harlan nie spodziewał.
Potrzebny? Jestem potrzebny? - kłębiło mu się w głowie. - Mówią mi to od dziesięciu lat, ale on chyba ma na myśli coś zupełnie innego.
- Komu? - zapytał.
- Chociażby przyszłym władzom Niemiec.
- Zakłada pan, że władze te mogą w przyszłości się zmienić?
- Nikt nie jest wieczny - odparł oficer.
- Nie, nie - zaoponował Harlan. - Nie to pan ma na myśli.
- Proszę nie łapać mnie za słówka. Tym bardziej że i tak nie będzie pan w stanie nic udowodnić...
- Za kogo pan mnie uważa? - zdenerwował się, ale jego złość sprawiała wrażenie nieszczerej, wystawionej jedynie na pokaz. - Jestem artystą, nie denuncjatorem.
- I tylko dlatego do pana przyszedłem. Jest pan - powiedział to ze szczególnym akcentem - rzeczywiście artystą i dlatego chcemy dać panu szansę. Tyle pan przeżył, tyle pan widział. Chcemy pana ocalić!
- Chcemy? Jacy "my"? I przed kim wy mnie chcecie ocalać? - pytał, kompletnie już skonsternowany.
- Rola świadka nie będzie chyba zbyt trudną dla kogoś, kto był aktorem?
Gra, jaką prowadził z nim Lützke, wkroczyła na bardzo niebezpieczne tory. A jeśli jest to jedynie szyta wyjątkowo grubymi nićmi prowokacja? - myślał Harlan. - Jeśli to, zawsze o wszystko zazdrosny, Himmler stara się wykopać pode mną olbrzymi dół, bym wpadł doń i połamał sobie wszystkie kończyny? Nie, Joseph by na to nie pozwolił. On jeden trzyma rękę na pulsie od czasu, kiedy Führer popadł w ten swój melancholijny, wypełniony mistycyzmem, nastrój. Jest jeszcze Göring, który mógł się sprzymierzyć z Himmlerem. Ale to mało prawdopodobne...
- Moje filmy są świadectwem - stwierdził oficjalnie Harlan.
- Owszem, ale przeciwko panu. My zaś będziemy się starali pana ochronić. Oczywiście, jeżeli przyjmie pan naszą propozycję.
I znowu ci "oni", o których Lützke mówi tak, jakby nic na tym świecie nie miało prawa zdarzyć się bez ich udziału.
- Musiałby pan tylko udać się ze mną...
- Dokąd?
- Przyjmijmy, że to pozostałoby na razie tajemnicą.
- Pan musiał naprawdę zwariować! - Z ogromnym trudem trzymał już nerwy na wodzy. Irytował go ten oficer, który mówił tak dużo, a zarazem nie zdecydował się na powiedzenie niczego konkretnego. Śmierdziało mu tu coś na odległość.
Ale, z drugiej strony, czy nie warto zabezpieczyć się na przyszłość? Bo Lützke chyba coś takiego ma na myśli... - zastanawiał się.
- Przypuśćmy, że panu wierzę i oddaję się w pana ręce. Co wtedy?
- Wychodzimy stąd razem i idziemy do mojego mieszkania. Nikt nie może o tym wiedzieć, co oznacza, że od tej chwili zrywa pan kontakty z rodziną i znajomymi.
- To brzmi absurdalnie!
- Taki jest mój warunek.
- A co otrzymam w zamian?
- Życie!

2.

Spokój wieczoru przerwały syreny alarmowe. Niemcy znali już te sygnały na pamięć. Systematycznie prowadzone od kilku miesięcy naloty na niemieckie miasta, w tym również na Berlin, mocno dawały się we znaki.
Goście poderwali się z miejsc, orkiestra zamilkła. Kierownik sali stanął w drzwiach wejściowych i uderzał w gong.
- Drodzy państwo - zaczął niezwykle spokojnym tonem głosu. - Syrena oznacza, że niebawem nadlecą nad Berlin wrogie samoloty. Nie pozostaje nam nic innego, jak przerwać zabawę i udać się do schronu przeciwlotniczego, który znajduje się w piwnicy kamienicy położonej naprzeciwko.
Niewielu gości czekało jednak na to, co ma on do powiedzenia. Kierowali się w stronę szatni, by jak najszybciej odebrać garderobę i wyjść na ulicę.
- Proszę nie wpadać w panikę. Zaopiekują się państwem nasi pracownicy. Oni również, po państwa wyjściu, pilnować będą pozostawione przez was rzeczy... - kontynuował ubrany w gustowny kostium mężczyzna. - Możecie być pewni, że nic nie zaginie. Ręczymy za to honorem!
Jeśli bomba trafi dokładnie w to miejsce, jakie to będzie miało jeszcze znaczenie? - pomyślał Harlan. Nie wstając z miejsca, przyglądał się spanikowanym ludziom. Krzątali się nerwowo po sali, przepychali w drodze do wyjścia. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru ruszyć ich śladem. Także Lützke zachowywał kamienny spokój. Przyglądał się Harlanowi badawczo, jakby chciał wyczytać z jego twarzy, czy ten rzeczywiście niczego się nie boi, czy jedynie przybrał pozę twardego człowieka.
- Pan chce tu zostać? - spytał oficer.
- Gdybym miał przerywać zdjęcia za każdym razem, gdy nad wytwórnię nadlatują alianckie bombowce, w ciągu ostatniego roku nie nakręciłbym ani jednego metra taśmy - wyjaśnił.
Sala już prawie opustoszała. Opuszczali ją ostatni goście. W okolicach wyjścia krzątali się jeszcze pracownicy restauracji, z oddali natomiast wciąż dochodził przeciągły złowrogi ryk syren. Dopiero po chwili jeden z kelnerów dostrzegł ich i zbliżył się do jedynego zajętego jeszcze stolika.
Uniżonym tonem wytłumaczył:
- Proszę mi wybaczyć, ale moim zdaniem powinni się panowie udać do schronu. To nie jest daleko, tu naprzeciwko.
- My zostaniemy! - odparł krótko Lützke.
- Przykro mi - nie dawał za wygraną kelner - ale to polecenie właściciela restauracji, który, zgodnie z obowiązującymi przepisami, odpowiedzialny jest za bezpieczeństwo gości podczas nalotów.
- Gdzieś mam twojego szefa i przepisy, którymi się kieruje! - stwierdził podniesionym głosem SS-man. Wstając, poklepał się dłonią po kaburze, po czym dodał - Nie powtórzę tego po raz trzeci: chcemy zostać tutaj sami!
Kelner, wyraźnie zakłopotany, musiał ustąpić, choćby miała go za to czekać nagana szefa. Ale i on nic by tutaj nie wskórał.
- Mam tylko nadzieję, że nic się panom nie stanie - odpowiedział i odszedł. Przed wyjściem z sali spojrzał jeszcze raz za siebie, na tych dwóch niecodziennych gości.
- Naoglądał się pan westernów - stwierdził Harlan, kiedy zostali we dwójkę w potężnej, ale pustej już, sali.
- Czasami trzeba używać niekonwencjonalnych argumentów - powiedział SS-man. - Wierzę jednak, że w pana przypadku nie będę musiał po nie sięgać...
- Jeśli tylko potrafi mnie pan przekonać...
- Czy to, co już powiedziałem, nie przekonało pana?
- Zabrzmiało raczej jak groźba. Jedyny wniosek, jaki mógłbym wyciągnąć z pańskich słów, to ten, że musi pan być człowiekiem chorym psychicznie.
- Jeżeli któryś z nas zwariował, stawiałbym raczej na pana - zripostował oficer. - Proszę zrozumieć, że daję panu szansę.
- Jaką?
- Na normalne życie, kiedy to wszystko się już skończy... Oczywiście w zamian za coś.
- Za co? Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć?
- Bo nie mogę.
- W takim razie nie przekona mnie pan.
Lützke, odruchowo, pod stołem zaczął grzebać przy kaburze. Harlan dostrzegł ten ruch. Przez moment na jego spokojnej dotychczas i opanowanej twarzy zagościł niepokój. Ale nie dał tego po sobie poznać.
- Niech pan nie zapomina, że jestem... chroniony - powiedział tylko, modląc się zarazem w duchu, by świadomość tego ostudziła zapędy SS-mana. - Nie sądzi pan chyba, że w tej chwili - rozejrzał się po sali - naprawdę zostawiono nas samych sobie.
Oficer, nieco wytrącony z równowagi, pochylił się nad stolikiem i zbliżył do Harlana.
- Pan nic nie rozumie - wyszeptał tak, by usłyszeć mógł go tylko on. - Jest pan cholernie ważnym człowiekiem, ale tylko do czasu. Wszystko się skończy w dniu, kiedy runie tysiącletnia Trzecia Rzesza. Co wtedy pan zrobi?
- Nadal będę robił filmy. To potrafię najlepiej.
- Dla kogo?
Harlan nie odpowiadał. Syreny za oknami umilkły. Teraz słychać było szum lecących nad miastem bombowców. Chwilę później rozległy się odgłosy wybuchów. Na szczęście bardzo odległe. Szyby jednak zadrżały trwożliwie w oknach.
- Może zniszczą ten pański Babelsberg?! - wycedził przez zęby oficer.
- Zapewniam pana, że wybierają znacznie ważniejsze z militarnego punktu widzenia cele - odparł Harlan.
- Mógłbym przecież pana porwać!
- Dlaczego pan tego nie zrobi? To ma szansę się udać. Właśnie teraz, w tym zamieszaniu...
- Mogłem to zrobić już dużo wcześniej. Ale nie w tym rzecz. Pan musi wybrać.
- Ja już wybrałem - zostaję! Tu jest moje miejsce. Tu mam pracę. Muszę dokończyć film!
- Zdąży pan?
Harlan uśmiechnął się. Sprawiał wrażenie pokerzysty, który rozgryzł do końca swojego przeciwnika. Teraz miał nad nim przewagę, bo wiedział, kim jest tamten. Miał przewagę, bo wystarczyłby jeden telefon, aby oddać go w ręce sprawiedliwości.
- Niech pan teraz wstanie od stolika i odejdzie - powiedział głośno do SS-mana. - Zapomnę o tej rozmowie. Dla pańskiego dobra... Zapomnę, że się kiedykolwiek spotkaliśmy, że składał mi pan jakiekolwiek propozycje. Jeżeli kiedyś jeszcze los zetknie nas ze sobą, może pan być pewny, że nie pisnę o tym wszystkim słówka. - Przemawiał żarliwie, będąc w pełni przekonanym o własnej racji. Ton jego głosu nie dopuszczał sprzeciwu.
Lützke podniósł się i poprawił na sobie mundur.
- Żal mi pana - stwierdził tylko i ruszył w kierunku wyjścia z sali.
Harlan patrzył, jak znika w drzwiach prowadzących na korytarz, a potem obserwował go chwilę przez szybę, nim tamten skręcił za róg ulicy.

Ulica sprawiała wrażenie wymarłej. Coraz częstsze ostatnimi czasy naloty Anglików powodowały wśród mieszkańców Berlina nieopisaną panikę. Wojna coraz bardziej dawała im się we znaki, co jednak nie równało się wcale ze spadkiem popularności Adolfa Hitlera. Mniej lub bardziej zamordystycznymi sposobami, hitlerowcy potrafili utrzymać własne społeczeństwo w ryzach. Niemiecki ordnung dawał o sobie znać również podczas nalotów. Był odgórny nakaz, by chować się w schronach bądź specjalnie do tego przystosowanych piwnicach, i Niemcy go wypełniali. Można było mieć niemal stuprocentową pewność, że aż do momentu ogłoszenia za pomocą syren odwołania alarmu, żaden uczciwy Niemiec nie wychyli nosa ze schowka.
Przebieg rozmowy z Harlanem nie zdziwił ani nie zaskoczył oficera. Dokładnie wiedział, z jakim typem człowieka będzie miał do czynienia i wszystkie, zebrane wcześniej na jego temat, informacje w zasadzie się potwierdziły. Harlan był "dzieckiem" hitleryzmu, jego nieodłączną częścią, i bez Hitlera, bez narodowego socjalizmu nie był w stanie istnieć, a już na pewno twórczo pracować.
Od początku miał wątpliwości, by rozmowa ta miała przynieść pożądane efekty.
- Harlan nie jest z tych, co zdradzają - powiedział szefowi swojej komórki jeszcze dzisiaj rano.
- Ale on jest nam potrzebny! - odparł mężczyzna po pięćdziesiątce, prawnik z Oksfordu.
- Żywy czy martwy? - zażartował.
Waxworth zmierzył go nieprzyjaznym wzrokiem. Nie lubił tego typu żartów. Uderzył dłonią w plik papierów równo złożonych na jego zabytkowym dębowym biurku.
- Spójrz na to! - powiedział dramatycznym tonem. - To akta, które zbieramy od pięciu lat.
- Wiem - wtrącił. - Są tam przecież także dokumenty, które ja zdobyłem.
- Są także zeznania wielu świadków - kontynuował oksfordzki prawnik. - To prawie gotowy materiał dowodowy. Zwróć uwagę na jedno jedyne słówko: prawie... - Wyraźnie zmęczony, opadł na fotel, również masywny, dębowy, z czasów wiktoriańskich. - Te dokumenty są jak puzzle. By ułożyć cały obrazek, potrzebny jest nam jeszcze jeden element. Zeznania Harlana! Po prostu: musimy go mieć.
- A jeśli się nie zgodzi? - spytał. - Musimy się liczyć z taką ewentualnością.
- Możesz użyć wszystkich możliwych środków. Masz do swojej dyspozycji całą grupę specjalistów.
Waxworth sięgnął po słuchawkę telefoniczną i wyszeptał do niej coś, czego on nie mógł dosłyszeć. Po chwili otworzyły się drzwi i pojawił się w nich mężczyzna w czarnym dwuczęściowym garniturze.
- Poznajcie się, panowie. To jest agent Norwich, a to...
Twarz mężczyzny wydała mu się znajoma. Musiał ją już gdzieś widzieć: w gazecie, w kinowej kronice, a może po prostu spotkali się już kiedyś i wymienili ze sobą kilka zdań.
- ...nasz gość z Ameryki, pan Fritz Lang - dokończył prezentację Waxworth.
- Pan jest tym słynnym reżyserem?!
- Tak - odparł Lang i usiadł na krześle, które zaproponował mu gospodarz.
Norwich również spoczął.
- Pan Lang poznał kiedyś Harlana - stwierdził prawnik. - Prawda?
- Wprawdzie tylko pobieżnie, ale wiem o nim dużo. Zresztą, czytał pan chyba moje opracowanie na jego temat? - zwrócił się do agenta.
- Tak, dowiedziałem się o nim wielu ciekawych rzeczy.
- A tutaj - sięgnął po aktówkę, z której wyciągnął szary skoroszyt; nie otwierając, podał go Norwichowi - ma pan dalsze materiały.
- Co w nich jest?
- Analiza psychologiczna postaci dokonana na podstawie jego dzieł. Pracowali nad tym najlepsi psychologowie oraz... ja.
Agent zważył teczkę w dłoni. Jakieś pół kilograma - przeszło mu przez myśl. - Więc tyle jest warte dzieło stworzenia.
- Co z niej wynika? - zapytał.
- Dostanie pan do ręki dodatkowe argumenty - odparł Lang. - Choć, jeśli dokładnie przejrzał pan poprzednią porcję "wyprodukowanych" przez nas dokumentów, powinien pan już o nim dużo wiedzieć.
- O nim jako człowieku, o artyście jednak niewiele.
- Proszę mi wybaczyć - reżyser zarumienił się. - Trwało to może trochę dłużej niż zakładaliśmy, ale w końcu jest. - Jeszcze raz wskazał palcem na skoroszyt, który przed chwilą wręczył Norwichowi. - Znajdzie pan tam również specjalny rozdział poświęcony... - głos nieco mu zadrżał i na moment zamilkł. - Poświęcony mojej żonie. Thea przez kilka lat, po mojej ucieczce z Niemiec, była jego bliską współpracownicą.
- Słyszałem - westchnął agent. - A pan czuł się za to w jakiś sposób odpowiedzialny...
- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, co nią kierowało. Proszę jednak zwrócić uwagę na to, że ostatni wspólny film zrobili jeszcze przed wybuchem wojny.
- Pan to uważa za okoliczność łagodzącą?
W tym momencie wtrącił się Waxworth.
- Pan Lang pomaga nam między innymi dlatego, by ocalić swoją żonę - wyjaśnił. - To jednak nie powinno ciebie interesować.
- Rozumiem - stwierdził Norwich. - To są już zakamarki wielkiej polityki.
- Pan nigdy nie poznał mojej żony - powiedział cicho reżyser. - Co więc pan może o niej wiedzieć, o dylematach, przed jakimi stawali artyści w III Rzeszy?...
- Zaiste, niewiele.
Waxworth z trudem podniósł się z fotela, okrążył biurko i podszedł do agenta.
- Zapoznaj się dokładnie jeszcze raz z całą dokumentacją na temat Harlana. Masz wiedzieć o nim wszystko, musisz umieć przewidzieć każdy jego ruch. I musisz go do nas ściągnąć. Jest nam potrzebny jako świadek, świadek oskarżenia. Są sprawy, o których nikt nie wie więcej niż on.
Norwich wstał i usłużnie pokłonił się przed swoim szefem, następnie złożył pokłon Langowi i wyszedł z biura, dzierżąc w dłoni papierową teczkę.
Minę najwidoczniej miał niewyraźną, bowiem sekretarka szefa spytała:
- Było aż tak źle?
- Wiesz, jak nie lubię papierkowej roboty - mruknął, pokazując jej wypchany po brzegi skoroszyt. - To mi zajmie całą noc - w głosie agenta można było wyczuć sztubacką skargę.
- Kiedy ruszasz?
- Akcję zaplanowano na jutro rano.
Sięgnął po płaszcz, rozpięty na wieszaku, i zaczął się ubierać.
- A dokąd teraz się wybierasz? - spytała sekretarka.
- Do domu. Czeka mnie bardzo zajmująca lektura - odparł z wyrzutem.
- Otóż, jeszcze nie - stwierdziła.
Natychmiast spojrzał na nią zaniepokojony.
- Dzwonił major Fairfax. Masz się u niego jak najszybciej zgłosić - powiedziała to z czarującym uśmiechem na twarzy, jakby chciała osłodzić nie najweselszą przecież wiadomość.
- A czego on może ode mnie chcieć?
- Nieoficjalnie słyszałam... - podświadomie ściszyła głos, co w tej instytucji było dosyć częstą praktyką. Chociaż nikt o tym nie mówił, istniało powszechne przekonanie, że na początku wojny we wszystkich biurach, jak i pomieszczeniach, zdawałoby się, mniej ważnych ze strategicznego punktu widzenia, zamontowano podsłuchy. Miało to pomóc w wykrywaniu potencjalnych zdrajców, których obawiano się nawet w takiej instytucji.
Norwich przysiadł na blacie biurka i pochylił się w stronę sekretarki. Niechcący jego wzrok powędrował w kierunku głębokiego dekoltu panny Fishbourne.
Szef powinien nakazać pracownicom noszenie staników - przebiegło mu przez myśl, mimo że w duszy podświadomie cieszył się z faktu, iż przepis taki, przynajmniej na razie, nie obowiązuje.
- ...słyszałam, że plan uległ pewnym zmianom.
- Cholera! - zaklął na tyle głośno, by jego słowa wychwycić mogła każda pluskwa.

Lützke szedł pustą ulicą. Groźba nalotu była na tyle realna, że nikt z mieszkańców Berlina nie chciał ryzykować. Prawie wszyscy szukali więc schronienia w specjalnie do tego celu przystosowanych kamienicznych piwnicach. Widok oficera SS, wałęsającego się samotnie po mieście, był w tej sytuacji niecodziennym widokiem, ale przynajmniej mógł mieć on pewność, że nikt go nie będzie śledzić, ani że nikt go nie zatrzyma.
"Chyba że Harlan? - pomyślał i odruchowo spojrzał za siebie. Nikogo jednak nie zauważył. Przyspieszył kroku i dwieście metrów dalej wszedł w bramę, na dziedzińcu której stał jego "służbowy" mercedes. Wsiadł do wozu i odjechał.
Z oddali dobiegał go szum odlatujących już alianckich samolotów. Zaraz ulice ponownie zaroją się cywilami, policjantami, przebywającymi na urlopach żołnierzami. Wyjdą ze swych nor złodzieje i prostytutki, których przybywało z każdym dniem od czasu, gdy kraj popadał w coraz większy kryzys polityczny, militarny i - w efekcie - gospodarczy. Ludzie biednieli z dnia na dzień. Samotne kobiety, żołnierskie wdowy, dorabiały kurestwem, a że nie brakowało chętnych na ich tanie usługi - jakoś wiązały koniec z końcem. Przeklinały ich jednak zawodowe ladacznice, zmuszone do sztucznego zaniżania cen, byle tylko pozostać w biznesie. Im też sprzykrzyła się już ta wojna...
A on nie chce nam pomóc - pomyślał Norwich, przebrany w mundur oficera SS.
Na swój sposób to uroczy człowiek, ale zarazem wyjątkowa kanalia - relacjonował kilka tygodni wcześniej majorowi Greenowi. To było tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy wrócił z wyprawy do czasów III Rzeszy. Spędził wówczas w Berlinie zaledwie dwa dni, a jego zadaniem było poznanie Harlana. Okazja była przednia: uroczysty bankiet wydany przez Goebbelsa z okazji niemieckiej premiery filmu "Żyd Süss". Reżyser, u boku swej pięknej żony Krystyny, triumfował pod każdym względem. Miał świadomość, że ten film wyniesie go na piedestał, że w ten sposób zdetronizuje innych ulubieńców Goebbelsa - Steinhoffa, Tourjanskiego, Liebeneinera, Rittera, a przede wszystkim Ucickiego, o pozycję którego był najbardziej zazdrosny. Mocniejszą pozycję od niego miała teraz już tylko słynna Leni. Ale w niej kochał się sam Führer. Poza tym, gdy tylko wybuchła wojna, Riefenstahl odstawiła kamerę na bok.
- Przyszłość należy do nas! - powiedział Harlan, wznosząc toast, ale wszyscy byli pewni, że tak naprawdę, mówiąc to, myśli tylko o sobie.
Chwilę później, rozpromieniony, zwrócił się do Goebbelsa:
- Niezły zrobiliśmy numer temu Żydowi Feuchtwangerowi, nieprawdaż?
Minister propagandy nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko i jednym łykiem opróżnił kielich szampana.
Lützke, korzystając z okazji, podszedł do stojącej nieco z boku, porzuconej przez męża, Krystyny.
- To wielki dzień dla pani małżonka - powiedział, całując ją w dłoń. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Lützke.
- Jest pan oficerem czy też pracuje w dyplomacji? - spytała, bowiem nie miał tego dnia na sobie munduru.
- Owszem, w swojej pracy często muszę być dyplomatą - odparł.
- A więc?
- Jestem oficerem SS.
Pięknej kobiecie mina wyraźnie zrzedła.
- Wolałaby pani, aby ukłony słali jej raczej żołnierze innego autoramentu? - Nie odpowiedziała, więc dodał: - Mogę panią zapewnić, że moje dłonie nie są splamione krwią.
- Wcale pana o to nie podejrzewałam - odpowiedziała obojętnie, starając się w ogóle nie patrzeć w jego kierunku; wzrokiem szukała męża.
- Nie jest pani chyba zazdrosna o Goebbelsa? - spytał z uśmiechem.
- Tak jak i Veit nie będzie zazdrosny o pana - zripostowała. I choć dotknęła go ta uwaga, w tym momencie poczuł do niej szacunek. Nie lubił jej jako aktorki, drażniła go jej melodramatyczność i fakt, że niemal w każdym filmie, reżyserowanym zresztą przez męża, ginęła w odmętach wody. Nieco później zaczęto ją, nieco złośliwie, nazywać "pierwszą topielicą Rzeszy". A przecież wcale nie była Niemką.
- Gdyby nie zdecydowała się pani pozostać w Niemczech, mogłaby zrobić karierę równą Grecie Garbo - powiedział, chcąc się nieco przypochlebić.
- Jestem pewna, że praca w Niemczech daje mi znacznie więcej satysfakcji, niż jej kręcenie filmów w Ameryce - odparła.
- Nie lubi pani Hollywood?
- To nie kwestia amerykańskich reżyserów ani aktorów, ale widzów. Amerykanie są głupi i filmy, jakie się dla nich robi, muszą siłą rzeczy być głupie...
Coś w tym jest - pomyślał Norwich. - Gdyby oni wszyscy zobaczyli choć jeden film z Marylin Monroe w roli głównej, zyskaliby kolejny dowód na moralną i artystyczną degrengoladę Zachodu...
Niespostrzeżenie podszedł do nich Harlan. Stanął za plecami Lützkego i przysłuchiwał się ostatniemu zdaniu wypowiedzianemu przez swoją żonę.
- Czyżby pan, który bawi cię rozmową, uważał inaczej? - spytał, stając u boku Krystyny.
- Nie, uważam dokładnie tak samo jak pani Söderbaum - odpowiedział oficer, po czym dodał: - Bardzo miło mi pana poznać, herr Harlan. Nazywam się Lützke.
- Zapomniał pan dodać, że jest oficerem SS - wtrąciła Krystyna.
- Tak się składa, ale dzisiaj akurat nie jestem na służbie.
- Jakim więc cudem pan się tu znalazł?
- Otrzymałem zaproszenie...
- Pan zna się na kinie? - zapytał Harlan, wpatrując się weń świdrującym wzrokiem.
- Jako tako. Ale ten film chciałem zobaczyć szczególnie. Po tym jak zachwycili się nim Włosi...
- To przede wszystkim prawdziwy film. I dlatego jest także obrazem uniwersalnym. Gdziekolwiek będzie się wyświetlany, zaskarbi sobie wdzięczność widowni. Oczywiście aryjczyków - wyjaśnił reżyser.
- Nie wątpię.
- Dlatego taki film nie mógłby nigdy powstać w zażydzonym aż do granic przyzwoitości Hollywood...
- Wielu Amerykanów na pewno z chęcią by go zobaczyło.
- Wątpię jednak, by znalazł się dystrybutor chętny do wprowadzenia tego filmu do amerykańskich kin. Po raz kolejny prawdziwa sztuka będzie musiała schylić czoła przed polityką - stwierdził tonem nie znoszącym sprzeciwu Harlan. - A teraz, pan wybaczy, poproszę żonę do tańca.
I odpłynęli w gąszcz zaludniający parkiet. Byli piękną, aryjską parą...

3.
Dzień był wyjątkowo męczący. Siedząc w samochodzie i wsłuchując się w jednostajny szum silnika, Harlan na moment przysnął. Przebudził się, kiedy wóz podskoczył na nierówności szosy.
- Mógłbyś uważać, jak jeździsz! - warknął do kierowcy, który zbył uwagę zwierzchnika trwożliwym milczeniem.
Kiedyś mógłbym mu zagrozić chociażby wysyłką na front wschodni, ale teraz, gdy ten wschód znajduje się niespełna czterysta kilometrów od Berlina... - pomyślał.
- Daleko jeszcze? - spytał głośno.
- Za dziesięć minut będziemy na miejscu - odparł szofer.
- Dlaczego tak ciemno? - zastanowił się głośno Harlan, spoglądając przez okno samochodu na wyludnione uliczki. - Przecież jeszcze nie ma szóstej.
- Wszyscy się boją. Naloty to już codzienność.
- Tak, tak. Po prostu... - przerwał, bo zadrżał mu głos - pamiętam inny Berlin.
- Wszystko przemija.
- Wszystko - powtórzył bezwiednie jak echo. - Masz także na myśli naszą Tysiącletnią Rzeszę?
- Jeśli Führer czegoś nie wymyśli...
- Jeśli, jeśli... Wszyscy chcą, by ktoś robił coś za nich! - Na moment podniósł głos, ale już po chwili spasował. Nie ma po co się tak gorączkować. Swoje poglądy lepiej zostawić na inne czasy.
- Pan myśli, że ja nie chciałem na front? - odparł kierowca. - Chciałem, ale nie wzięli. Mam źle zagojoną ranę jeszcze z tamtej wojny. Ale, kto wie, może mi jeszcze dadzą karabin do ręki.
- Co byś z nim zrobił, człowieku?
- Strzelałbym, do każdego, kto w obcym mundurze stanąłby naprzeciw mnie. Do Anglików, Amerykanów, Sowietów. I do Francuzów, do każdego, bez wyjątków.
- Oby nigdy do tego nie doszło - mruknął Harlan pod nosem. Szofer jeszcze coś dodał, ale tak cicho, że nie dosłyszał ani słowa.
Resztę drogi spędzili w milczeniu.
Wysiadłszy z wozu przed bramą swej willi, Harlan otworzył drzwi od strony kierowcy i powiedział:
- Jutro punktualnie o szóstej!
- Tak jest!
- Ani sekundy spóźnienia.
- Będę pięć minut wcześniej.
W korytarzu zrzucił z siebie buty i futro, po czym chwiejnym krokiem przeszedł do salonu. Padł na kanapę i w milczeniu spoglądał na wielki fotos, powieszony na ścianie, tuż nad ławą, przedstawiający jego żonę.
Ile to było lat temu? - pomyślał. - Dawno, bardzo dawno, jeszcze przed wojną.
Zamknął powieki, mając nadzieję, że w ten sposób łatwiej przeniesie się w tamte zamierzchłe czasy, krótko po tym, gdy poznał Krystynę.
Ale ponownie nie dane mu było zasnąć. Przebudził się, usłyszawszy skrzypienie schodów prowadzących na piętro. Spojrzał w tamtym kierunku i dostrzegł swą żonę, schodzącą, a raczej spływającą z góry - takie bowiem sprawiała wrażenie, ubrana w długą po kostki białą suknię.
- Dlaczego mnie nie zawołałeś? - spytała, znalazłszy się przy nim.
- Nie chciałem cię niepokoić - odparł.
- Jak dzisiaj poszło?
- Jak po grudzie. Od dłuższego już czasu wszystko idzie jak po grudzie...
- To przez te naloty. Wszyscy są podenerwowani, nikt nie może się skupić.
- Bronisz ich?
- Kogo?
Rzeczywiście: kogo? - zastanowił się. - Przecież i ja tego już psychicznie nie wytrzymuję. Cztery, pięć razy dziennie muszę przerywać zdjęcia z powodu alarmów przeciwlotnicznych. W takich warunkach nie można normalnie pracować...
Krystyna podeszła do barku i wyciągnęła stamtąd butelkę francuskiego koniaku.
- Na pewno z chęcią się napijesz - stwierdziła.
- Proszę.
Rozlała złocisty płyn do dwóch kieliszków. Postawiła je na stoliku i usiadła obok męża na kanapie.
- Zdążysz?
- Z filmem?
Kiwnęła głową.
- Muszę. Najpóźniej w listopadzie materiały muszą trafić do montażowni.
- To będzie twój najlepszy film, wiesz o tym? - Podała mu kieliszek. - Wypijmy za powodzenie!
Wypił bez słowa.
- Boję się tylko o coś innego? - powiedział tak cicho, że z trudnością go usłyszała. - Że nikt tego filmu nie zobaczy.
- Dlaczego? Przecież jeszcze nie tak dawno twoje dzieła podziwiała cała Europa.
- Cała niemiecka Europa - dodał, choć już bez krzty entuzjazmu. - Dziś Niemcy się kurczą, a za rok nie wiadomo, czy jeszcze w ogóle będą istnieć.
- To nie najmniejszego znaczenia! - krzyknęła Krystyna. - Rzesza może lec w gruzach, Hitler może zginąć, ale sztuka... prawdziwa sztuka zawsze się obroni.
- Sądzisz, że Francuzi z chęcią obejrzą film mówiący o klęsce Napoleona.
- Ale są jeszcze Anglicy, są Włosi, Hiszpanie, wreszcie Szwedzi!
- Wiesz... - Zbliżył się do niej i zatopił swoje dłonie w jej długich, bujnych blond włosach. - Kocham cię za to.
- Za co?
- Że tyle lat przy mnie wytrwałaś, że wciąż jeszcze jesteś.
- Na dźwięk jego słów uśmiechnęła się delikatnie.
- Ty mnie stworzyłeś, Veit. Jesteś więc moim bogiem...
- Czasami boskie dzieło może się odeń oderwać i żyć własnym życiem.
- Ale ja nie chcę. Chcę być z tobą, zawsze, choćby po grób.
- Zawsze byłaś niepoprawną romantyczką. - Spojrzał na pusty kieliszek i spytał: - Możesz mi nalać jeszcze trochę koniaku?
- Nie za dużo?
- Miałem bardzo ciężki dzień.
Krystyna podeszła do barku. Harlan w tym czasie poderwał się z kanapy i stanął przy oknie, wychodzącym na ogród. Jesień była porą roku, która zawsze działała na niego niezwykle przygnębiająco. Często popadał wtedy w melancholię, miewał nawet stany depresyjne.
Ciekawe, co by się stało, gdyby się o tym Göbbels dowiedział? - pomyślał.
Za oknem panował niezgłębiony mrok, dopiero gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegł kontury drzew i rozpięty między nimi sznur, stanowiący dziecięcą huśtawkę.
Krystyna, z kieliszkiem w ręku, stanęła za jego plecami.
- Przydałby się nam urlop - stwierdziła.
- Urlop? Nie znam takiego słowa...
- Nie żartuj. Powinniśmy wyjechać gdzieś razem.
- Dokąd? Wyjazd w tej chwili, dokądkolwiek, byłby dużym ryzykiem. Poza tym boję się, że... - przerwał, przyłapawszy się na daleko posuniętej nieprawomyślności.
- Że?...
- Mogą mi nie pozwolić. Jestem zbyt cenny dla Rzeszy.
- A gdybyśmy wybrali się odwiedzić moją rodzinę?
Odwrócił się do niej, próbując wyczytać w jej twarzy, co tak naprawdę ma na myśli.
- Na wyjazd do Szwecji chyba by ci pozwolili...
- A jeśli nie?
- Chciałabym pojechać sama, to znaczy... z dzieckiem. Jak tylko skończymy pracę nad filmem.
Odebrał z jej rąk kieliszek i jednym łykiem wlał jego zawartość do żołądka.
- Ja nie miałbym nic przeciwko, ale...
- Jeżeli ty się zgodzisz, oni też nie powinni mieć nic przeciwko.
Zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Krystyna usiadła na kanapie i przygląda mu się z uwagą. Bardzo postarzał się w ciągu ostatniego roku. Młodzieńcze rysy twarzy straciły już na ostrości. W oczach zgasł dawny blask. Przygarbił się.
- Mogą pomyśleć, że chcesz uciec.
- Przecież wiesz, że nigdy cię nie opuszczę.
- Ja to wiem. Ale czy oni ufają tobie tak samo, jak ja. Nie jesteś Niemką.
- Wcześniej im to nie przeszkadzało.
- Świat wokół nas bardzo się zmienił.
Harlan usiadł obok Krystyny. Teraz ona położyła swoje dłonie na wciąż bujnej czuprynie męża. Kiedy się uśmiechał, przypominał jej tamtego młodego chłopca, którego poznała na kinowym ekranie.
- Poprosisz Himmlera. Tobie przecież nie odmówi... - Mówiła do niego, ale on sprawiał wrażenie nieobecnego. Myślami był gdzieś daleko, bardzo daleko, a jej przy nim na pewno w tej chwili nie było.
- Veit!
Zareagował dopiero po dłuższej chwili.
- Czuję się nieswojo, kiedy się tak zamyślasz. Nie ma cię wtedy przy mnie.
- Mam zagadkę do rozwikłania.
- Może ja byłabym ci w stanie pomóc?
I znów trwało chwilę, nim zdecydował się mówić. Jego głos zmienił się, przybrał na sile. Gdyby nie patrzyła teraz wprost w jego twarz, znów wydałby się jej tamtym dawnym Veitem, sprzed wojny.
- Pamiętasz sturmbahnführera Lützkego?
- Tak... Poznaliśmy się przed kilku laty. To chyba było na premierze...
- Właśnie.
- Dlaczego pytasz o niego akurat teraz.
- Widziałem go przed dwoma dniami.
- Dziwne - odparła bezwiednie.
Veit natychmiast podchwycił:
- Co cię tak zaskoczyło?
- Słyszałam kiedyś, że zginął na froncie zachodnim.
- A jednak z nim rozmawiałem. Uwierz - stwierdził z uśmiechem - w niczym nie przypominał mi ducha.
- Może więc była to tylko plotka. Bogu dzięki.
Czemu we wszystko musisz mieszać Boga? - zastanowił się. - To wasze protestanckie wychowanie!
Nie powiedział tego wprawdzie głośno, ale zdecydowanie nie było mu na rękę boskie działanie w tej właśnie sprawie. Wolałby, żeby ten cholerny Lützke poległ w chwale gdzieś we Francji, zastrzelony przez Resistance. Przynajmniej teraz on nie musiałby dokonywać niełatwych wyborów.
- Gdzie go spotkałeś? - spytała Krystyna.
- Zadzwonił do mnie.
- Po co?
- Nie wiem, mogę tylko podejrzewać...
- Nie powiedział ci?
- Nie dałam mu ku temu sposobności. To, co chciał powiedzieć, jestem tego pewien, na kilometr śmierdzi prowokacją!
- Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?!
- Sądzę, że chciał mnie namówić do ucieczki! - wydusił z siebie, wyraźnie niezadowolony z niedomyślności żony.
- Dokąd miałbyś uciec?
- Może do Szwajcarii, a może do... Szwecji.
- I to cię zdenerwowało tak bardzo, że przez ostatnie dwa dni zupełnie nie mogliśmy się dogadać?
- Bagatelizujesz tę sprawę. Tymczasem ten medal ma nie dwie, nie trzy nawet, ale może jeszcze więcej stron.
Teraz on podszedł do barku. Wziął butelkę koniaku i wrócił z nią na kanapę. Ponownie napełnił kieliszek, tym razem po brzegi. Kilka kropel przelało się i spłynęło po zewnętrznej stronie szkła.
- Jeśli to prowokacja... - zaczął - to znaczy, że o coś mnie podejrzewają, że mi nie ufają.
- A jeżeli on to robi dla twojego dobra.
Jednym łykiem opróżnił połowę kieliszka.
- W tym przypadku moje dobro w ogóle się nie liczy.
Zamknął oczy. W głowie powoli zaczynało mu szumieć, co było w równej mierze wynikiem wypitego alkoholu, co wyjątkowo męczącego dnia.
- Mam wrażenie, że to nie jest prowokacja - wyszeptała Krystyna.
- Co powiedziałaś? - spytał, kiedy już sens jej słów dotarł do jego świadomości.
- Lützke jest zdrajcą.
- A skąd ty możesz to wiedzieć?
Odczekała, aż Harlan opróżni kieliszek do dna i dopiero wtedy przyznała mu się: - Do mnie też dzwonił. Wczoraj.
- Co mówił? - spytał tak cicho, jakby sprawa ta kompletnie go nie interesowała. Nie miał siły, by zwrócić żonie uwagę na niestosowność sytuacji, na zagrożenie, jakie się z tym wiązało. - Co ci powiedział? - powtórzył pytanie.
Ale odpowiedzi już nie usłyszał. Pogrążył się w długim, pełnym koszmarów śnie.

Rzeczywistość, w której znalazł się Norwich, nosiła wszelkie cechy niezbyt udanej inscenizacji. Meble sprawiały wrażenie sztuczności, nierealny wydawał się również świat za oknem.
Czuję się, jak żywcem przeniesiony na plan "Nosferatu" Murnaua - przyznał agent w rozmowie ze swoim zwierzchnikiem.
To zamierzone działanie - odparł Waxworth.
Chodzi jedynie o wywołanie pewnych skojarzeń - dodał, trzymający się na uboczu, Fritz Lang.
- Co chcecie w ten sposób osiągnąć?
- To ma być działanie na podświadomość.
- Poprzez teatrzyk kukiełkowy.
- Niech pan nie zapomina - wtrącił reżyser - że Harlan od wielu lat egzystuje wyłącznie w takim świecie. Innego nie zna. To jest jego rzeczywistość, w niej czuje się bezpiecznie.
Norwich nie wydawał się przekonany taką argumentacją, ale więcej się już nie odzywał. Mądrzejsi od niego myśleli nad tym wszystkim, dlaczegóż więc to właśnie on miał mieć rację, nie oni?
- Wszystko jest już na swoim miejscu - jest pan pewien? - Waxworth zwrócił się do reżysera.
- Nic lepszego już nie wymyślimy - odparł Lang.
- Nie pozostaje nam więc nic innego, jak obudzić Veita - stwierdził Norwich.
- Owszem - stwierdził Waxworth, po czym zwrócił się do agenta: - Na co więc pan jeszcze czeka? Proszę przebrać się w mundur.
Kiedy wrócił na plan kilka minut później, nie było już tam ani Waxwortha, ani Langa; na wielkim bujanym fotelu siedział za to Harlan. Spał jeszcze, bowiem głowa zwisała mu bezładnie na prawym ramieniu.
Świat pełen jest szalonych naukowców - zdążył pomyśleć Norwich, rozglądając się dokoła; chwilę później Harlan ocknął się. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w wysokiego oficera SS.
- Nie chciałeś iść ze mną dobrowolnie, Veit, musiałem więc użyć pewnego podstępu - powiedział Lützke, nadawszy swemu głosowi wyjątkowo jowialny ton.
Harlan poderwał się z fotela i, wciąż milcząc, spoglądał na rozstawione wokół dekoracje.
- W tym filmie nie ty jesteś reżyserem - mówił dalej Norwich. - Granica między jawą a światem nierzeczywistym jest bardzo płynna. Wystarczy jedynie... zasnąć.
- Ja nie śpię - odparł Harlan.
- To i tak nie ma żadnego znaczenia. Nawet gdybyś spał, to wszystko i tak by się działo...
- Nie rozumiem.
- Ja też nie bardzo - odpowiedział na to, z lekką ironią, Norwich. - Ale uwierz mi, że tak właśnie się dzieje.
- Gdzie jest Krystyna? - spytał Harlan.
- Tam, gdzie ją zostawiłeś.
- A gdzie my jesteśmy? Zostałem porwany, wywieziony - do Szwajcarii?...
- To nie ma żadnego znaczenia. W tej chwili możemy znajdować się dosłownie wszędzie. Potraktuj tę rzeczywistość jako ruletkę. Powiedz "stop!", a wszystko nagle stanie w miejscu i okaże się, że jesteśmy na przykład w Argentynie bądź w RPA. A propos dokąd wolałbyś trafić?
- Do Niemiec.
- Uparty jesteś!
Harlan nerwowo wędrował po pokoju. Brał do ręki sprzęty i odkładał je nie na swoje miejsce, może celowo, a może przez roztargnienie. Na dłużej zatrzymał się przy oknie. W ogrodzie dojrzał rozpiętą między dwoma drzewami dziecięcą huśtawkę. Wszystko wokół przypominało mu jego świat, jego dom, tyle że pozbawiony życia. To była absolutnie sterylna rzeczywistość, nie skażona obecnością człowieka.
- Nie jesteś Niemcem, prawda? - spytał Harlan, stając na wprost Lützkego.
- Jestem i... nie jestem - odparł człowiek w mundurze oficera SS.
- Powiedz. Interesuje mnie bowiem, czy jesteś szpiegiem, czy tylko zdrajcą!
- Łatwo oskarżać, trudniej dowieść winę.
- Nie ja już bym się tym zajmował...
- Jak na gościa nie jesteś zbyt grzeczny.
- Nie pamiętam, aby mnie ktoś tutaj zapraszał...
Uroczy facet - pomyślał Lützke, zastanawiając się przy tym, jak długo jeszcze cała ta maskarada ma trwać.
- Wtedy, w restauracji, nie powiedziałem panu wszystkiego...
- Mniemam więc, że resztę usłyszę teraz.
- Jeśli tylko wyrazi pan taką ochotę.
- Użył pan wobec mnie przemocy. Nie mam wpływu na to, co będzie pan mówił, a więc i na to, co ja usłyszę...
Spryciarz - przyszło Lützkemu na myśl.
- Sprawa jest nad wyraz prosta. Chcemy dać panu szansę!
- Na co?
- Na normalne życie po wojnie. Na pracę w zawodzie, kręcenie filmów.
- W zamian za?
- Oddanie się w nasze ręce już teraz!
- Teraz?
- Za niespełna rok Hitler nie będzie już żył. Jego najbliżsi współpracownicy zostaną aresztowani i osądzeni. Większość z nich skazana zostanie na karę śmierci, niektórzy popełnią samobójstwo. Pan też wpadnie w nasze ręce.
To, co usłyszał, zachwiało Harlanem: zachwiało jego pewnością siebie, i jego ciałem. Bezwiednie, opadł z powrotem na bujany fotel.
- Skąd ta pewność? - spytał, łamiącym się głosem.
- Może jestem jasnowidzem?
Zapadła cisza, długa, ciągnąca się w nieskończoność cisza.
Prędzej - usłyszał Norwich w mikroskopijnej słuchawce umieszczonej w jego lewym uchu. - Czas się kończy - głos należał do któregoś z naukowców pracujących dla Waxwortha.
- Jaka jest pana decyzja? - spytał Lützke.
- Czego wy ode mnie chcecie?
- Dwóch rzeczy.
- Słucham!
- Zeznań. Opowie pan wszystko przed trybunałem. Rozumie pan, wszystko! O Hitlerze, Himmlerze, Goebbelsie, Speerze. O swoich kolegach, aktorach, reżyserach, scenarzystach...
- Pan oszalał! - wykrzyknął Harlan, nie pozwalając Lützkemu dokończyć.
- Nie żądamy zbyt wiele. Proszę mi uwierzyć. Jeśli nie dziś dobrowolnie, za rok powie pan to wszystko pod przymusem...
Harlan wyraźnie spuścił z tonu. Przygniatała go pewność siebie oficera i przekonanie, z jakim mówił on o tym, co stanie się... za rok.
- A drugi warunek? - zapytał, zrezygnowany.
- Nie dokończy pan swego filmu.
- "Kolberg" to dzieło mego życia! - zaprotestował, a jego głos znów zyskał na sile.
- Podobnie jak "Żyd Süss" po wojnie stanie się podstawą oskarżenia.
- Oskarżenia?
- Przeciwko panu. Jak większość pańskich kolegów, zostanie pan poddany procesowi denazyfikacyjnemu. Z tym wyjątkiem, że wielu z nich wyrazi zgodę na współpracę.
- Jaki sąd? Jaka współpraca? Skąd pan to wszystko wie? Przecież to przyszłość!
- Ja przybywam z przyszłości - wyjaśnił jak najspokojniej Lützke. To musiało zabrzmieć w jego ustach wiarygodnie. Czy zabrzmiało?
- Pan oszalał, prawda? - odpowiedział pytaniem Harlan. - Dla jednego wariata mam zrezygnować z dokończenia największego arcydzieła filmowego świata? Mam przerwać prace tuż przed ich końcem i zniszczyć wszystkie materiały!?
Tak. Tak. Po trzykroć tak! - chciał krzyknąć Norwich, ale zdawał sobie sprawę ze śmieszności takich słów. - Owszem, gdyby w rachubę wchodziły względy ekonomiczne, nawet ideologiczne, ten człowiek dałby się przekonać. Ale tu chodzi o dzieło stworzenia, o twórcze ambicje. Nie, on się nie podda. Położy na szali wszystko, własną reputację, ba! własne życie, byle tylko dokończyć dzieła - myślał, z każdą chwilą tracąc nie tylko nadzieję, ale i wszelkie przekonanie co do sensu własnej misji.
Harlan dostrzegł jego wahanie.
- Pan mnie rozumie - stwierdził. - Widzę to w pana oczach. Pan mnie rozumie! - powtórzył triumfalnie.
Kończ! - usłyszał Norwich w słuchawce. - Rozmowa przybiera niebezpieczny obrót.
- Z pana powodu, a raczej - poprawił się - z powodu pańskiego filmu zginą setki, tysiące żołnierzy. Służy pan przegranej sprawie!
- Polityka nie ma tu nic do rzeczy! - krzyknął Harlan.
Wszystko wymknęło się spod kontroli - tłumaczył agentowi technik nadzorujący transmisję. - Nie mamy już ani chwili.
Cholera! - zaklął w duchu Norwich, a jego myśli zostały natychmiast przekazane do Centrum Dowodzenia Operacjami Specjalnymi. - Nie mogę tak po prostu zrezygnować, poddać się, zniknąć - tłumaczył, wiedząc, że każde jego niewypowiedziane nawet słowo zostanie odczytane i odpowiednio zinterpretowane.
To rozkaz! - odpowiedział technik z Centrum. - Operacja została uznana za fiasko. Pamięć Harlana zostanie oczyszczona. Nie będzie pamiętał tego spotkania...
Ale Norwich już tego nie słuchał. Widział stojącego przed sobą, na wyciągnięcie ręki, Niemca. Jego triumfujący wyraz twarzy nie dawał mu spokoju.
Mógłbym przecież teraz wyciągnąć pistolet i strzelić mu prosto między oczy - pomyślał nieopatrznie. W tej samej chwili o zamiarze, który zrodził się w głowie agenta, dowiedzieli się specjaliści z Centrum.
Nawet się nie waż! - usłyszał w słuchawce. - Jeżeli wykonasz choć jeden podejrzany ruch, użyjemy paralizatorów!
Harlan obrócił się na pięcie i począł zmierzać w kierunku drzwi wyjściowych. Norwich poczuł ulgę, nie musiał już przynajmniej oglądać jego twarzy. Niemiec oddalał się chwiejnym krokiem. Po krótkim okresie wyzwolenia wielkiej energii, znów musiał popaść w apatię i zniechęcenie. Każdego wieczora dawały znać o sobie nieprzespane noce, wypełnione koszmarami o wojnie, i spędzone na wytężonej, katorżniczej wręcz, pracy na filmowym planie dnie.
Skąd w nim tyle siły? - zdążył jeszcze pomyśleć Norwich, nim jego hologram rozpłynął się w powietrzu.

4.
Niezapowiedziana wizyta Göringa na planie filmowym wpędziła w popłoch całą ekipę. Aktorzy szukali schronienia w garderobach, pracownicy techniczni natomiast nagle wynajdywali nie cierpiące zwłoki problemy do rozwiązania i znikali w zaciszach licznych atelier. Harlan, niechętnie towarzyszący marszałkowi Rzeszy, oprowadzał go po planie, streszczając przy okazji scenariusz powstającego dzieła. Z trudem powstrzymywał się od złośliwych odpowiedzi na wielce irytujące go pytania. Był wściekły jak rzadko kiedy, ale nie miał prawa ani przez moment uzewnętrzniać swych uczuć.
Göringa interesowało wszystko, co nie miało bezpośredniego związku z filmem. Zbywał milczeniem uwagi o niewystarczającej liczbie statystów i kurczących się z dnia na dzień środkach finansowych. Bywał, jak zwykle, rubaszny, ale za jego dobrym humorem kryło się tym razem coś jeszcze. Harlan znał marszałka doskonale i wiedział, że nie bez powodu pofatygował się do Babelsbergu.
Może to ma jakiś związek ze sturmbahnführerem Lützke? - pomyślał i zadrżał w duchu na samo przypuszczenie, co mogłoby się zdarzyć, gdyby teraz Hitler zaczął podejrzewać go o zdradę. Biorąc pod uwagę, jak krwawo rozprawiono się z oficerami zamieszanymi w zamach w Wilczym Szańcu, nie mógłby liczyć na żadną pobłażliwość. - Jeżeli nie oszczędzono nawet Rommla...
Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy marszałek protekcjonalnie klepnął go w ramię.
- Kiedy macie zamiar skończyć z tym wszystkim? - Pytając, Göring zakreślił ręką wielkie koło.
- To zależy, panie marszałku - odparł Harlan.
- Od czego?
- Wciąż czegoś nam brakuje.
Göring spojrzał na niego surowo, ale już po chwili jego twarz rozświetlił promienny uśmiech.
- Wy, artyści... - mruknął pod nosem, po czym, znacznie głośniej, dodał: - Ciągle wam mało! Przecież mamy wojnę. W kraju powoli wielu rzeczy zaczyna brakować, a wy byście chcieli mieć wszystkiego pod dostatkiem.
- Myślę jedynie o tym, co może zostać zrealizowane - zaoponował Harlan. Choć bardzo starał się zapanować nad swoim głosem, czuł i słyszał, jak drży. Nie brzmiał on tak przekonywująco, jak tego pragnął. Na dodatek z kieszeni jesiennej skórzanej kurtki musiał wyciągnąć chusteczkę i wytrzeć nią zroszone potem czoło.
Czego się tak boję? - pomyślał, próbując nadążyć za masywnym mężczyzną, który pomimo swej tuszy poruszał się ze zręcznością wielkiego kota szykującego się do pogoni za upatrzoną ofiarą.
- Wiem, wiem - stwierdził enigmatycznie marszałek, wychodząc z hangaru, w którym mieściło się jedno ze studiów filmowych. Na dworze porywisty wiatr prawie zerwał mu czapkę z głowy. - Oddelegowaliśmy na plan pańskiego filmu ponad tysiąc żołnierzy. Nie uważa pan, że godniej spełniliby swój obywatelski obowiązek walcząc na froncie wschodnim?
- Ten film...
Göring machnął ręką, nie dopuszczając go jednak do głosu.
- Tak, Göbbels nazwał go niemiecką odpowiedzią na "Przeminęło z wiatrem". - Mówiąc to, uśmiechnął ironicznie. - Ja boję się tylko, że jeśli produkcja potrwa jeszcze kilka miesięcy, to nie będzie go miał już kto obejrzeć.
Harlan znów zadrżał.
Tym razem to z zimna - wytłumaczył sobie.
- Zgadzam się, że Niemcy potrzebują tego filmu, ale jeszcze bardziej potrzebują żołnierzy, którzy powstrzymają Sowietów w marszu na Berlin.
- Mój film na nowo rozbudzi w Niemcach patriotyczny żar! - zadeklarował Harlan. Powiedział to ostrym, nie znoszącym żadnego sprzeciwu, dowódczym tonem. Tyle razy recytował to zdanie przed Hitlerem i Göbbelsem, że i Göringa musiał przekonać.
Marszałek, zbliżając się do czekającego nań służbowego wozu, zwolnił kroku.
- Czasu mamy coraz mniej - powiedział szeptem, pochylając się w stronę Harlana. - Sytuacja na obu frontach staje się coraz trudniejsza...
- A wunderwaffe? - spytał Harlan. - Führer zapewniał, że...
- Owszem - ponownie przerwał mu marszałek - to może być rzeczywiście nasza ostatnia nadzieja. - Znów zniżył głos. - Obawiam się jednak, że bardziej będzie to wunder niż waffe. Ale ta uwaga niech już pozostanie tylko między nami.
- Tak jest, panie marszałku!
Otworzywszy drzwi samochodu, Göring odwrócił się jeszcze do Harlana.
- Kiedy będzie miał pan gotowe pierwsze materiały?
- Część filmu jest już od jakiegoś czasu w montażowni.
- Tego samego dnia, gdy skończycie nad nią pracę, chciałbym mieć kopię u siebie na biurku - stwierdził oschle. Po rubasznym i życzliwym artystom marszałku Rzeszy nie pozostał już żaden ślad. - Proszę to potraktować jako rozkaz - dodał, moszcząc się swoim wielkim cielskiem na tylnym siedzeniu wozu.
Harlan przyglądał się samochodowi ozdobionemu na przedzie czarno-czerwonymi chorągiewkami z emblematem swastyki tak długo, aż dojechał on do bramy wjazdowej do wytwórni. Dopiero gdy był pewien, że z takiej odległości Göring nie może go już zobaczyć, zziębnięty wrócił do atelier.
- Wszyscy z powrotem na plan! - wrzasnął, nie zastawszy nikogo w pomieszczeniu, które przez cały czas powinno tętnić życiem.

Norwich przyglądał się komputerowemu wydrukowi zdjęcia, na którym siedział razem z Harlanem w berlińskiej restauracji. Zdjęcie pochodziło z archiwum gestapo. Kto je zrobił - nie miał pojęcia. Świadczyło jednak niezbicie o tym, iż Harlan przez cały czas ciągnął za sobą ogon.
Być może nawet nieświadomie - pomyślał. - Tylko jakie to ma znaczenie?...
Chciał już odłożyć fotografię na stół, kiedy jego uwagę przykuł pewien szczegół - siedząca przy stoliku para! Kobieta... nie, raczej dziewczyna, wyglądała bowiem na nie więcej niż osiemnaście lat. A obok niej, nieco tylko starszy, bezsprzecznie przystojny, mężczyzna w mundurze Abwehry. To właśnie jego twarz wydała mu się znajoma. Ten charakterystyczny tik nerwowy, który chyba tylko cudem uwieczniony został na fotografii.
Dlaczego nigdy wcześniej nie zwróciłem na to uwagi?!
Poderwał się z fotela i pobiegł do przedpokoju, w ścianie którego srebrzył się ekran wideofonu. Wystukał odpowiedni numer i po chwili jego oczom ukazała się niemłoda już, zmęczona życiem, twarz sekretarki.
- Słucham? - spytała kobieta, powoli podnosząc wzrok znad rozłożonych na biurku dokumentów. - To ty, Norwich? - zdziwiła się, napotkawszy go przed sobą. - Jeśli mnie pamięć nie myli, masz urlop.
- Przestań, Barbaro! - stęknął. - Połącz mnie natychmiast z szefem. To ważne! - dodał z naciskiem, chcąc uciąć w zarodku jej, wrodzoną chyba, ochotę do przekomarzania się z nim.
- Proszę - odparła sekretarka urażonym tonem.
Jej twarz zniknęła z ekranu, pojawił się na nim za to dystyngowany mężczyzna pod siedemdziesiątkę. W tle, za jego plecami, majaczyła czerń nieba upstrzonego gwiazdami.
- Lepiej, żeby to było coś ważnego - stwierdził na dzień dobry, widząc Norwicha, starzec.
- W przeciwnym wypadku nie śmiałbym zawracać panu głowy - odparł Norwich.
- Mów!
- Wolałbym się z panem spotkać.
- Teraz to niemożliwe. Za kilka minut mam bardzo ważne spotkanie. Właściwie zawróciłeś mnie od drzwi.
- Proszę przyjrzeć się temu! - Norwich przysunął do okna kamery wykonane w roku 1944 zdjęcie.
- To jakaś zagadka? - usłyszał w odpowiedzi.
- Proszę, niech pan się skupi.
- Poznaję ciebie!
- Ciepło.
- A ten z tobą to... - w głośniku słychać było ciężki oddech starca. Namyślał się dłuższą chwilę, po czym stwierdził:
- Jeśli mnie pamięć nie myli, ta sprawa została już...
- Nie chodzi o Harlana - przerwał mu Norwich.
- A o kogo?
- Oficera Abwehry!
- Kto to, do jasnej cholery?! - Ton, jak i słownictwo, jakiego właśnie użył szef Departamentu Nadzoru Przeszłości, dobitnie świadczyło o zdenerwowaniu, któremu uległ. Spojrzał na zegarek, po czym stwierdził: - Już jestem spóźniony. Mam dość zagadek! Albo mów natychmiast, albo rozłącz się i nie zawracaj mi więcej głowy tą sprawą.
- Ta zagadka nie jest akurat najtrudniejszą, jaką panu kiedykolwiek zadałem - bronił się Norwich. Dalsze wodzenie starca za nos mogło się jednak skończyć dlań niezbyt korzystnie, wolał więc nie trzymać go dłużej w niepewności. - Sprawa Harlana, jak pan pamięta zakończyła się fiaskiem. Przez cały czas odnosiliśmy wrażenie, że ktoś miesza nam szyki.
- Tak - potwierdził starzec.
- Teraz już wiem, kto to był.
Na linii zaległa cisza.
- Pokaż zdjęcie jeszcze raz. - Na monitorze szefa departamentu pojawiła się ponownie czarno-biała fotografia wykonana prawie sto lat temu. - Czyżbyś znał tego oficera Abwehry?
- Nazywa się Whitely. Przynajmniej pod takim poznałem go nazwiskiem...
- Kiedy?
- Przed czterema laty. Gdy zbierałem materiały w sprawie afery Watergate. Pan pamięta, chodziło o dowody, dzięki którym prezydent Ashbourne chciał doprowadzić do rehabilitacji Nixona.
- Pamiętam - stwierdził od niechcenia starzec. - Bądź u mnie za pięć minut!

Pięć minut później Norwich był już wprawdzie w gmachu Departamentu, ale kolejny kwadrans zajęło mu przebrnięcie przez wszystkie bramki i zabezpieczenia. Kto wie, może to właśnie Departament Nadzoru Przeszłości był najbardziej chronioną instytucją we współczesnych Stanach Zjednoczonych. A już na pewno znacznie bardziej niż pałac prezydencki.
Szef, czekając na agenta, przemierzał nerwowo gabinet. Kiedy Norwich wszedł do biura, starzec stał akurat przy oknie i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo. Zwykli mieszkańcy Nowego Jorku widoków takich byli pozbawieni; napawać mogli się nimi jedynie najbogatsi - ci, których stać było na wynajęcie mieszkań bądź biur na najwyższych piętrach najwyższych wieżowców. Taka lokalizacja miała jednak także swoje minusy, zdradzała bowiem pochodzenie. Mieszkańcy "nizin" byli zazwyczaj bladzi i apatyczni, na co wpływ miał przede wszystkim brak kontaktu ze słońcem; osoby zamieszkujące "wyżyny" społecznej hierarchii, kłuli w oczy swym zdrowym wyglądem i śniadą cerą.
W pracy rządowego agenta pochodzenie z "wyżyn" było wielce niewskazane. Dlatego też starano się - w zamian za lojalną służbę - płacić im nie gotówką, ale zamrożonymi do czasów odejścia z agencji lokatami bankowymi. Norwich żył więc skromnie, ale miał przynajmniej pewność, że starości doczeka w absolutnym luksusie. Podobnie jak sir Charles - szef Departamentu.
- W międzyczasie zdjęcie poddane zostało analizie - powiedział, bez słowa powitania, starzec. - Wyniki leżą na biurku.
Norwich sięgnął po dokument i szybko przebiegł wzrokiem jego treść.
- Nie ma więc wątpliwości...
- Martwi mnie jednak co innego - stwierdził sir Charles. - Jakim cudem nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi?
- Ma pan tutaj odpowiedź. - Norwich postukał palcem w kartkę papieru.
- Wymazali mu twarz? Wysłali hologram? W każdym razie na pewno są przebiegli!
Starzec chwiejnym, zmęczonym krokiem przeszedł kilka metrów i z ulgą siadł na fotelu za biurkiem.
- Popełnili jednak błąd - wtrącił Norwich, po raz kolejny przyglądając się fotografii, na której siedział obok Harlana. - Nie spodziewali się, że uda nam się wydostać to zdjęcie z archiwum Abwehry. Dlatego widać tu jego prawdziwą twarz...
- My też mamy swoich ludzi w Abwehrze. A może to ten sam człowiek działa na dwa fronty?
- To najgorsza z możliwości.
Sir Charles wskazał agentowi dłonią stojący po drugiej stronie biurka fotel.
- Opowiedz mi o nim.
- Szczegółowe dane otrzyma pan na pewno z Ośrodka w Langley.
- Ale co ty o nim wiesz?
- Renegat. Groźny o tyle, że działa dla idei. Jego ojciec był współzałożycielem, działającej na Południu, Partii Narodowosocjalistycznej. Rozwiązano ją w roku 2016, część przywódców aresztowano, ale Warren Gatsby zbiegł do Ameryki Południowej. Dwa lata później Stan Whitely wstąpił do CIA. O tym, że jest to syn Gatsby'ego dowiedziano się dopiero przed czterema laty, po jego ucieczce z dokumentami Nixona.
- Czego one dotyczyły?
- Afery Watergate, wojny w Wietnamie i naszej interwencji w Kambodży.
- Dla kogo pracował?
- Oficjalnie nigdy się nie dowiedzieliśmy.
- A nieoficjalnie?
- Kilkakrotnie w zeznaniach świadków przewijała się nazwa OdeSSa.
Sir Charles popadł w zadumę. Długimi, chudymi palcami podrapał się najpierw za uchem, a później na czubku głowy. Sprawiał wrażenie zamyślonego. Jego ptasi nos marszczył się co chwila, jakby jego właściciel miał trudności z oddychaniem.
- Włożyliśmy to wtedy między bajki - dodał po kilkudziesięciu sekundach absolutnej ciszy Norwich.
- To tłumaczyłoby ich zainteresowanie Harlanem - powiedział wolno i nienaturalnie głośno starzec. - Jeśli dotarli do niego przed nami, co mogli mu obiecać?
Norwich wolał sobie tego nawet nie wyobrażać, ale odsuwanie myśli od problemu wcale go przecież nie rozwiązywało.
- To samo co my - wolność, artystyczną i fizyczną.
- Nie, nie - zaprotestował sir Charles. - Mogli obiecać mu znacznie więcej. Dalsze działanie na rzecz III Rzeszy. W tym kontekście twoja... przepraszam - poprawił się - nasza oferta nie brzmiała dla Harlana nazbyt atrakcyjnie.
Norwich rzucił zdjęcie na biurko i poderwał się z fotela, jakby parzyło go wygodne, wyściełane czarną, ekologiczną skórą oparcie.
- Myślę, że należałoby odwołać Waxwortha z Londynu.
- Dlaczego?
- Zdrajca musi być wśród nich.
- Może to ten reżyser... ten Niemiec, który uciekł przed wojną do Ameryki?
- Lang? - zastanowił się głośno agent.
- Sam mówiłeś, że chodziło mu przede wszystkim o żonę. A propos, co się z nią stało po wojnie?
- Z tego, co pamiętam, to nic - odparł Norwich.
- Pytanie tylko, dlaczego?
- Pomógł nam, więc dotrzymaliśmy słowa. Nie mieliśmy żadnych powodów, by podejrzewać Langa o grę na dwa fronty...
I znów zapadła długa chwila milczenia. Obaj mężczyźni obmyślali dalszy plan działania. Pewne było tylko jedno: sprawa Harlana zostanie odkurzona! Musi bowiem zostać wyjaśniona w niej rola Whitely'a.
- Dam ci czas do końca tygodnia - przerwał wreszcie milczenie sir Charles. - Odwołam Waxwortha i nikogo nie poślę na jego miejsce. Tym razem nie będziesz się kontaktował z nikim w Londynie. Wyślemy cię od razu do Berlina.
- Mam się skontaktować z Harlanem? Jeszcze raz?...
- Tym razem nie - odparł skrzeczącym głosem starzec, zirytowany niedomyślnością agenta. - Odszukasz Theę von Harbou!

W swoim berlińskim mieszkaniu Norwich znalazł się krótko przed dziewiątą. Pierwsza rzecz, za jaką się zabrał, było napalenie w piecu. Dzień bowiem był chłodny, a mieszkanie, nieogrzewane od kilkunastu dni, zdążyło się wyziębić. Dopiero gdy poczuł płynące od kaflowego pieca ciepło, zaparzył sobie kawę i siadł wygodnie w fotelu. Niechętnie spoglądał w stronę szafy, gdzie spoczywał "jego" mundur sturmbahnführera SS. Ileż razy odczuwał chroniczną wręcz niechęć do siebie samego, kiedy po powrocie z misji oglądał swoje własne zdjęcia w SS-mańskim mundurze. Przyjął jednak na siebie tę rolę i postanowił rozegrać ją do końca. Jak w sensacyjnym, wirtualnym filmie, który - prócz początku i rozwinięcia - musi posiadać także zakończenie. Najlepiej, by był to klasyczny hollywoodzki happy end. Choć na to tym razem nie zapowiadało się wcale. Mundur SS-mana otwierał przed nim niemal wszystkie drzwi. Zresztą, nie tylko drzwi; bywało także, że otwierał serca i języki. Jedni czynili to ze strachu, inni z wyrachowania i dla pieniędzy. Wiadomym jednak było, że w kraju totalitarnym, na dodatek ogarniętym wojną, agent musi nosić mundur. Dla własnego bezpieczeństwa. Polując na wilki, trzeba posiadać w dłoni oręż, która potrafi je zabić. Historia o Dawidzie, który powalił Goliata, w tym przypadku nie miała żadnego zastosowania. Cel uświęcał środki, a SS-mański mundur i wyjątkowo zła sława, jaką cieszył się w berlińskim SS sturmbahnführer Lützke, były właśnie takim środkiem. Choć nie przykładał się zbytnio do swoich zawodowych obowiązków, umiał dbać o "prestiż". Swoje zrobiły także, odpowiednio spreparowane w Londynie przez sztab Waxwortha, dokumenty potwierdzające pracę Lützkego w okresie poprzedzającym wybuch wojny światowej w monachijskim SS, gdzie - będąc jeszcze zaledwie podoficerem - zyskał sławę nieprzejednanego narodowego socjalisty, zaciekle tropiącego żydokomunistyczne spiski. Dzięki swojemu oddaniu idei i Führerowi zyskał nie tylko awans na stopień oficerski, ale również przenosiny do stolicy Rzeszy.
Gdybym był choć w najmniejszym stopniu takim skurwysynem, jak napisano o mnie w tych papierach, powinienem palnąć sobie w łeb - rozmyślał, wracając pamięcią do początku misji, której historia rozpoczęła się przed dwoma laty, gdy oficjalnie, chociaż bez fanfar, uruchomiono grupę specjalną działającą w Londynie.
Do roku 1945 przerzucono wówczas czworo ludzi; wśród nich był Norwich i Waxworth; składu dopełnili dwaj technicy. W stolicy Anglii funkcjonowali najzupełniej legalnie, jako specjaliści przysłani ze Stanów Zjednoczonych. Nikt z ich najbliższych nawet współpracowników nie podejrzewał, że Norwich urodził się w roku 2002. Nikt poza... Fritzem Langiem, którego na jednym z ostatnich etapów misji dopuszczono do najgłębszych tajemnic.
Być może był to najpoważniejszy błąd, jaki kiedykolwiek popełniliśmy... - pomyślał Norwich.
Spać położył się wyjątkowo wcześnie. Następny dzień zapowiadał się bowiem nadzwyczaj pracowicie.

5.
O Helmucie Käutnerze niewiele zdążył dowiedzieć się przed przerzutem do Berlina. Przeczytał streszczenia kilku nakręconych przez niego filmów, ale żadnego z nich nie zdążył obejrzeć. Zabrakło czasu, by ściągnąć je z archiwum. Wiedział tylko tyle, iż twórca ten - choć skłócony z wieloma nazistowskimi bonzami - wciąż mógł realizować swoje filmy w III Rzeszy. Jedni uznawali to za niedopatrzenie, inni twierdzili, że Käutner służy im za alibi. Przed całym demokratycznym światem ma dowodzić, że w narodowosocjalistycznym państwie prawo zabierania głosu mają także przeciwnicy ustroju. Tyle że Käutner nigdy nazizmowi otwarcie się nie przeciwstawiał.
Wiele mógłby powiedzieć o nim Lang - stwierdził sir Charles - ale tym razem z usług herr Fritza nie mamy zamiaru skorzystać. Dane, z którymi przerzucimy cię do Berlina nie będą więc pełne, ale jakoś będziesz musiał sobie poradzić. Jedno wydaje się pewne: Käutner cię nie wyda, nawet jeśli dojdzie do wniosku, że jesteś zdrajcą.
Pocieszające - odparł Norwich.
Przez niego dotrzesz do pani von Harbou. Jego referencje powinny otworzyć ci drzwi jej domu - kontynuował szef Departamentu Nadzoru Przeszłości.
Potrafię tego dokonać także w inny sposób - pomyślał agent. - Uczynię to jednak dopiero w ostateczności.
Zaopatrzony w adres i numer telefonu Helmuta Käutnera, rano wyszedł z mieszkania, by - ze względów bezpieczeństwa - zadzwonić doń z gmachu poczty głównej. Nie założył na siebie munduru SS-mana, na ulicy ginął więc w tłumie spieszących się bądź to do pracy, bądź idących na zakupy berlińczyków. Na poczcie tłumu jednak nie było. Z tygodnia na tydzień zawężały się granice Tysiącletniej Rzeszy.
Niebawem nie będą już mieli do kogo słać listów - pomyślał Norwich, spogladając na parę staruszków, którym towarzyszył młody człowiek, może wnuk, w mundurze szeregowca Wehrmachtu. Zapewne przyjechał z frontu wschodniego do rodzinnego miasta na urlop. Za kilka dni wróci gdzieś pod Lublin albo Chełm i odda życie w potyczce z polskimi partyzantami.
Norwich uśmiechnął się nieznacznie do niego, z szacunkiem uchylił głowę i ruszył w kierunku rzędu kabin telefonicznych. Dwie z czterech były zajęte. Poczekał aż starsza kobieta, wyglądająca na gospodynię domową, opuści pierwszą z prawej i po chwili zajął jej miejsce.
W domu Käutnera słuchawkę podniósł młody mężczyzna. Norwich przez moment zawahał się. Chciał już nawet przerwać połączenie, ale zdał sobie sprawę, że w ten sposób nie dowie się niczego, a tak jest przynajmniej szansa zdobycia jakichkolwiek informacji.
- Tu sturmbahnführer Lützke - przedstawił się.
- Słucham pana - powiedział mężczyzna po drugiej stronie linii.
- Chciałbym rozmawiać z panem Käutnerem.
- Niestety, w tej chwili jest to niemożliwe.
- Gdzie go znajdę o tej porze?
- Na planie filmowym.
- W Babelsbergu?
- Tam na pewno nie. - Mężczyzna zdecydowanie nie był skory do udzielania informacji.
- Proszę mi więc powiedzieć, gdzie aktualnie przebywa.
- Zabronił mówić!
- Nawet oficerowi SS.
- Skąd mam wiedzieć, że jest pan oficerem? - odparł sprytnie mężczyzna.
- Jeśli tak bardzo panu na tym zależy, za pięć minut mogę pana odwiedzić w domu Ale wtedy porozmawiamy już zupełnie inaczej!... - Norwich zadbał o to, by ton jego głosu zrobił na słuchaczu jak najbardziej negatywne znaczenie. Po chwili zapytał jeszcze, ostro, nieprzyjemnie - Kim pan w ogóle jest dla herr Käutnera?
W słuchawce zapanowała cisza. Osoba, po drugiej stronie dłuższą chwilę ważyła w myślach odpowiedź. I najprawdopodobniej uznała, że nie warto podejmować ryzyka i narażać się nieznanemu oficerowi SS.
- Nazywam się Albrecht Ganz i jestem siostrzeńcem Helmuta - odparł mężczyzna. - Dlaczego szuka go SS?
- Mogę cię uspokoić, młodzieńcze, że w grę nie wchodzi nic złego. Chciałbym jedynie porozmawiać z twoim stryjem - wyjaśnił Norwich.
- Nie wiem, gdzie teraz się znajduje. Kręcą film gdzieś pod Berlinem, codziennie gdzie indziej. - Głos mężczyzny nagle nabra zaufania. Więcej pytań Norwich zadawać już nie musiał. Ganz mówił sam. - Wraca zazwyczaj około osiemnastej, krótko po zmierzchu. Może wtedy by pan spróbował...
- Owszem, spróbuję - odparł oschle agent i odłożył słuchawkę na widełki.
A więc falstart! - pomyślał. - Psiakrew!
Pod adresem analityków z Departamentu posłał jeszcze serię sążnistych przekleństw, ale tak naprawdę trudno było ich za cokolwiek winić. Niełatwo przecież ustalić w prawie sto lat po wydarzeniach, co dokładnie tego dnia robiła dana osoba. Zwłaszcza gdy w rachubę nie wchodzi człowiek z pierwszych stron gazet. Inna sprawa, że to on poszedł na łatwiznę. Czas jednak naglił i nie mógł tracić kolejnego dnia lub nawet dwóch na ustalenie porządku dnia Helmuta Käutnera. Telefon do mieszkania reżysera był pewnym naruszeniem zasad bezpieczeństwa, lecz Norwich nie miał wyjścia. W londyńskiej placówce Departamentu działał zdrajca i należało jak najszybciej - za wszelką cenę! - ustalić, kto to jest. Wszystko inne nie miało znaczenia.

Czekał na Käutnera od godziny szesnastej, siedząc w samochodzie zaparkowanym na ulicy przed domem reżysera, położonym w jednym z mniej popularnych przedmieść Berlina. Nigdy wcześniej nie widział go na oczy. Miał przed sobą jedynie zdjęcie Käutnera opublikowane w amerykańskiej prasie z okazji Hollywoodzkiej premiery jego filmu "Kapitan z Köpenick". Problem w tym, że działo się to w roku 1955.
Jak bardzo człowiek może się zmienić w ciągu dziesięciu lat? - zastanawiał się, patrząc na opartą na kierownicy fotografię Niemca.
Jego twarz, w przeciwieństwie do twarzy Harlana, wzbudzała zaufanie. Ale chociaż w jego zawodzie ważne bywały przeczucia, nie miał prawa w tej chwili kierować się nimi. W tej sprawie zbyt dużo było niewiadomych, by jeszcze pogłębiać chaos nielogicznymi decyzjami. Käutner był niemieckim reżyserem pracującym dla nazistowskiej propagandy i z tego też powodu był wrogiem. Jakież znaczenie miał w tej sytuacji wyraz jego twarzy? A jednak Norwich nie potrafił pozbyć się kompletnie nieuzasadnionej sympatii dla tego człowieka. Nie spotkał się z nim nigdy wcześniej, a mimo wszystko zdawało mu się, że jest mu on doskonale znany.
Po półtorej godziny oczekiwania popadł w znużenie. Czuł się zmęczony i coraz bardziej senny. Za wszelką cenę starał się jednak zająć czymś myśli. Gdy zrobiło się na tyle ciemno, by z okien okolicznych domostw nikt nie mógł go już dojrzeć, wysiadł z wozu, by rozprostować kości. Było zimno i dął nieprzyjemny wiatr. Listopad 1944 roku zdecydowanie nie należał do przyjaznych miesięcy. Kiedy postanowił z powrotem skryć się w przytulnej kabinie mercedesa, dojrzał światła nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu. Wóz zatrzymał się przed bramą prowadzącą do wilii Käutnera i po chwili wysiadł zeń nieco przygarbiony, sprawiający wrażenie znacznie starszego niż jest w rzeczywistości, mężczyzna. Pożegnał się z kierowcą i zatrzasnął drzwi. Nim zdążył przejść przez furtkę, Norwich stał już przy nim. Käutner przez jakiś czas lustrował go uważnie z nieukrywaną niechęcią, po czym spytał:
- Pan do mnie?
- Nazywam się Lützke, jestem...
- Sturmbahnführerem - przerwał mu Käutner. - Znam się na stopniach.
Nie spytawszy już o nic więcej, wykonał zapraszający gest ręką. Jednocześnie rozejrzał się dokoła, jakby chciał sprawdzić, ilu jeszcze SS-manów oficer ten przywlókł za sobą. Norwich dostrzegł jego ruch i uspokajającym tonem wyjaśnił:
- Jeśli to dla pana istotne, przyjechałem sam.
- Zaiste, istotne - odparł reżyser. - Proszę za mną.
Przez długi, ciemny korytarz poprowadził go do salonu. Wnętrze pomieszczenia zagospodarowane zostało w typowo mieszczański sposób. To, co rzuciło się Norwichowi od razu w oczy, to brak jakichkolwiek faszystowskich emblematów na ścianach i półkach: żadnych flag ze swastyką, portretów Hitlera czy też egzemplarzy "Mein Kanpf" na eksponowanym miejscu. Gospodarz domu na pewno nie zaliczał się do wiernych wyznawców Führera. Pozostawiony w salonie sam, Norwich z zainteresowaniem przyglądał się podręcznej biblioteczce. Goethe, Novalis, Hoffmann, dramaty Hauptmanna, libretta Wagnera i kilka powieści Waltera Harlana - żadnej zakazanej pozycji, ale też żadnej szczególnie hołubionej przez hitlerowski reżim. Käutner z każdą chwilą zyskiwał jego coraz większą sympatię.
Pojawił się w salonie równie niespodziewanie, co wcześniej znikł. Był teraz przebrany w gruby wełniany sweter, na stopach miał również wełniane kapcie. Wyglądał nie tylko na zmęczonego, ale i zrezygnowanego.
Tak wygląda człowiek, dla którego życie nie przedstawia już żadnej wartości - pomyślał Norwich.
- Zapewne napije się pan koniaku? - spytał reżyser. - Teraz to już prawdziwa rzadkość. Nie to, co cztery lata temu, kiedy triumfalnie maszerowaliśmy przez Pola Elizejskie.
- Proszę.
Käutner wszystkie czynności wykonywał wolno i wyjątkowo dokładnie. Był pod każdym względem pedantyczny. Nawet książki na półce poustawiane były alfabetycznie, według nazwisk autorów.
- Mnieman, że nie zdziwiła pana moja wizyta - stwierdził ostrożnie Norwich, delektując się smakiem francuskiego koniaku.
- W ciągu kilku ostatnich miesięcy wielokrotnie odwiedzali mnie pańscy koledzy - odparł Käutner. - Chociaż pana, jeśli się nie mylę, nie zdążyłem jeszcze poznać. Przepraszam, jeżeli po prostu zapomniałem pańskiego nazwiska i twarzy.
- Nie ma pan za co przepraszać. Spotykamy się rzeczywiście po raz pierwszy.
- Poczytam to sobie jako zaszczyt. - Käutner był wytrawnym graczem. Tyle że jego grzeczność mogła wynikać tyleż z przebiegłości, co z poddania się i rezygnacji. - Co pana do mnie sprowadza? - spytał, ale nie dał Norwichowi czasu na udzielenie odpowiedzi. - Przyznam - kontynuował - że kiedy pańscy koledzy chcieli ze mną porozmawiać, nie fatygowali się do mnie...
- Ta rozmowa będzie miała nieco inny charakter - odparł Norwich. - Bardziej poufny.
Dopiero teraz twarz Niemca zmieniła wygląd. Słowa oficera SS bardzo go zaintrygowały i nie potrafił tego ukryć.
Norwich sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru; w tym samym momencie kątem oka dostrzegł panikę malującą się na pochmurnym obliczu Käutnera. Zrozumiał natychmiast, co przyszło reżyserowi na myśl, i poczuł się nadzwyczaj nieswojo. Udał jednak, że reakcji tej w ogóle nie zauważył. Z kieszeni wyciągnął zdjęcie Whitely'a w mundurze oficera Abwehry. Zdjęcie przed odzyskiem komputerowym, a więc to, na którym Whitely miał twarz bliżej mu nieznanego Niemca.
- Spotkał się pan kiedyś z tym człowiekiem? - zapytał, podając fotografię reżyserowi.
Käutner długo lustrował własną pamięć, nim zdecydował się odpowiedzieć.
- Widziałem go kilka razy.
- Kto to?
- To pan nie wie? - odparł, szczerze zdziwiony.
- Pod jakim nazwiskiem pan go poznał?
- Nigdy go nie poznałem. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni - Käutner odpowiadał powoli, jakby zastanawiał się nad każdym słowem. Bał się, że jedno nieopatrzne słowo może kosztować go wolność lub nawet życie. - Mówiłem już: widziałem go kilka razy!
- Gdzie pan go widział?
- W Babelsbergu.
- Tylko tam?
- Tylko!
- Co on tam robił?
- Trudno powiedzieć...
- To nie jest odpowiedź! - Norwich podniósł głos. Ostrożność Käutnera, choć w pełni dlań zrozumiała, wyprowadzała go z równowagi.
- Kręcił się tu i ówdzie.
- Często?
- Przyjeżdżał zawsze z Harlanem. Miałem wrażenie, że nie odstępuje go na krok...
Norwich sięgnął do kieszeni munduru po raz drugi i wyjął stamtąd jeszcze jedną fotografię. Ponownie przedstawiała ona Whitely'a. Tym razem jednak była to jego prawdziwa twarz. Zdjęcie zostało zrobione w czasach, gdy Whitely pracował jeszcze dla wywiadu amerykańskiego. Był w cywilu.
- A co mógłby mi pan powiedzieć o tym człowieku? - spytał, siadając na sofie obok Käutnera; trzymał zdjęcie tak, by on mógł je swobodnie obejrzeć.
Reżyser nie odpowiedział od razu. Z wyrazu twarzy Norwich jednak od razu poznał, że nie jest mu ona obca.
Jeśli powie, że widzi go po raz pierwszy - skłamie!
Ale Käutner nie miał zamiaru kłamać, dlatego też jego odpowiedź zaskoczyła Norwicha:
- Nie jestem pewien.
- Czego nie jest pan pewien?
- Czy się z nim kiedyś spotkałem...
- Nie rozumiem.
- Twarz wydaje mi się znajoma, ale coś mi tu nie pasuje.
- Może mundur - podsunął Norwich. - Tu jest w cywilu, a pan...
- Nie, to nie to. - Spojrzał błagalnie na amerykańskiego agenta w SS-mańskim uniformie, po czym niemal błagalnym tonem dodał: - Proszę mi jakoś pomóc. W jakiś sposób naprowadzić na ślad. - Brzmiało to tak żałośnie, że Norwich poczuł się nieswojo. Miał wrażenie, że Käutner odgrywa przed nim psychodramę, jakby chciał odwrócić uwagę od czegoś innego, znacznie dlań ważniejszego.
- Nieważne - mruknął Norwich i schował zdjęcie z powrotem do kieszeni.
- Jeśli sobie przypomnę, z chęcią pana o tym zawiadomię.
- Nie sądzę, żeby było to konieczne - odpowiedział agent. - Ten człowiek w zasadzie nas nie interesuje - stwierdził.
Teraz z kolei Käutner przestał rozumieć, jaką grę toczy z nim jego niespodziewany gość.
- Proszę się nie denerwować - Norwich starał się uspokoić gospodarza. - To nie było formalne przesłuchanie i nigdy na takowe pana nie wezwę, jeśli...
- Jeśli... - powtórzył reżyser.
- Jeśli zechce mi pan pomóc. Naprawdę pomóc!
- Staram się cały czas.
- Zapomnijmy o naszej dotychczasowej rozmowie.
- Proszę bardzo.
Norwich podniósł się z sofy i, teraz stojąc, wyraźnie górował nad Niemcem. Tamten, przygarbiony, wydawał się jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej niepozorny, jeszcze bardziej skłonny iść na współpracę.
- Wciąż jest pan przyjacielem pani von Harbou, nieprawdaż?
Käutner wyraźnie pobladł. Nagła zmiana tematu zdecydowanie nie była po jego myśli. Niewprawnym ruchem nalał koniak do kieliszka, przelał jednak i złocisty płyn wąską strużką popłynął po blacie stołu.
- Nie chciałem pana zdenerwować - stwierdził agent.
Niemiec podniósł nań spojrzenie i odparł:
- Nie zdenerwował mnie pan. - Ale ton jego głosu wskazywał na całkiem odmienną reakcję.
Norwich stanął za jego plecami, nachylił się i wyszeptał mu wprost do ucha.
- Chcę, by napisał pan do niej list. List polecający. Przedstawi mnie pan w nim jako swego bardzo dobrego znajomego jeszcze sprzed wojny. Człowieka nader godnego zaufania. Prawda, że pan mi nie odmówi?
- Nie - odparł w pierwszej chwili, po czym wyjaśnił szerzej: - Nie odmówię panu, chociaż kompletnie nie rozumiem, czego jeszcze możecie od niej chcieć...
- To nasza sprawa, herr Käutner!
Nie czekając na inicjatywę gospodarza, Norwich podszedł do, stojącego obok biblioteczki, biurka i sięgnął po czystą kartkę papieru i wieczne pióro. Położył je na stole, przed Niemcem.
- Niech pan pisze, krótko i konkretnie!
Käutner wziął do ręki pióro i zaczął pisać.
- Jak mam pana przedstawić?
- Nazywam się Lützke. Czyżby pan zapomniał?
Pisał jeszcze przed kilkadziesiąt sekund, po czym przerwał i wykonał gest, jakby chciał podrzeć papier. Norwich jednak, przewidziawszy taką ewentualność, był szybszy. Wyrwał mu kartkę z rąk. Niemiec, zrezygnowany, opadł na sofę.
- Nienawidzę was - mruknął pod nosem. - Nienawidzę wojny i wszystkich, którzy jej służą! - Jego oczy, choć wypalone, zapłonęły niecodziennym blaskiem. Za każde wypowiedziane teraz słowo należała mu się kula w łeb, bez sądu, apelacji i odwołań. Norwich stał obok i, z odrazą myśląc o sobie, spoglądał na sponiewieranego człowieka, w sercu którego odezwała się ostatnia może nuta szlachetności.
Nie mógł jednak pozwolić sobie na wtajemniczenie go w swój plan, na uśmierzenie jego bólu. Być może do końca życia będzie musiał teraz żyć z piętnem zdrady, zdrady, o której nikt inny się nie dowie, bo przecież tak naprawdę Käutner w ogóle nie zdradził. Nie zdradził ani swej przyjaciółki pani von Harbou, ani jej nieobecnego w Niemczech męża; zdradził własne sumienie i z tym pewnie już nigdy się nie pogodzi.
Norwich odczekał, aż atrament wyschnie i złożył papier na czworo, po czym go schował. Chciał powiedzieć cokolwiek, co podniosłoby Käutnera na duchu, ale nie znajdował ani jednego słowa, którym mógłby podzielić się z Niemcem. Lecz nawet gdyby je znalazł, nie zdążyłby nic wyjaśnić, nic wytłumaczyć. Gdy rozległo się złowieszcze łomotanie do drzwi, obaj byli równie mocno zaskoczeni.
- To pańscy ludzie? - spytał Niemiec.
Norwich zaprzeczył ruchem głowy.
- Ktokolwiek to jest, nie może mnie u pana zastać. Proszę wskazać mi inne wyjście - poprosił.
- Jeżeli go nie obstawili, może pan się przedostać przez ogród na równoległą ulicę.
- Którędy?
- Do piwnicy i korytarzem do końca.
- Dziękuję - odparł Norwich i ruszył w kierunku wskazanym przez gospodarza. Käutner spoglądał za nim z wcale nie mniejszym niepokojem; potęgowało go coraz bardziej złowrogie walenie do drzwi.
- Kim pan jest? - spytał tylko.
Agent nie odpowiedział.
- Proszę otworzyć. I zapomnieć o tym, że kiedykolwiek mnie pan widział.
Nim wybiegł, cofnął się jeszcze w głąb pokoju, by sięgnąć po stojący na stole kieliszek po koniaku. Mocno trzymając go w dłoni, wybiegł z pokoju i, zgodnie z instrukcją Käutnera, odszukał drzwi do piwnicy. Nie zapalał światła. Poruszał się wzdłuż ściany, co rusz potykając się o jakieś skrzynie. Przewrócił się, ale natychmiast wstał i szedł dalej. Na końcu korytarza, odniósł wrażenie, zamajaczyła przed nim jakaś postać. Instynktownie sięgnął po broń.
- Proszę nie strzelać - usłyszał męski szept. - Co się stało na górze?
- Nie wiem. Może gestapo.
- Pan ucieka?
- Powiedzmy!
Chciał minąć nieznajomego, ale ten chwycił go za rękaw i nie puszczał. Jego dłonie były delikatne, ale silne. Próbował wyrwać się, ale mu się to nie udało.
- Co z Helmutem? - spytał nieznajomy.
- Nie wiem. - Starał się nie mówić zbyt głośno. Gestapowcy, jeśli to oni, mogli już przeszukiwać mieszkanie.
- Idę z panem - powiedział mężczyzna.
Nie było czasu do namysłu. Ani żadnego dylematu. Mogli wpaść obaj albo też obaj się uratować. Kimkolwiek był nieznajomy, mógł mu pomóc.
- Niech więc pan prowadzi!
Mężczyzna delikatnie uchylił drzwi piwnicy prowadzące do ogrodu i natychmiast poczuli na twarzach zimne, nieprzyjazne smagnięcia wiatru. Z wnętrza domu dobiegały głośne krzyki, na szczęście jednak nikt nie rzucił się w pogoń za nimi. Przedzierali się między krzewami porzeczek i drzewami jabłoni. Do płotu oddzielającego ogród od następnej ulicy było kilkadziesiąt metrów, pokonali je najszybciej jak potrafili. Przeskoczyli przez zamkniętą od lat, zardzewiałą furtkę i znaleźli się w zupełnie innym świecie. Dopiero teraz nieznajomy, w świetle ulicznej latarni, przyjrzał się Norwichowi. Na widok jego munduru zamarł.
- Niech pan się nie boi - starał się uspokoić go agent. Znacznie bardziej jednak przestraszył się on sam na widok mężczyzny. Jego twarz wyraźnie bowiem zdradzały cechy semickie.
- SS-man i Żyd, ciekawa para - wymruczał.
- Pan chyba jednak nie jest SS-manem - stwierdził nieznajomy.
- Ale za to pan na pewno jest Żydem!
Szli wolno, by nie zwracać uwagi niezbyt licznych, na szczęście, o tej porze przechodniów. Nieznajomy podniósł kołnierz płaszcza, by jak najbardziej ukryć swoją twarz. Nie odzywali się do siebie przez dłuższy czas; w końcu jednak Norwich przerwał milczenie.
- Pan nie może iść ze mną - stwierdził.
- Wrócić też nie mogę. Przynajmniej dzisiaj - odparł nieznajomy.
- To zbyt duże ryzyko, abyśmy... - Norwich chciał wytłumaczyć mu swoje obawy, ale ten przerwał mu natychmiast:
- Jeśli pan chce, odejdę i nie będzie żadnego problemu.
- I co pan zrobi?
- Nie wiem - odparł nieznajomy z rozbrajającą szczerością.
- A więc nie mogę zostawić pana samego.
- I wlec mnie ze sobą też pan nie może...
- A jednak spróbujemy. Pod jednym warunkiem!
- Jakim?
- Natychmiast zaprowadzi mnie pan do pani von Harbou.
- Ale ona...
- Co?
- ...ona nie mieszka w Berlinie!

6.
Albrecht Ganz okazał się być synem przyjaciela Käutnera jeszcze z czasów studenckich. Naprawdę nazywał się Wildstein; jego rodzice zginęli w Dachau. Uratował się tylko on, w czas zdobywając aryjskie papiery i przeprowadzając się na prowincję. U przyjaciela ojca mieszkał od roku 1940. Oficjalnie był jego siostrzeńcem; semicki wygląd Arona - takie było jego prawdziwe imię - powodował jednak, iż Käutner, ze względów bezpieczeństwa, niechętnie afiszował się swoją nową "rodziną". Ganz był więc zmuszony całe dnie, od ponad czterech lat, spędzać w willi "brata" matki, nie opuszczając jej nawet po to, by kupić gazetę lub papierosy w najbliższym sklepie. Jedynym ryzykiem, na które, też jednak niechętnie, pozwalał mu gospodarz, było odbieranie pod jego nieobecność telefonów. Nic więc dziwnego, że Ganz dziwaczał, a jego semickie rysy twarzy, pozbawione blasku słońca, stawały się jeszcze bardziej wyraziste.
- Na świeże powietrze wychodziłem tylko w nocy. Łaziłem po ogrodzie, gapiąc się w gwiazdy - opowiadał Norwichowi, kiedy obaj, już bezpieczni, znaleźli się w rezerwowej "dziupli" agenta.
- I co z nich potrafiłeś wyczytać?
- My, Żydzi, nie bawimy się w astrologię. To zajęcie dobre dla gojów - odparł, ucinając rozmowę.
Mieszkanie, stanowiące kryjówkę Norwicha, z której korzystał jednak tylko w wyjątkowych sytuacjach, wynajęte zostało na nazwisko niejakiego Blofelda. Osoba, posługująca się jego dowodem, zatrudniona była - oczywiście na "lewo" - jako podrzędny urzędnik w berlińskim magistracie. To zapewniało agentowi (bądź też agentom, bowiem z mieszkania Blofelda korzystali także, w razie potrzeby, inni) pewne papiery. Stwarzało jednak tylko jeden problem: Norwich nie mógł pojawić się tam w mundurze sturmbahnführera SS, nie mógł też podjechać pod kamienicę swoim służbowym mercedesem.
Wóz pozostawili więc w jednej z bocznych uliczek na przedmieściach, wcześniej pozbawiając go wszelkich SS-mańskich emblematów. Gorzej było z ubiorem. Ale i z tym kłopotem agent uporał się nadzwyczaj szybko. A raczej zrobił to za niego Ganz, który korzystając z broni Norwicha zatrzymał w bramie jednej z kamienic wracającego do domu z drugiej zmiany robotnika i kazał mu się rozebrać do bielizny. Robotnik, choć wielce zdziwiony, oporu nie stawiał. W nieszczęściu swym dopatrzył się bowiem także i odrobiny szczęścia: niezbyt miła przygoda spotkała go zaledwie kilka kroków od mieszkania. Nie był zatem zmuszony paradować w gaciach ulicami Berlina.
Teraz Norwich przypominał, objuczonego plecakiem, robotnika wracającego z pracy. Ganz, dla bezpieczeństwa, szedł kilkanaście metrów za nim. Na widok nadchodzących z naprzeciwka patroli agent miał ostrzec Żyda, głośno gwiżdżąc melodię "Lili Marleen". Nie było to jednak konieczne. Nikomu nie wpadło do głowy legitymować dwóch samotnych mężczyzn, uciekających do domu przed wieczornym jesiennym chłodem.
- Myśli pan, że Helmutowi mogło przydarzyć się coś złego? - spytał Ganz, kiedy zasiedli przy filiżance mocnej, doprawionej pięćdziesiątką białej wódki, herbaty.
- Zależy, co na niego mieli...
- A co mogli mieć? Chyba tylko mnie... Ale ja, z pańską i Bożą pomocą, uciekłem im!
- Nie ma się więc o co martwić - odpowiedział Norwich, chociaż w skrytości ducha nie podzielał optymizmu, zawartego we własnych słowach. - Zdarzały się już takie wizyty wcześniej.
Ganz zamyślił się na dłuższy czas, po czym odpowiedział:
- Miewał Helmut nieproszonych gości, ale nigdy nie byli oni tacy... powiedziałbym, natrętni.
- Życie w ciągłym stresie nie nastraja życzliwie do obcych.
Wziął łyka herbaty i skrzywił się mocno: była za mocna i za gorąca. Chciał jednak, by postawiła go szybko na nogi. Tej nocy bowiem nie miał zamiaru kłaść się spać nazbyt wcześnie.
Kiedy opróżnił szklankę do końca, poderwał się z fotela, i zaczął pospiesznie ubierać.
- Pan wychodzi? - spytał z nieukrywanym niepokojem Ganz.
- Mam pewną sprawę do załatwienia.
- Zostawi mnie pan tutaj sam?
- Tu nic panu nie grozi!
- Ale... ja już mam dosyć samotności.
Jeszcze tylko tego było mi brak - rozeźlił się w myśli Norwich. - Żyd, ukrywający się w centrum Berlina, cierpiący na klaustrofobię!
- Może mógłbym panu w czymś pomóc? - powiedział Ganz, z trudem powstrzymując się od lamentu. - Słyszałem pańską rozmowę z Helmutem...
- I co w związku z tym?
- Wiem, gdzie mieszka pani von Harbou. Zapomniał pan?
- Nie zapomniałem. Właśnie chciałem pana o to spytać.
Na twarzy Ganza rozkwitł uśmiech. Zwietrzył swą szansę i pewien już był, że z rąk jej nie wypuści.
- Przeniosła się do willi odziedziczonej po ojcu.
- Gdzie to jest?
- W Poczdamie.
Lepszej wiadomości rzeczywiście oczekiwać nie mogłem! - jęknął w duchu i bezradnie padł na tapczan. - Jak ja się tam dostanę? Jako Lützke jestem spalony. Na dodatek ten Ganz, wyglądający jak sam, nie przymierzając, Mojżesz!
- Potrzebuję alibi - powiedział głośno.
- Jakiego rodzaju?
- Muszę dostać się do Poczdamu!
- Nic prostszego, wsiada pan w pociąg i...
Norwich popatrzył na Ganza jak na wariata.
- Nie mam żadnych papierów - przerwał mu. - I nie mogę paradować po Berlinie w stroju robotnika z dokumentami sturmbahnführera SS. Ta wyprawa staje się dla mnie zbyt ryzykowna.
Czyżbym właśnie dotarł do kresu drogi? - zastanawiał się, obserwując wielce zatroskanego całą sytuacją Ganza. - Postawiłem wszystko na jedną kartę i, najprawdopodobniej, przegrałem. Whitely musiał mieć mnie przez cały czas na widelcu. Stąd jego pojawienie się - bo to musiał być on! - u Käutnera. Ale - nagła myśl nie dała mu spokoju - jeżeli dotarł on za mną aż do willi reżysera, to znaczy, że zdrajca nie jest tam, gdzie się go spodziewamy, czyli w ekspozyturze londyńskiej. Zdradzić musiał ktoś w Nowym Jorku!
Dopiero po chwili dotarł doń sens wniosku, do jakiego doszedł.
Waxworth, Lang, Thea von Harbou - rzucenie podejrzenia na którąkolwiek z tych osób miało jedynie odwrócić moją uwagę od prawdziwego zdrajcy. Tymczasem wrogiej wtyczki należy szukać zupełnie gdzie indziej. Dosłownie: w innym czasie i innej przestrzeni. Podrzucenie wątku pani von Harbou miało im zaś jedynie dać czas na zastawienie pułapki.
Był już niemal w stu procentach pewien, że gdyby jutro dotarł do Poczdamu, czekałoby tam na niego gestapo wraz z Abwehrą. A z nimi razem - Whitely!
Norwich poderwał się z tapczanu i, ku jeszcze większemu zaskoczeniu Żyda, zrzucał z siebie rzeczy, które przed chwilą pospiesznie ubierał.
- Zmienił pan plany? - spytał Ganz.
- O sto osiemdziesiąt stopni.
- Nie wychodzi pan więc nigdzie?
- Nie. Idziemy spać. Obaj - powiedział władczym tonem. - Oczywiście, w oddzielnych pokojach - dodał po chwili, by rozwiać wszelkie wątpliwości.

Sen jednak nie dość, że nadszedł znacznie później, niż był oczekiwany, to na dodatek niewiele przyniósł z sobą spokoju i wypoczynku. Kiedy Norwich przebudził się tuż przed szóstą, zdawało mu się, że jest jeszcze bardziej zmęczony niż wczoraj wieczorem. Pewien był, że Ganz śpi jeszcze, i było mu to bardzo na rękę. Wolał bowiem opuścić mieszkanie jeszcze przed jego obudzeniem, co - jak sądził - pozwoliłoby mu uniknąć wielu dodatkowych kłopotów.
Jakże wielkie było jego zdziwienie, kiedy po chwili usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Gdy nic nie odpowiedział - sięgnął tylko po skryty pod poduszką rewolwer - drzwi uchyliły się lekko i kątem oka dostrzegł w utworzonej szparze żydowskie oblicze Ganza.
- Śpi pan jeszcze?
- Nie, nie śpię.
- Przyniosłem panu kawy. Do jedzenia, niestety, nic nie mogłem zrobić, bo w kuchni nic nie znalazłem - powiedział przepraszającym tonem, jakby to on był winien tego, że spiżarnia stała pusta.
Norwich odrzucił kołdrę i wstał. Ganz sprawiał wrażenie wypoczętego i zadowolonego z życia, co dla agenta było czymś wielce abstrakcyjnym. Przez moment poczuł się nawet jak w rodzinnym domu. Berlin roku 1944 wydał mu się w tej chwili nie tylko odległym wspomnieniem, ale wręcz jedynie złym snem, który nie wiedzieć dlaczego przyśnił się właśnie jemu.
- Niestety, nie ma też cukru - powiedział Ganz, stawiając filiżankę czarnej aromatycznej kawy na stoliku.
- Czy pan w ogóle zasnął? - spytał agent, biorąc łyk gorącego płynu. Od razu poczuł się rześki i gotowy do działania.
- Ja wszędzie śpię spokojnie - odparł Żyd.
W obozie koncentracyjnym na pryczy też byś tak spał? - chciał spytać Norwich, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Kwadrans później siedzieli już, ubrani i umyci, przy jednym stoliku.
- O której godzinie zazwyczaj Käutner wyjeżdża do wytwórni?
- Musi tam być na siódmą. Kierowca przyjeżdżał zazwyczaj czterdzieści minut wcześniej. - Ganz spojrzał na zegarek. - W tej chwili w domu nie powinno być już nikogo.
- A gosposia?
- Przychodzi dwa razy w tygodniu. We wtorki i piątki, a dzisiaj jest - czwartek...
Norwich sięgnął po stojący na kredensie telefon i przeniósł go do stolika, stawiając przed Ganzem.
- Mam do niego zadzwonić?
- To konieczne!
- Co, jeśli odbierze?
- Powie mu pan coś, cokolwiek, co go uspokoi. Proszę jednak pamiętać, że telefon może być na podsłuchu.
Ganz wolno wykręcił numer i przez dziesięć sekund czekał na połączenie. Kiedy usłyszał w słuchawce nieznajomy głos, rzucił ją na widełki.
- To nie był głos Helmuta - stwierdził.
- Poznał pan, kto to?
- Nie.
- Jest pan pewien, że to żaden z jego znajomych?
- Jestem.
- Czyli poszczególne części układanki zaczynają do siebie pasować... - mruknął pod nosem Norwich.
- Co pan ma na myśli? - spytał Ganz.
- Za wcześnie, by o tym mówić - odparł agent. - Teraz moja kolej!
Podniósł słuchawkę i połączył się z informacją na poczcie, by poprosić o numer pani von Harbou w Poczdamie. Nie spotkał go zawód. Literatka, wbrew jego obawom, nie miała zastrzeżonego numeru.
- Chce pan ją uprzedzić o swoim przyjeździe? - zdziwił się Żyd.
- Tak... ale tylko w pewnym sensie.
Norwich wykręcił numer, który wcześniej zapisał na kartce. Po drugiej stronie natychmiast podniesiono słuchawkę.
Jakby spodziewano się tego telefonu - pomyślał.
- Tu sturmbahnführer Lützke z Berlina, chciałbym rozmawiać z panią von Harbou!
- Już proszę - odpowiedział mu głos młodej dziewczyny; chwilę później, znacznie już starszy i stateczniejszy, zapytał:
- Czym mogę służyć?
Przedstawił się powtórnie i chwilę odczekał, chcąc przekonać się, jakie to zrobi wrażenie. Starsza kobieta nie wyraziła jednak żadnego zdziwienia ani dezaprobaty. Potraktowała swego, nieznanego sobie, rozmówcę jak dobrego znajomego. To wzbudziło podejrzenia Norwicha, ale tego się przecież spodziewał.
W ciągu następnej minuty poprosił panią von Harbou o spotkanie, a gry ta wyraziła zgodę bez żadnych oporów, zapowiedział swoją wizytę na godzinę czternastą.
Tyle powinno mi wystarczyć - stwierdził, odkładając słuchawkę.
- Pan naprawdę chce tam pojechać? - zapytał Ganz.
- Nie! Ale chcę, żeby oni myśleli, że przyjadę do Poczdamu - wyjaśnił zaskoczonemu i niewiele rozumiejącemu Albrechtowi.
- Oni, to znaczy kto?
- Wczorajsi goście Käutnera!
Zaczął ubierać buty. Po chwili poszedł do swego pokoju i wyjął spod poduszki broń. Ganz przyglądał mu się ze zdziwieniem, lecz nie miał odwagi o nic pytać.
- Kim pan jest z zawodu? - spytał nagle Norwich; pytanie to przywróciło Albrechta światu żywych.
- Jestem... historykiem sztuki.
- A Ganz?
- Także - odparł Żyd. - Był moim przyjacielem z czasów studenckich. Zmarł w trzydziestym siódmym na suchoty. Jego rodzice, dobrzy Niemcy, sprzedali mi jego metrykę. Na jej podstawie wyrobiłem sobie aryjskie papiery - wyjaśnił.
- Sprzedali?
- Tak, to byli bardzo biedni ludzie. Pieniądze były im naprawdę potrzebne.
- Dużo pana kosztowała ta nowa tożsamość?
- Życie ludzkie jest bezcenne - odpowiedział filozoficznie Albrecht.
- A ile pan weźmie za odsprzedanie tych papierów mnie?
- Panu?!
- Czyżbym miał jakąś wadę wymowy, którą mój logopeda przeoczył w dzieciństwie?
Ganz bez słowa sięgnął do kieszeni spodni, wyjął stamtąd dokumenty i położył je na stole. Norwich otworzył dowód i spojrzał na datę urodzenia i zdjęcie. Był zaledwie dwa lata starszy od świętej pamięci Albrechta Ganza. Zdjęcie w dowodzie przedstawiało Wildsteina - Żyda, którego rodzice zginęli zamęczeni w Dachau.
Na pierwszy rzut oka jednak ujdzie - stwierdził Norwich. - Zresztą... nie mam wyboru.
- Ile? - spytał.
Ganz uśmiechnął się tylko i odparł:
- Uratował mi pan życie. Jestem panu coś winien.
- Dziękuję - odparł agent, chowając dokumenty do kieszeni płaszcza skradzionego nieznajomemu robotnikowi ubiegłego wieczora.
- Jeśli to jednak będzie możliwe... - zagaił Albrecht.
- Tak?
- Chciałbym, żeby mi je pan zwrócił.
- Słowo honoru! - By nadać swej obietnicy jeszcze większe znaczenie, powiedział to, kładąc dłoń na sercu. - Ale to nie ostatnia prośba, jaką do pana mam.
Ganz był tyleż zaskoczony, co mile połechtany faktem, że może się na coś jeszcze przydać.
- Jeżeli nie wrócę do godziny czternastej, proszę zadzwonić pod ten numer - ręką wskazał leżącą na stole kartkę z zapisanym nań numerem telefonu pani von Harbou. - Poda pan jakiekolwiek zmyślone nazwisko i stopień i powie, że dzwoni w imieniu sturmbahnführera Lützke. Przeprosi pan za moje spóźnienie, które - proszę zapamiętać - wynikło z przyczyn ode mnie niezależnych. Może uda się panu zmyślić jakąś historię, czasu jest dużo.
- To wszystko?
- W zasadzie tak.
- W zasadzie?
- Rozmowa ma być oczywiście jak najkrótsza. Wolałbym, żeby nie zdążyli ustalić numeru telefonu, z którego pan dzwonił. Dla dobra nas obu...
- Ma mnie pan za idiotę? - odparł, obruszony, Albrecht.
Norwich uśmiechnął się w duchu. Choć poznali się zaledwie kilka godzin temu i to na dodatek w raczej niesprzyjających okolicznościach, poczuł doń sympatię. Na tyle dużą, że odważył się zaryzykować powodzenie misji, aby - niejako przy okazji - ocalić tego człowieka.
- I jeszcze jedno - odezwał się po chwili namysłu agent. - Gdyby coś poszło nie tak i ziemia zaczęła się panu palić pod nogami, niech pan skorzysta z mojego przebrania - dłonią wskazał na leżący obok kanapy plecak, w którym wczoraj wieczorem Norwich upchnął SS-mański mundur. - I tyle - dodał. - Wypada mi jeszcze życzyć panu powodzenia. Nie sądzę bowiem, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali...
Powiedziawszy to, ukłonił się grzecznie i, pozostawiwszy nieco skonsternowanego Ganza samego w pokoju, wyszedł na korytarz.

By dostać się do Babelsbergu, musiał użyć podstępu. Nie miał bowiem większej nadziei na to, że uda mu się dostać na teren wytwórni w cywilnym ubraniu bez żadnego oficjalnego pisma stwierdzającego konieczność jego obecności w tym miejscu właśnie tego dnia. Gdyby mógł skorzystać z munduru Lützkego, problem rozwiązałby się samoistnie, ale paradowanie przezeń w mundurze sturmbahnführera w sytuacji, gdy jest zapewne jednym z najpilniej poszukiwanych ludzi w Berlinie, zakrawałoby na wyjątkową bezczelność. I głupotę!...
Ułożył sobie jednak w głowie plan, który - przy odrobinie szczęścia - mógł się powieść.
Tramwajem przejechał przez centrum Berlina, a później pieszo dotarł do willi Harlana. Miał nadzieję, że o tej porze reżysera nie będzie już w domu. To zakładał punkt pierwszy planu. Punkt drugi przewidywał, że zastanie w mieszkaniu jego żonę - piękną fräulein Söderbaum. Drzwi otworzyła pokojówka, którą długo musiał przekonywać, że mimo dość niecodziennego ubioru jest sturmbahnführerem SS. I na dodatek musi się natychmiast spotkać z gospodynią. Stojąc w korytarzu, słyszał, jak pokojówka, zdziwionym głosem, przekazuje wiadomość o jego wizycie Krystynie.
- Mówi, że jest z SS, ale wygląda jak zwykły robotnik - tłumaczyła, dziwiąc się zapewne, gdzie jej pani zawiera takie znajomości.
- Jak się przedstawił?
- Niestety, ale bardzo niewyraźnie wymówił nazwisko. Lübow albo Fritzke... Ktokolwiek to jest, nie wzbudził mego zaufania, fräulein.
- Daruj mi już te swoje domysły i wprowadź go do salonu - nakazała gospodyni.
Chwilę później siadł na miękkim puchowym fotelu, czekając na słynną aktorkę. Z obecnym wyglądem rzeczywiście nie pasował do tego wnętrza. Nic dziwnego, że służąca co chwila zaglądała z korytarza przez lekko uchylone drzwi, jakby obawiała się, że mógłby coś ukraść.
Krystyna Söderbaum weszła do salonu przyodziana w długi po kostki welwetowy szlafrok. Natychmiast całe pomieszczenie wypełnił delikatny zapach lawendy. Był on jednak na tyle intensywny, że przez moment zakręciło mu się w głowie.
- A więc to jednak pan... - stwierdziła, przyjrzawszy mu się dokładnie.
- Przedstawiłem się - odparł Norwich.
- Pana... przebranie... wprawiło w zdumienie moją gosposię. Właśnie! - Nagle przypomniała sobie o czymś i cofnęła się kilka kroków, by zamknąć drzwi do korytarza. - Co pana sprowadza o tak niecodziennej porze? - spytała, usiadłszy na kanapie, w bezpiecznej odległości od Norwicha.
- Chciałbym się spotkać z pani mężem...
- Jest od rana w Babelsbergu.
- Domyślałem się tego.
- Dlaczego więc po prostu pan tam nie pojedzie?
- Odpowiem nieco enigmatycznie...
- Słucham?
- Nie ma odpowiedniego środka lokomocji.
- I po ten środek przyszedł pan tutaj?
- Otóż to.
Krystyna zalotnie założyła nogę na nogę, jedna poła szlafroka zsunęła się nieco, odsłaniając powleczone jedwabistą skórą udo. Norwich zaklął w myśli.
Nie czas teraz na amory - pomyślał, doskonale bowiem zdawał sobie sprawę, że zachowanie pani Söderbaum ma jedynie na celu zyskanie na czasie. On zaś nadmiarem czasu nie dysponował.
- Dlaczego chce się pan spotkać z Veitem?
- To pilne - odparł.
- Jestem w stanie panu uwierzyć, że to pilne, skoro pofatygował się pan tutaj o tak wczesnej porze. Ale... dlaczego?
- Pani mąż jest w niebezpieczeństwie.
Ostrzeżenie to nie zrobiło jednak żadnego wrażenia na pięknej Szwedce.
- Kto mu zagraża? - spytała jedynie takim tonem, jakby chciała wiedzieć, kiedy ostatnio był u fryzjera.
- To skomplikowane zagadnienie. - Za wszelką cenę starał się nie dać się wytrącić z równowagi. Kątem oka zerkał też na ustawiony na komodzie zegar. Czas płynął nieubłaganie.
A jej się zebrało na zaloty! Psiakrew!
Poderwał się z fotela i chwilę później klęczał niemal przy Krystynie. Jednym ruchem zarzucił połę szlafroka na odsłonięte udo, co przyjęła pełnym wyrzutu pytaniem: - Co pan robi?
- Musi pani uwierzyć w to, co powiem. To jedyna szansa ocalenia.
- Dla kogo?
- Dla Veita!
- Niech więc pan mówi. - Jej ton uległ natychmiastowej zmianie, wciąż jednak skrywał ogromne niedowierzanie i nieufność.
- Nie mamy teraz czasu. Proszę wezwać samochód i ubrać się jak najszybciej.
- Dokąd pojedziemy?
- Do wytwórni.
- Ale ja nie mam dzisiaj zdjęć...
- Nie szkodzi.
- Veit się wścieknie.
- Proszę mi zaufać!
- Jest pan w tym samym stopniu zabawny, co przerażający - stwierdziła, podchodząc do telefonu.

7.
Zbliżała się jedenasta, kiedy minęli budkę wartowniczą przy bramie wytwórni. Młody kapral w mundurze Wehrmachtu wyraził wprawdzie zdziwienie nieplanowaną i niezapowiedzianą wcześniej wizytą pani Söderbaum, ale nie miał zamiaru być natrętny i wypytywać, co ją do tego skłoniło. Nie przyszło mu także do głowy, o co przez całą drogę modlił się Norwich, legitymować nowego kierowcy aktorki. Veit Harlan i jego żona mieli przecież w Babelsbergu specjalne prawa.
- Dokąd teraz? - spytał, kiedy minęli wartownię.
Krystyna prowadziła go poprzez kręte jak labirynt uliczki wytwórni. Miał wrażenie, że ponownie chce zyskać na czasie. Być może robiła ostatni rachunek sumienia. Podejrzewając go o złe zamiary wobec Veita, mogła się przecież czuć teraz jak zdrajczyni.
- Gdzie jest ten hangar?! - zapytał nienaturalnie głośno. W przeciwnym razie mogliby tak krążyć do wieczora.
- Za rogiem, po lewej - odparła.
Zaparkował kilka metrów od wejścia do hangaru. Kluczyk zostawił w stacyjce, na wypadek gdyby musiał szybko uciekać. Nie na wiele by się to zapewne stało, ale chciał mieć pewność, że zrobił wszystko, by w tej beznadziejnej sytuacji zabezpieczyć sobie tyły. Był przecież profesjonalistą, a to zobowiązywało nawet wtedy, gdy szedł na pewną, zdawałoby się, śmierć. Przed wejściem do potężnej hali pełniącej rolę atelier sprawdził jeszcze, czy schowany za pazuchą rewolwer jest odbezpieczony. Krystyna dostrzegła ten gest i zbladła na twarzy.
- Nie mam zamiaru robić pani mężowi krzywdy - próbował uspokoić aktorkę.
- Więc po co panu broń?...
- Na wypadek, gdyby to Veit chciał skrzywdzić mnie...
Na planie nie było żywej duszy. Najwidoczniej aktorzy mieli przerwę w zdjęciach.
- Dokąd wszyscy mogli pójść?
- Do stołówki, na drugie śniadanie.
- Gdzie to jest?
- Na tyłach hangaru.
- Proszę mnie tam zaprowadzić!
Z oddali usłyszeli gromki śmiech i podniesione głosy.
- Jeśli Veit tam jest, proszę go wywołać.
- A pan?
- Poczekam tutaj - odparł, chowając się za wielką drewnianą skrzynią, w której spoczywały filmowe rekwizyty. - I niech pani nie zapomina, że mam rewolwer - powiedziawszy to, poklepał się dłonią w okolicach biodra.
Zza skrzyni obserwował Krystynę, która stanęła w otwartych drzwiach stołówki. Głosy natychmiast zamilkły.
- Co ty tutaj robisz? - spytał, niewidoczny jeszcze dla Norwicha, Harlan.
- Mogłabym cię na moment prosić?
- Co się stało?
- Nic, ale...
Harlan ukazał się w drzwiach. Podszedł do Krystyny i wpatrywał się w nią z malującym się na twarzy ogromnym zdziwieniem.
Chciał o coś zapytać, ale w tej samej chwili dostrzegł stojącego za plecami żony Norwicha. Zastygł z otwartymi ustami.
- On ma broń, uważaj - powiedziała Krystyna.
- Cokolwiek pan zrobi, nie wyjdzie z tego żywy - powiedział Harlan.
- W najgorszym wypadku zginiemy oboje - odparł na to Norwich. - W najlepszym jednak, oboje przeżyjemy tę wojnę.
- Nic nie rozumiem - stwierdziła Krystyna. - O co mu chodzi? - zwróciła się z pytaniem do męża.
- To zdrajca! Podejrzewam, że nie nawet nie jest Niemcem.
- Prawda, nie jestem. Ale jakie to ma znaczenie? Chodźmy! - Pogroził małżeństwu bronią. - Chciałbym porozmawiać w nieco spokojniejszym miejscu.
- Nie sądzę, bym znalazł dla pana teraz czas - zripostował Harlan.
- Mam wrażenie, że jednak będzie mnie pan musiał posłuchać! - Norwich wymierzył broń w Krystynę Söderbaum.
Harlan z trudem przełknął ślinę. Był wściekły, ale nie dawał po sobie tego znać. Spojrzał z wyrzutem na żonę, potem przeniósł wzrok na agenta i cichym głosem powiedział:
- Jak na chorego psychicznie, o co pana pierwotnie podejrzewałem, zachowuje się pan nad wyraz konsekwentnie.
Ruszył długim korytarzem. Za nim szła Krystyna; pochód zamykał Norwich, przez cały czas trzymając broń wymierzoną w plecy aktorki. Nagle ich wzrok przykuło zamieszanie przy drzwiach wejściowych do hangaru. Zaniepokojony Norwich, przyspieszył kroku, wyprzedził Harlana i gestem kazał mu się zatrzymać.
Do hali weszła grupa uzbrojonych żołnierzy Wehrmachtu, dowodził zaś nimi...
- Whitely - mruknął pod nosem Norwich. - Jest stąd inne wyjście? - spytał Harlana.
- Przez stołówkę.
- Więc wracajmy - ponaglił agent, ale reżyser nie zareagował; stał w miejscu, jak wmurowany. Norwich pogroził mu rewolwerem, ale Harlan nie zareagował. Na jego twarzy zakwitł ironiczny uśmiech. - Woli pan jednak zginąć?
Żołnierze systematycznie przetrząsali halę. Za dwie, trzy minuty znajdą ich i ten moment będzie oznaczał koniec jego misji. Nie mógł czekać dłużej, obojętnie co zrobi Harlan... Mocno ścisnął za ramię Krystynę i popchnął ją w kierunku, z którego przed chwilą przyszli.
- Gdy wezmę ją, ty nie będziesz mi już potrzebny - rzucił przez zaciśnięte zęby w stronę Veita.
- Tylko się pospiesz! - odparł Harlan. - Zbliża się już twoja godzina zero!
Krystyna szła przed nim, popychana przezeń lekko, by raczyła przyspieszyć kroku. Ona jednak mniej lub bardziej świadomie zwalniała, co doprowadzało Norwicha do wściekłości. Kiedy wreszcie dotarli do drzwi prowadzących do stołówki, czekało tam już na nich dwóch żołnierzy. Wymierzyli karabiny prosto w Norwicha. Nie widząc nadziei na ucieczkę, nie chcąc jednocześnie narażać Krystyny, która w przypadkowej wymianie strzałów mogłaby zostać raniona, postanowił się poddać. Położył rewolwer na podłodze i podniósł do góry ręce.
- Jak to możliwe, że tak często mijaliśmy się w tym świecie, nie trafiając na siebie? - usłyszał za plecami niski, wzbudzający respekt głos. Znał go, ale kiedy słyszał po raz ostatni, nie potrafił sobie przypomnieć.
Odwrócił się powoli i ujrzał przed sobą, przebranego w mundur oficera niemieckiego wywiadu, Whitely'a.
- Spotkaliśmy się raz...
- Taaak? - odparł zdziwiony renegat.
- Na pewno mnie poznałeś. Ty jednak byłeś przekonany, że ja nie dowiem się, że to byłeś ty. Miałeś inną twarz. A może to był tylko twój hologram?... - Zawiesił głos dla zwiększenia efektu. Uzyskał go, o czym przekonało go zaskoczenie malujące się na twarzy Whitely'a. - Zastanawiam się tylko, jakim cudem twoi brunatni przyjaciele weszli w posiadanie supernowoczesnej techniki. Czyżbyście specjalizowali się także w wywiadzie gospodarczym?
Whitely był jednak wytrawnym graczem i równie szybko, jak ogarnęło go zdziwienie, wrócił do równowagi psychicznej.
- Nie gardzimy żadną możliwością zarabiania pieniędzy - odparł, pochylając się, by podnieść leżący na podłodze rewolwer Norwicha. Schował go do kieszeni spodni.
Norwich kątem oka złowił nadchodzącego Harlana. Czy on też był w to wszystko zamieszany?
- Dziękuję panu bardzo, hauptmann Relke - zwrócił się do Whitely'a usłużnym tonem.
- Relke? - powtórzył agent.
- Tak samo dobre niemieckie nazwisko, jak Lützke, nie uważasz?
- Brzmi nieco pretensjonalnie...
- Nikt nie jest idealny - odparował Whitely. A Harlana spytał: - Ma pan tu jakieś biuro?
- Korzystam z pakamery na końcu korytarza.
- Proszę nas tam zaprowadzić?
Poszli w trójkę, w odległości kilku metrów towarzyszyło im dwóch żołnierzy. Widocznie Whitely kazał im trzymać się w takiej odległości. Może po to, by nie słyszeli zbyt dużo. To, co by ewentualnie podsłuchali, mogłoby bowiem dać im wiele do myślenia. A na tym Whitely'owi ani jego amerykańskim mocodawcom na pewno nie zależało.
- Co zamierzasz ze mną zrobić? - spytał Norwich, kiedy zostali sami.
- Jednego jestem pewien: nie będę ciągał cię ze sobą do współczesności.
- Tutaj też zostać nie mogę.
- Możesz. Ale tylko nieżywy...
- Zabiłbyś mnie?
- Nie zapominaj, że jesteśmy na wojnie...
- Ale to nie jest nasza wojna.
- Nie masz racji. Wplątaliśmy się w nią obaj. Ja jestem zwykłym najemnikiem... Ale na jaki haczyk złapali ciebie?
- Rutynowe zadanie w przeszłości. Nie spodziewałem się, że wyniknie z tego tyle komplikacji.
- Widocznie wcześniej nie natrafiłeś na godnego siebie przeciwnika. Więcej nawet! Pod każdym względem cię przewyższającego. - W tym momencie Whitely był górą i wyraźnie dawał Norwichowi to odczuć. Na tym jednak właśnie mu zależało. Pewność siebie jest największym wrogiem ostrożności.
- Przez cały czas miałem wrażenie, że ktoś depcze mi po piętach. Nawet gdy zyskiwałem chwilową przewagę, natychmiast pojawiałeś się za moimi plecami. Kto ci pomagał? - spytał Norwich wprost.
- A kogo podejrzewasz?
- Wszystkich!
Whitely, z rozbawieniem na twarzy, obserwował Norwicha. Agent wydał mu się w tej chwili nic nie znaczącym początkującym gliniarzem, który zupełnie przypadkowo trafił na grubszą aferę. Aferę, której rozmiarów nie był sobie w stanie nawet wyobrazić.
- Lang? - rzucił na oślep.
- Daj spokój staruszkowi.
- Waxworth?
- Zimno!
- Sir Charles?
- Wydajesz mi się coraz bardziej zabawny.
- Ktoś musiał zdradzić!
Ale Whitely wcale go nie słuchał, tak był rozbawiony sytuacją, w jakiej znalazł się Norwich.
- Poszczuli cię na złodzieja i dali za krótką smycz. A może po prostu zostałeś wystawiony do odstrzału? Nie wpadło ci to do głowy, prawda?
- Wpadło - odparł zgodnie z prawdą. - Choć nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, komu mogło na tym zależeć...
Whitely zarechotał.
- W zasadzie, dlaczego nie miałbym ci powiedzieć prawdy?
- Jaką rolę pełnił Harlan? - przerwał mu pytaniem Norwich.
- Był tylko przynętą. Niczym więcej.
- A jego film?
- Historii zmienić nie można. Doskonale o tym wiesz...
- Ale można wpłynąć na pewną ocenę faktów z przeszłości. Idee też są bronią, zwłaszcza te, którym dane jest ocaleć z pożogi...
Umysł Norwicha pracował na zwiększonych obrotach. Nagle przestało go interesować, kto zdradził; ten problem - w kontekście tego, co usłyszał - zszedł na znacznie dalszy plan. Kluczowym pytaniem jawiło mu się teraz: Dlaczego?
- Wiem o czym myślisz - powiedział Whitely. - Obawiam się jednak, że pewne rzeczy zrozumieliście za późno.
Uderzył Norwicha fakt, iż Whitely użył czasu przeszłego dokonanego. "Zrozumieliście"? A więc to, co planowali, powiodło się.
- Nie ma więc już znaczenia, czy mnie zabijesz, czy też będę żył? - spytał.
- Najmniejszego.
- Zatem puść mnie!
- Tego zrobić nie mogę.
- Dlaczego?
- Bo jeśli przeżyjesz, ja będę musiał umrzeć!
- Whitely, sam dałeś mi do zrozumienia, że gra jest skończona, że to, co się miało stać, już się stało. A ja po prostu nie chcę umierać. Dam ci słowo honoru...
- Wiesz, ile jest ono dla mnie warte?
- Dam ci pieniądze.
- Marki niemieckie czy amerykańskie dolary? - zapytał, śmiejąc się do rozpuku. - Obie waluty mogę mieć pod dostatkiem. Nie jesteś w stanie mnie kupić, Harry.
- Ale mogę... - Nie dokończył, bowiem przerwało mu energiczne pukanie do drzwi. Podszedł doń Whitely i uchylił je lekko.
- Przepraszam bardzo, herr hauptmann... - zameldował żołnierz.
- Co się stało?
- Wartownicy otrzymali informację o niespodziewanej wizycie Göringa. Marszałek ma być tutaj za pół godziny.
- Mamy więc niewiele czasu. - Odwrócił się do Norwicha. - Muszę przeprosić cię za pewne niedogodności, ale wolałbym, aby ten gruby wieprz nas tutaj nie spotkał.
Żołnierz, wyraźnie zaskoczony epitetem, jakim hauptmann Relke określił marszałka Rzeszy, oblał się rumieńcem, który przystoi co najwyżej kilkunastoletnim pensjonarkom. Whitely nie dostrzegł jego wyrazu twarzy. Gdyby to zrobił, los Norwicha byłby przesądzony. Zresztą nie tylko jego.
Ponownie szli korytarzem. Przodem Norwich w asyście żołnierza; Whitely kilka kroków za nimi.
- Czy marszałkowi towarzyszy ochrona? - spytał agent żołnierza tak cicho, by nie mógł usłyszeć go Whitely.
Ten nie odpowiedział, przytaknął jednak ruchem głowy.
- Nie proszę cię o pomoc w uwolnieniu - mówił dalej, widząc, iż trafił na podatny grunt. - Nie pozwól mu tylko zabić mnie do czasu przyjazdu marszałka.
Teraz oczekiwanie na odpowiedź żołnierza trwała kilka sekund dłużej. Wahał się, ale ponownie kiwnął potakująco głową.
Wyszli z hangaru i skierowali się w stronę oddalonego o kilkaset metrów zagajnika. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała odpoczynkowi aktorów na świeżym powietrzu.
Norwich ważył w myślach szanse ucieczki i z tej perspektywy przyszłość nie rysowała mu się w różowych barwach. Whitely zdania nie zmieni - był tego pewien. Agent stanowił dlań realne zagrożenie. Poza tym, dopóki by żył, dopóty zagrożony mógł się czuć także ten, kto... zdradził. Ktokolwiek to był - stwierdził Norwich.
Zawiał mocniejszy wiatr i eskortujący obu Amerykanów, w tym świecie jednak udających Niemców, żołnierz zaklął pod nosem.
Ten dopiero musi być skołowany - pomyślał agent, dostrzegając w całej sytuacji promyczek nadziei.
Doszli do brzegu zagajnika. Whitely pchnął Norwicha tak mocno, aż ten potknął się i upadł. Gdy przyklęknął, aby się podnieść, zauważył wycelowany w swoją głowę pistolet.
- Herr hauptmann, jeśli to zdrajca, nie powinniśmy go zabijać - zaprotestował żołnierz. - Za kilka minut zjawi się tu marszałek Göring...
- Właśnie dlatego musimy się go pozbyć - odparł twardym, nie znoszącym sprzeciwu tonem Whiely. - Ten człowiek zagraża bezpieczeństwu marszałka Rzeszy - wyrecytował po chwili zapewne już wcześniej przygotowaną formułkę.
- Nawet gdy nie jest uzbrojony?... - spytał żołnierz z niedowierzaniem.
Norwich co chwila przenosił wzrok z jednego na drugiego swego adwersarza. Nie spodziewał się, że o jego życiu może decydować pryncypialność zapewne w miarę uczciwego, ale również mocno ograniczonego żołnierza Wehrmachtu. Doskonale jednak potrafił wyczuć moment wahania swoich wrogów, to już niejeden raz ratowało go z opresji.
- Myślę, że marszałek Göring z chęcią by mnie wysłuchał. Miałbym mu do przekazania wiele ciekawych rzeczy - powiedział nienaturalnie głośno Norwich, nie adresując w zasadzie tych słów do nikogo. Nadał swemu głosowi władczy ton; tylko w ten sposób mógł przekonać żołnierza, by ten nie pozwolił Whitely'owi go zabić.
- Słyszy pan, co on mówi... - stwierdził żołnierz, spoglądając wyczekująco w stronę Whitely'a.
Haczyk chwycił!
- Łże! - zawyrokował renegat.
- Co nam jednak szkodzi? Jeśli próbuje tylko ratować w ten sposób skórę, zyska co najwyżej godzinę, dwie życia. A może jednak?...
Co za piorunująca logika! - pomyślał Norwich, błogosławiąc matkę Niemkę, która wydawała na świat tak rozsądnego syna.
Na twarzy Whitely'a odmalowało się zniecierpliwienie. Wolałby mieć już tę sprawę za sobą. Trup Norwicha nie byłby dla nikogo przydatny. Przekazanie go w ręce marszałka mogłoby natomiast odwlec wszystko w czasie. W czasie, którego on zapewne nie miał.
- Proszę nie zapominać, że jestem oficerem SS. - Chwycił się ostatniej już deski ratunku Norwich. Wiedział doskonale, jak złą reputacją cieszą się SS-mani i miał nadzieję, że w ten sposób wystarczająco nastraszy żołnierza.
Pomogło.
Kiedy Whitely ponownie wycelował weń broń, Niemiec skierował lufę swego karabinu w jego stronę.
- Nie mogę panu pozwolić go zabić - powiedział drżącym głosem. - Przynajmniej nie teraz...
- To rozkaz! - ryknął Whitely.
- Pan nie może mi rozkazywać, herr hauptmann.
- Zejdź mi z drogi, głupcze! - Whitely chciał odepchnąć żołnierza, gdy jednak poczuł lufę karabinu wżynającą mu się w brzuch, zamarł w miejscu. Norwich czekał na ten właśnie moment. Spuszczony z oczu, podskoczył go do Whitely'a i potężnym ciosem w potylicę pozbawił go przytomności, po czym wyrwawszy mu pistolet z ręki, wycelował weń w żołnierza. Ten, zdezorientowany, nie zdążył nawet zareagować. Na żądanie Norwicha położył karabin na ziemi.
- Rozbieraj się natychmiast! - nakazał Norwich.
Dwie minuty później miał już na sobie mundur Wehrmachtu. Rozebrany do bielizny, żołnierz trząsł się z zimna jak osika. Błagalny wzrok wbijał w agenta.
- Niech pan mnie nie zabija - poprosił.
- Nie mam takiego zamiaru - odparł Norwich, posyłając mu po chwili równie silny cios w tył głowy.
Zaciągając ciała obu mężczyzn głębiej w las, zyskał w ten sposób mniej więcej godzinę.
Tyle mi potrzeba, by zwiać stąd, gdzie pieprz rośnie! - doszedł do wniosku. By jednak bezpiecznie opuścić teren wytwórni, potrzebował pani Söderbaum.
Zastał ją w hangarze, siedzącą w samotności na tyłach pustego atelier. Aktorzy prawdopodobnie cały czas przebywali w stołówce, omawiając między sobą ostatnie zajścia. W pierwszej chwili go nie poznała. Dopiero gdy odezwał się do niej, podniosła głowę. Może mu się zdawało, ale na twarzy aktorki pojawił się przelotny uśmiech.
- Ma pan zadziwiający dar wracania z piekieł - stwierdziła.
- Nie skomentował, powiedział tylko:
- Muszę stąd zniknąć. Najlepiej w ten sam sposób, w jaki tu przyjechałem.
- Chce mnie pan odwieźć do domu?
- Nie inaczej... - odpowiedział. - Wcześniej jednak chciałbym jeszcze udać się do montażowni.
Prośba ta wcale jej nie zdziwiła.
- Gdzie to jest?! - ponaglił kobietę.
Krystyna wiedziała, że ma broń, wolała więc nie doprowadzać go do ostateczności. Poprowadziła go bez słowa do pomieszczenia, w którym poza Harlanem Norwich zastał jeszcze dwóch mężczyzn. Pakowali właśnie do aluminiowych pojemników taśmy filmowe.
Norwich bez słowa podszedł do skrzyni. Miał przed sobą przynajmniej część materiałów do "Kolberga".
- To wszystko, co nakręciliśmy w ciągu ostatnich trzech dni - wyjaśnił Harlan.
- A reszta?
- Jedna kopia w sejfie Göringa.
- Więc on jedzie tu po to?
- Czasami zawoziliśmy mu sami, czasami on fatygował się do nas...
Norwich był bliski wściekłości. Powinni to przewidzieć. Nie on, ale analitycy w Nowym Jorku i Londynie.
- Zniszczenie tych materiałów nic panu nie da. Cofnie wprawdzie naszą pracę o kilka dni, ale to przecież dla nas żaden problem...
Najgorsze, że Harlan miał rację. Spojrzał na zegarek. Ile czasu mogło zostać do momentu, kiedy prób montażowni przekroczy marszałek Rzeszy? I czy ma sens narażanie życia dla tego skrawka taśmy filmowej?
- Niech pan schowa broń i pójdzie za mną - zaproponował reżyser.
Wyszli na korytarz, za nimi fräulein Söderbaum.
Nie wiem, kim pan jest, ale jestem coraz bardziej skłonny uwierzyć w tę pańską fantastyczną historię - powiedział Harlan, gdy znaleźli się na korytarzu sami. - Zbyt dużo dziwnych rzeczy wydarzyło się ostatnio, bym miał je potraktować jako coś normalnego...
- Do czego pan zmierza? - spytał Norwich. Jego czas kurczył się coraz bardziej.
- Niech pan wsiada do samochodu i wyjeździe stąd z Krystyną. Jeśli to będzie konieczne, jedźcie nawet do szwajcarskiej granicy. Tylko proszę nie zrobić jej krzywdy.
Krystyna, stojąc obok, przysłuchiwała się słowom męża i nie protestowała.
Wiem, po co pan tu się znalazł - kontynuował reżyser. - Obaj już wiemy także, że pańska misja się nie powiodła. Niemcy wojnę przegrają, "Kolberg" zostanie ukończony, ale wszyscy przeżyjemy, prawda? Tak pan mówił? - upewnił się Harlan.
Norwich przytaknął głową.
- Niech więc pan odnajdzie mnie po wojnie i zrewanżuje się tym samym.
- To znaczy czym?
- Życiem, panie... sturmbahnführer Lützke czy kim pan tam jest...

8.
Wartownicy przy bramie tak byli zaaferowani kolejną wizytą marszałka Göringa, że wcale nie zwrócili uwagi na samochód wyjeżdżający z wytwórni. Nie podpadł im również tym samym fakt, iż kierowca, który przywiózł panią Söderbaum zaledwie godzinę wcześniej był cywilem, natomiast ten, który ją odwozi, ma na sobie mundur.
- Czy pan go zabił? - spytała Krystyna po kilku minutach jazdy w milczeniu.
- Kogo?
- Tego hauptmanna z Abwehry?
- Nie. Chociaż po odzyskaniu przytomności może się czuć jak w piekle.
Jechali w kierunku Berlina. Krystyna słyszała propozycję, jaką złożył Norwichowi Veit, ale nie miała śmiałości pytać agenta o jego dalsze plany. Ten dostrzegał jednak zdenerwowanie kobiety i pragnął ją uspokoić.
- Zawiozę panią do domu - powiedział. - Ale potem, jeśli pani pozwoli, choć prawdę mówiąc zrobię to nawet wówczas, gdy nie wyrazi pani na to zgody, pożyczę sobie samochód.
Proszę bardzo - odparła, znacznie już spokojniejsza.
Gdy wysiadała przed willą, w której mieszkała z Harlanem, spytała tylko:
- Pan naprawdę pomoże Veitowi po wojnie?
- Będę miał wobec niego dług do spłacenia - odparł Norwich. - I wobec pani także - dodał.
- Życzę więc panu powodzenia.
- Mam jeszcze tylko jedną prośbę - powiedział, nim zdążyła odejść.
- Słucham pana.
- Za dwie godziny proszę poinformować policję o kradzieży samochodu. To dla waszego bezpieczeństwa.
- A pan?
- Ja będę wtedy już bardzo daleko stąd - odparł.
Kwadrans później zaparkował wóz w podwórzu kamienicy, w której rano zostawił Ganza. Dochodziła dwunasta. Możliwe, że Whitely już doszedł do siebie. Jeśli tak, to niebawem ponownie może zrobić się gorąco. W nowojorskim biurze znano przecież adresy wszystkich "melin". Ten, kto zdradził, mógł więc podać Whitely'owi również ten namiar.
Gdy Norwich stanął przed drzwiami mieszkania, w którym spędził ostatnią noc, przypomniał sobie, że klucze zostały w ubraniu robotnika, to zaś porzucił przy dwóch nieprzytomnych mężczyznach w zagajniku na terenie wytwórni. Zapukał więc delikatnie, mając nadzieję, że Ganz usłyszy. Gdy to nie przyniosło skutku, zaczął uderzać mocniej.
Zamknął się tam i siedzi jak mysz pod miotłą. Muszę go stamtąd wykurzyć!
Dobrał się więc do zamka przy drzwiach wejściowych. Włamywaczem był kiepskim i nie miał większych nadziei na ich otwarcie. Liczył jednak na to, że sprowokuje w ten sposób Ganza. I rzeczywiście: kilka sekund później drzwi otwarły się szeroko i zobaczył stojącego przed sobą Żyda w mundurze SS z bronią wycelowaną prosto w niego.
- Nie strzelaj, Albrecht - powiedział szybko. - Po prostu zapomniałem klucza - wyjaśnił, kiedy już zamknęli za sobą drzwi.
Mundur SS-mana przydawał Ganzowi powagi; Norwich w roli żołnierza Wehrmachtu wyglądał przy nim jak ubogi krewny.
- Mam tylko nadzieję, że nie zrobiłeś nic głupiego...
- Próbowałem zadzwonić do Helmuta, ale...
- Ale co?
- Nikt nie odbierał.
- Na szczęście!
Norwich obszedł pokoje i wrócił do korytarza.
- Idziemy - zakomenderował.
- Dokąd?
- Poszukamy bezpieczniejszego schronienia.
- To już nie jest bezpieczne?
- Stanie się takie lada chwila.
Ganz wpadł w panikę. Zaczął się jąkać, dopiero, przynaglony, wykrztusił:
- Muszę się przebrać.
- Wcale nie musisz, nieźle w tym wyglądasz...
- Ale... ja źle się czuję.
- Uwierz mi, że w obozowym pasiaku czułbyś się znacznie gorzej - odparł Norwich, siłą niemal wypychając go na korytarz.
Swoją misję w Berlinie agent uznał za zakończoną. Chociaż nie odniosła ona pożądanego skutku, cieszył się przynajmniej z tego, że wciąż pozostawał przy życiu. Nie oznaczało to jednak końca trosk. Czuł bowiem doskonale, iż niebezpieczeństwo, mimo że na pewien czas zostało zażegnane, wciąż istnieje - tak długo, jak długo nieznany pozostaje ten, kto zdradził.
Gdzie go szukać? Pewien był już, że w Nowym Jorku. Utwierdziły go w tym przekonaniu słowa Whitely'a: Harlan był przynętą! Miał odwrócić uwagę! Od czego?
Od tego, co przygotowywali w zupełnie innym miejscu... i w innym czasie. Nie w Londynie, ale w Stanach.
- Ukradłeś samochód? - spytał Ganz, kiedy Norwich wreszcie, grożąc mu, usadowił go na tylnym siedzeniu, tam gdzie nieco wcześniej siedziała Krystyna Söderbaum.
- Pożyczyłem.
- Pożyczyłeś?!
- Od Harlana.
- I masz zamiar mu go oddać?
- Nie mam zamiaru zabierać go na własność.
Ruch na ulicach Berlina był o tej porze dnia nieznaczny. Tym większym niebezpieczeństwem było zbyt długie korzystanie z zabranego żonie Harlana wozu. Nawet jeśli pani Söderbaum zawiadomi policję o kradzieży dopiero za półtorej godziny, co do czego wątpliwości Norwich nie miał, Whitely mógł zacząć szukać go już na własną rękę. Nadepnął więc pedał gazu, by jak najszybciej przejechać przez centrum miasta.
- Dokąd mnie wieziesz? - spytał Ganz.
- Do miejsca, w którym nikt nie będzie cię już prześladować za to, że jesteś Żydem.
- Chcesz jechać aż do Szwajcarii?! - krzyknął wprost do ucha Norwicha. - Ale my przecież nie mamy paszportów, żadnych dokumentów. W jaki sposób chcesz przekroczyć granicę? To niedorzeczne!
- Zamknij się! - warknął Norwich. - Bo mi bębenki w uszach popękają.
Ganz przestał się odzywać. Obrażony, do końca drogi siedział z nosem przyklejonym do szyby samochodu. Wciąż na nowo odkrywał Berlin; ulice, po których nie chodził już od czterech lat. W pewnym momencie westchnął tylko, ale na pytające spojrzenie Norwicha nie raczył zareagować.
Kres drogi wyznaczyła ślepa ulica, na końcu której znajdował się budynek z zewnątrz wyglądający na opuszczony.
- Przed wojną był tu magazyn artykułów chemicznych - wyjaśnił Norwich.
- Do kogo należał?
- Do Żyda, który zdołał w 1938 wyjechać do Francji.
- Przynajmniej jeden, któremu się udało.
- Tyle że wyjechał dopiero po tym, jak jego żona i jedyny syn zostali zamordowani w Mauthausen.
Ganz skrył głowę w ramionach.
- Jak mogliśmy aż do tego stopnia zatracić instynkt samozachowawczy? - ni to spytał, ni stwierdził.
Norwich nie czuł się zobowiązany do szukania odpowiedzi na to pytanie, więc je przemilczał. Żal mu było Ganza, ale nie chciał okazywać Żydowi nadmiernego współczucia, obawiając się, że może on to odebrać za litość.
Drzwi frontowe do magazynu były zamknięte, ale agent znał inne wejście. Na dodatek wiedział, gdzie ukryty jest klucz do bocznych drzwi. Choć wszystko to dziwiło Ganza, nie zadawał już więcej pytań. Tak mało wiedział o świecie, w którym - choć szczelnie odeń odizolowany - żył. Tak mało, że przestał się dziwić czemukolwiek.
W pustym magazynie panował półmrok. Ganz poruszał się z trudem, ale Norwichowi ciemność nie sprawiała żadnych problemów. Szedł pewnie, ciągnąc za sobą mężczyznę w SS-mańskim mundurze.
Gdyby mnie teraz Helmut zobaczył... - pomyślał Ganz i z trudem powstrzymał się przed wybuchem śmiechu. A potem przypomniała mu się matka i ojciec; oboje nie doczekali końca wojny. Ale kto wie, czy i jemu będzie dane go doczekać.
Norwich kolejnym kluczem otworzył jeszcze jedne drzwi. Prowadziły one do niewielkiego pomieszczenia, w centrum którego stał mebel przypominający oszkloną ze wszystkich stron kabinę prysznicową. Z jednym tylko wyjątkiem: wewnątrz umieszczono pulpit sterowniczy.
- Nie będziemy się chyba teraz kąpać - powiedział Ganz.
- Kąpać nie, ale spróbujemy wejść tam razem.
Miejsca było mało, więc na nadmiar wygody narzekać nie mogli. Norwich odwrócił się tyłem do Ganza, by wprowadzić dane do teleportera. Jednocześnie uruchomił procedurę autodestrukcyjną. Po wykonaniu zadania maszyna miała ulec zniszczeniu.
- Nie mam zamiaru już nigdy tu wracać - stwierdził agent. - A ty, Albrechcie?
Ten nie odpowiedział. Bo cóż miał odpowiedzieć na takie pytanie?
- Pożegnaj się z tym światem - poradził Norwich. - Widzisz go po raz ostatni.
Jeśli prawdą jest, że najdłużej zapamiętuje się ostatni widok, do końca życia Ganz nie wyrzuci z pamięci malutkiej, śmiertelnie wystraszonej, szarej myszki, ogłuszonej przez nagły wybuch ogromnej energii.

Z niebytu wyrwał ich rozbłysk światła i powolne, mocno stłumione, odliczanie: Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... trzy, dwa, jeden. Norwich, przyzwyczajony do tego niezwykle irytującego efektu ubocznego podróży w czasie, przez dłuższą chwilę nie otwierał jeszcze oczu. Obok Ganz kulił się z bólu.
- Boże, co się stało?!
Cholera! Zapomniałem go uprzedzić - pomyślał agent. Poklepał Albrechta protekcjonalnie po ramieniu i starał się uspokoić, stwierdziwszy:
- Nie martw się, za kilka minut przejdzie.
- Ale co to jest?!
- Światło Boga - odparł Norwich.
- Jestem niewierzący.
- Ty?
- Czy każdy Żyd, twoim zdaniem, musi być ortodoksyjny?...
- Przepraszam, nie znam was zbyt wielu.
Ganz próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na Norwicha, na co ten zareagował przeciągłym jękiem.
- Nie spiesz się tak!
- Powiesz mi, co się stało?
- Leż! - rozkazał krótko agent. - I nie mów tyle.
Odliczył w pamięci pięć minut i dopiero wtedy zdecydował się otworzyć oczy. Kabina była dużo bardziej przestronna, wyściełana przyjemnym w dotyku syntetycznym materiałem, który miał za zadanie zapewnić podróżnikom, dosłownie, miękkie lądowanie.
Pomógł Ganzowi usiąść. Albrecht powoli dochodził do siebie. Ostrożnie podniósł powieki i rozejrzał się dokoła.
- Jesteśmy w klatce? - spytał.
- Z tą różnicą, że z tej klatki możemy w każdej chwili wyjść...
W tym samym momencie drzwi rozsunęły się automatycznie.
- Widzisz, czekają tu na nas - powiedział agent.
- Kto?
- Zobaczysz!
Do kabiny weszło dwóch uzbrojonych, napiętych jak struny, mężczyzn. W rękach trzymali broń.
Po co im pistolety? - pomyślał Norwich. - To nie jest normalna procedura. Widocznie coś się musiało wydarzyć...
Dopiero gdy wzrok przyzwyczaił się do światła, Ganz dostrzegł, że mieli na sobie brunatne uniformy. Podobne, a może nawet takie same, jakich używano w Niemczech jeszcze na początku lat 30-tych. Ciarki przeszły mu po plecach, ale obecność Norwicha dodawała mu odwagi. Strażnicy, kimkolwiek byli, wydawali się natomiast nie mniej zdziwieni widokiem dwóch podróżników w czasie, również odzianych w mundury z tamtej epoki.
Konsternacja obu stron trwała kilka sekund. Pierwsi zareagowali strażnicy.
- Wiedzieliśmy, że można się pana spodziewać, agencie Norwich - oznajmił jeden z nich. - Ale kim jest pański przyjaciel?
- Nazywam się Albrecht Ganz - przedstawił się, niezgodnie zresztą z prawdą, Aron Wildstein.

Zaprowadzili ich do podziemnego parkingu, gdzie czekała już czarna limuzyna. Eskortujący Norwicha i Ganza żołnierze nie odzywali się wcale, przybysze jednak też o nic nie pytali.
Na twarzy Albrechta malowało się wciąż niekłamane zdziwienie. Niewiele rozumiał. Ale przecież nie było czasu, by uprzedzić go, czego się może spodziewać w świecie, do którego zabiera go Norwich.
Usiedli na tylnych siedzeniach samochodu z zaciemnionymi szybami i ruszyli w drogę. Wóz poruszał się bezszelestnie po zatłoczonych na pewno o tej porze ulicach Nowego Jorku. Był tak skonstruowany, by do środka nie docierał najmniejszy nawet dźwięk.
- Gdzie my właściwie jesteśmy? - spytał Ganz.
- Dowiesz się wszystkiego - odparł oschle Norwich, który miał już trochę dość wciąż dopytującego się o coś kompana.
- Kiedy?
- We właściwym czasie...
- Czas - mruknął z filozoficzną zadumą Żyd. - Mam dziwne wrażenie, że właśnie z czasem jest tu coś nie w porządku.
Agent uśmiechnął się lekko pod nosem.
Poczekaj, aż wyjdziesz na ulicę - pomyślał i trochę żal zrobiło mu się Albrechta. Czy nauczy się kiedyś żyć w tym świecie? - przyszło mu do głowy. Mnie to przychodzi z trudem, a co dopiero komuś stamtąd...
- Czy mundury, które mieli na sobie tamci żołnierze... - zaczął Ganz.
Żołnierze?...
- ...nie wydały ci się znajome?
Wstyd się przyznać, ale nawet nie zwrócił na nie uwagi. Brak profesjonalizmu - skarcił się w myśli. Wytłumaczył to sobie jednak rozstrojem nerwowym i zmęczeniem, które w ostatnich godzinach wyjątkowo dawało mu się we znaki.
- Co było w nich takiego charakterystycznego? - zapytał ostrożnie.
- Kiedyś takie nosili... - Ganz zawiesił głos, jakby wciąż jeszcze szukał odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie.
- Wykrztuś to wreszcie! - ponaglił go agent.
- SA-mani.
Norwich z trudem powstrzymał śmiech.
- Dlaczego to cię tak bardzo bawi? - obruszył się Albrecht.
- Na szczęście mamy dobrych psychologów...
- Psychologów? - powtórzył jak echo Ganz.
- To typowy objaw. Pewne obrazy ze starego świata automatycznie przenoszone są do nowej rzeczywistości.
- Stary, nowy świat?! - wykrzyknął Żyd. - Co tu jest grane? Wiem, że coś jest nie w porządku, ale nie wiem co...
- Wszystko we właściwym czasie - starał się uspokoić go Norwich.
Samochód zwolnił, widocznie powoli docierali do celu. Agentowi wciąż jednak nie dawały spokoju nie uniformy strażników, które umknęły jego uwadze, ale posiadana przez nich broń.
To by nawet do siebie pasowało, broń i mundury. Być może akcję, z uwagi na jej znaczenie, przejął wywiad wojskowy - rozważał w myśli. - Tylko ten kolor. Musiało się coś Albrechtowi przywidzieć...
- Dokąd nas wiozą? - spytał Ganz od niechcenia, spodziewał się bowiem kolejnej odpowiedzi typu: dowiesz się, kiedy przyjdzie na to pora.
Tym razem jednak agent odpowiedział zgodnie z prawdą:
- To zwyczajowa procedura. Jedziemy na spotkanie z szefem komórki nadzorującej misję. Zostaniemy przesłuchani, a nasze zeznania poddane szczegółowej analizie.
- Boli mnie już od tego wszystkiego głowa. - Ganz westchnął. Czuł się coraz bardziej zmęczony i z coraz większym rozrzewnieniem myślał o wygodnym łóżku stojącym w piwnicy podmiejskiej willi Helmuta Käutnera. Być może żył wtedy w świecie mu nieprzyjaznym, ale za to doskonale znanym. A czegóż może oczekiwać od tej rzeczywistości? Czy Norwich będzie go przez cały czas prowadził za rękę?
Po wyjściu z wozu stanęli przed szeroko rozwartymi drzwiami windy. Weszli do środka i ruszyli w górę. Albrecht nie pytał już o nic. Nie miał odwagi, strach paraliżował go coraz bardziej. Norwich chciał go uspokoić, dodać mu otuchy, ale nie znajdował słów. Sam często czuł się podobnie, gdy przyszło mu znaleźć się w obcym świecie. Jedynym lekarstwem był w takiej sytuacji czas - upływ czasu i pośrednio z niego wynikające przyzwyczajenie. Przystosowanie się do nowych realiów zajmowało mu zazwyczaj kilka dni. Różnica między nimi była jednak zasadnicza: Norwich odwiedzał światy, które wcześniej poznawał, Ganzowi nie było to w żaden sposób dane. Rzucony na głęboką wodę, mógł utonąć.
- Nie martw się! - rzucił krótko Norwich. Jeśli jego słowa miały zabrzmieć uspokajająco, zamierzonego efektu nie osiągnął.
- O co będą mnie pytać? - zagadnął jedynie.
- O wszystko.
- To znaczy, konkretnie o co?
- Kim jesteś, co robiłeś, w jaki sposób tutaj trafiłeś?
- A ty nie będziesz mógł im o tym opowiedzieć?
- Mnie też spytają...
Winda stanęła w miejscu i drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Kolejny korytarz i znów mężczyźni w brunatnych uniformach.
Cholera! Ganz miał rację. Jeśli jest to tylko zbieg okoliczności, to wyjątkowo nieszczęśliwy.
Strażnicy nie narzucali się ze swoim towarzystwem. Milcząc, szli obok. Nie musieli wskazywać drogi; tę Norwich znał doskonale. W gabinecie czekał już na nich sir Charles.
Zdziwiło cię towarzystwo? - spytał staruszek, zwracając się do agenta. - Zmieniły się w międzyczasie pewne okoliczności. - stwierdził enigmatycznie. - Bezpieczeństwo państwa wymagało wprowadzenia środków nadzwyczajnych.
- Co się stało?
- Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? - odparł pytaniem na pytanie sir Charles.
- Proszę przypomnieć, czego dotyczyła...
- Zresztą - staruszek machnął lekceważąco ręką - nieważne. Chciałbym, żebyś kogoś poznał. - Kątem oka wskazał stojący tyłem do nich obrotowy fotel. Ktoś w nim siedział; Norwich dostrzegł świecące się na odległość czarne lakierki. Nieznajomy mężczyzna leniwie podniósł się i odwrócił w stronę przybyłych.
Nie był w mundurze oficera Abwehry, w którym Norwich widział go ostatnio, ale tę twarz rozpoznał natychmiast.
- Masz mocne uderzenie - powiedział, cedząc dla większego efektu słowa, Whitely. - Nigdy ci tego nie zapomnę.
Agent swój pytający wzrok zwrócił w kierunku sir Charlesa. Staruszek jednak, poza delikatnym ironicznym uśmiechem, nie zdobył się na żadną odpowiedź.
Stojącego za plecami agenta Ganza też jakby coś ukłuło. Nerwowymi ruchami szarpał Norwicha za rękaw munduru. Ten obrócił się na pięcie i dopiero wtedy ujrzał ogromny na całą ścianę, nadzwyczaj realistyczny, hologram Adolfa Hitlera. Niewiele brakowało, by siłą rozpędu wyciągnął dłoń ku górze w faszystowskim pozdrowieniu.

[listopad 2001 - luty 2002]

Sebastian R. Chosiński