A l e k s a n d e r

AUTOR : Arkadiusz Szynaka
HTML : ARGAIL

 

 

    Aleksander leżał rozleniwiony na kocu w ogrodzie. Było ciepłe popołudnie późnego lata. Dzień wolny, absolutnie nic się nie działo. Wiatr w usypiającym tempie lekko ruszał liściami w koronach owocowych drzew. Ale jego letnie podmuchy nie docierały do ziemi. Koc rozłożono na trawie, pod starą śliwą przy agrestowych krzewach i kępach tulipanów. Słońce rogrzewało wełnę przebijając się przez pokrzywione gałęzie z fioletem owoców.
    Aleksander przeciągnął się mrużąc oczy. Lubił to wylegiwanie się i poczucie chwilowego braku obowiązków. Słyszał ptaki buszujące ze śpiewem na szczytach drzew i psa sąsiadów kręcącego się przy płocie ogrodu. Z kuchni, przez tylne drzwi domu, dochodziły go odgłosy przygotowywania obiadu. Dźwięki w ogóle go fascynowały. Może dlatego, że dom stał w cichej, skrajnej dzielnicy miasta, tuż przy lesie na wzgórzach. Nie było tu zgiełku, przeważały głosy natury. Można się było wsłuchiwać w nie bez końca i odgadywać co który oznacza.
    Na przykład to seryjne, przerywane co chwila drapanie to odgłos pazurków wiewiórki na korze drzewa. Aleksander odwrócił się brzuchem do góry i przyjżał się śliwie nad sobą. Tak, była tam mała ruda wiewiórka. Pomykała po pniu jak płomyk. Aleksander zamknął oczy przed blaskiem słońca i prawie bezwiednie przekręcił głowę za brzęczeniem owada wylatującego z kwiatów. To na pewno nie pszczoła, bo za niski dźwięk, to raczej trzmiel, lub truteń. Tak, dźwięki to ciekawa rzecz. A przecież są jeszcze zapachy. Taki krzak agrestu na przykład. Rozgrzany słońcem trwonił wokoło aromat soków ze swoich owoców i liści. Aleksander odwrócił się na bok w kierunku krzewu i głęboko odetchnął. Poczuł jeszcze zapach ogrodowej ziemi, korzeni i strzyżonej trawy. Najbardziej lubił, kiedy dźwięki z zapachami przeplatały się, jak włóczka w serwetce na stolik, tworząc wspólnie trwałą i zgraną kompozycję. Coś jakby wypleciony obraz czasu i miejsca. Oczywiście przyjemnym było też obserwować. Chmury, drzewa na wie obiad.
    Dokładnie tak jak wiedział. Powoli wyciągnął się na kocu, potem wstał i wszedł do domu przez uchylone drzwi. Jasnym korytarzem wyłożonym drewnem i brązowymi kaflami na podłodze przeszedł prosto do słonecznej kuchni, gdzie cała rodzina przekomarzając się siedziała już za stołem. Zajął swoje miejsce i ciekawie zaglądnął do talerza.
-     Smacznego kotku - powiedziała Joanna drapiąc go delikatnie za uchem.

    Przed wieczorem Aleksander spacerował po okolicy. Lubił takie ciche, sekretne wędrówki. Starał się znikać tak, żeby nikt z rodziny tego nie zauważył. Na przykład wczesnym świtem, w czasie popołudniowej sjesty, a czasami nawet w nocy. Rzadko przekradał się do miasta. Wolał raczej chodzić leśnymi wzgórzami, włóczyć się wzdłuż rzeki, czasem docierał nawet do pierwszych jezior leżących wiele godzin marszu od domu.
     Nic go tak nie emocjonowało jak nocna wyprawa zaśnieżonym lasem, albo prześlizgiwanie się przez nadrzeczne zarośla przy wiosennej pełni. Wiele nauczył się w trakcie tych wędrówek, widywał niesamowite rzeczy, a jego życie bywało w niebezpieczeństwie. Czasem przypominał sobie jak poznawał świat jako dziecko, pod opieką matki w małym miasteczku.
    Wszystko go ciekawiło. Kiedy myślał, że jest już bardzo dorosły i mądry, i że świat to jego rodzinne podwórko, trafił do tego domu w innym mieście. Dobrze mu tu było. Ale najpierw, przez pierwsze dni czuł się strasznie zagubiony. Dzielnica była w trakcie budowy, nie było jeszcze wszystkich domów, a te co stały w większości były puste. Kręciło się tu mnóstwo ludzi, hałasowały maszyny, wszystko było inne niż w jego miasteczku. Świat okazał się o wiele większy i inny niż sądził.
     Pewnego razu, gdy niepewnie wyglądał przez płot na zewnątrz ogrodu, pełen nagłej ciekawości postanowił przejść na drugą stronę, obejrzeć okolicę i obejść dom z zewnątrz. Wtedy zobaczył inne uliczki dzielnicy, las, miasto w dolinie, odległe góry. Z trudem trafił z powrotem do domu, ale od tego momentu zaczęły się jego wyprawy. Najpierw podchodził do wszystkiego nowego otwarcie i z naiwną odwagą. Jednak bardzo szybko i boleśnie nauczył się ostrożności. Skradał się, podpatrywał, uczył się, obserwował i naśladował. Kiedy minął rok potafił zachować się jak dziki mieszkaniec lasu i nie mniej dziki ulicznik z przedmieść.      Wiedział jak polować i walczyć, jak uciekać i kryć się. Zaczął wychodzić na co raz dłuższe, niebezpieczne trasy i w odleglejsze, niełatwo dostępne miejsca. Dotarł nawet do zamglonych gór - pełne trzy dni drogi w jedną stronę. Nie było go przeszło dwa tygodnie, a gdy wrócił brudny, zmęczony i ranny rodzina zamiast ukarać, przyjęła go z radością i ulgą. Od tej pory wiedział na pewno, że akceptowali go takim jaki jest - włóczykijem. Nawet gdy przypadkiem zauważali jego zniknięcie, nie robili żadnych problemów. Chyba byli nawet z niego dumni. A on na pewno ich kochał. W końcu, zawsze wracał do domu.

    O zmierzchu zszedł z leśnego wzgórza, przy którym stał dom, prosto pod płot ogrodu. Niskie, czerwone słońce ostatkiem promieni świeciło mu w oczy zza gór. Podszedł do starej wierzby, wspiął się na jej pień, przesunął się po gałęzi za płot i zeskoczył do ogrodu. Otrząsnął się z igliwia, a potem ruszył ścieżką przy grządkach z marchewką w kierunku domu. Było parno, owady latały za swoimi sprawami w wieczornym powietrzu, świerszcze dawały darmowe koncerty, a w rogu grodu na pewno dusząco pachniał wielki krzak róży.
     Aleksander nie miał dziś ochoty na wdychanie tego zapachu, kiedy po leśnej wędrówce ciągle czuł rozgrzaną żywicę i igliwie. Skręcił wcześniej na trawnik i poszedł prosto w kierunku uchylonego okienka piwnicznego. Latem to dobra droga na wchodzenie do domu - z upału w chłód piwnicy. Kiedy już przechodził przez lufcik, jakiś zagubiony podmuch wiatru przywiał do niego woń róży.
    Czując ją zmarszczył się. Była jakaś męcząca, jakby zduszona nieświerzością. Zupełnie jakby Roman podlewał dziś ogród wodą z nawozem. Ale wtedy pachniałaby cała ziemia i byłoby wilgotno. Zresztą jaki sens podlewać ogród skoro nocą wyraźnie będzie padać? Aleksander zeskoczył z parapetu na terakotową podłogę i kichnął czując kurz ze stęchlizną. Joanna jeszcze nie znalazła czasu tego lata, żeby tu sprzątnąć. No cóż, dzięki temu mógł zapolować na myszy we własnym domu. Ale pora już zrobić tu porządek, inaczej znowu mogą mieć dzikich lokatorów
    Ruszył do drzwi z desek z trójkątną szczeliną wyciętą przy podłodze. Kiedy przeciskał się na drugą stronę jeszcze raz pomyślał o róży - a może tylko ją podlewano? Zresztą nieważne, wspinał się po schodach z piwnicy na korytarz i słyszał już rozmowy rodziny i śmiech Magdy, starszej córki. Czas popracować, spełnić swój obowiązek bycia kotem domowym. Pozwolić się czochrać, głaskać i przytulać, uganiać się za śmieszną futrzastą kulką, położyć się na kolanach Joanny i trochę pomruczeć. Potem sprawdzić co robi Roman, pokręcić mu się pod nogami i na końcu poprzeszkadzać Krzysiowi, młodszemu synowi. A wreszcie zasnąć na swoim ulubionym kocyku, albo na łóżku razem z Magdą - to już zależnie od humoru.

    Nocą Aleksander zbudził się raptownie na kołdrze przy nogach Magdy. Nie wiedział dlaczego. Zastygł nieruchomy wsłuchując się w ciszę z lekko uniesioną głową i półprzymkniętymi powiekami. Słyszał tylko oddech Magdy. Ale w ciszy było wyraźne napięcie. Jakby ktoś obok oczekiwał na jego reakcję. Aleksander poczuł się dziwnie. Pokój trwał w milczeniu leciutko rozświetlony nieruchomymi pasemkami księżycowego światła, wpadającymi do środka przez szczeliny w żaluzjach. Nie otwierając szerzej oczu, żeby nie zdradzić się ich blaskiem i nie ruszając głową zerknął na prawo i lewo. Nic się nie ruszało i nic w mrocznych cieniach pokoju nie wyglądało obco. Może to deszcz? Nie, już nie padało. A może to jakiś nocny ptak krzyknął w ogrodzie?
    Aleksander powoli położył się z powrotem na kołdrze. Zamknął oczy, ziewnął i wtedy poczuł zapach z krzaku róży. Sennie zamyślił się nad tym. Okno było zamknięte i zapach nie mógł pochodzić z zewnątrz. W pokoju też nie było kwiatów. Zresztą był to raczej ten nieświerzy zapach jakby nawozu. Czyżby Roman przygotowywał go w pokoju córki? Bzdura, nic nie pachniało gdy tu przyszedł. A może ona pomagała mu w ogrodzie? Też nie. Przecież bawił się z nią wieczorem i nic nie wyczuł. Poza tym kąpała się przed snem. Tak w ogóle, to skąd dochodził ten zapach? Już przysypiając, leniwie odwrócił głowę w górę łóżka i odetchnął.
    Zaskoczony aż otworzył oczy. Zalatywało od Magdy. Wstał i miękko podszedł do jej twarzy. Spała. Lekko się uśmiechała rozchylonymi ustami. Za każdym jej cichym oddechem unosił się nad nią ten zapach. No cóż, najwyraźniej musiała zjeść coś ciężkiego na kolację. Aleksander odwrócił się i ruszył z powrotem na swoje miejsce w nogach łóżka. Odruchowo spojrzał na uchylone drzwi do ciemnego korytarza. Poczuł jak sztywniejące mięśnie i zjeżone włosy na karku. Nie chodziło tylko o to, że wyraźniej leciało stamtąd wyczuwalnie dusząco ciężkim zapachem jakby ziemi czy kompostu. Ta woń poruszała się, oddalała.
    Aleksander delikatnie zszedł z łóżka i zatrzymał się bezszelestnie w progu drzwi. Słuchał, lecz była tam tylko cisza. Wytężył oczy, ale w mroku nie drgnął żaden inny mrok. Był tylko ten zanikający zapach. Nisko przyczajony i napięty wszedł chyłkiem w ciemność korytarza. Zatrzymał się mając za sobą ścianę, nic się nie stało. Miękkim dywanem cicho i płynnie ruszył do schodów na parter. Tak, to stamtąd czuł co raz lżej jakby fermentację, czy jakąś nieświerzość. Zszedł szybko, stanął przy ostatnim stopniu i starał się wychwycić jakiś ruch przed sobą. Nic. Ponieważ dla niego najprostrzym wyjściem z domu była specjalna ruchoma klapa zamontowana w drzwiach do ogrodu odruchowo, ostrożnie poszedł w tym kierunku. Zatrzymał się na końcu korytarza. Po raz pierwszy usłyszał delikatny dźwięk - jedno szurnięcie na żwirowej ścieżce za drzwiami. Jakby oprzytomniał. Szedł za czymś, czego zapachu nie poznał na żadnej swojej wędrówce. Za czymś, co bezgłośnie i bez problemu weszło do środka jego domu. Nawet tego nie widział, a przecież było z nim w pokoju. Nie, nie wyjdzie w noc za tym czymś, nie jest tak głupim kotem.

    Rankiem Aleksander wygrzebał się z pod koca na kanapie w pustym pokoju gościnnym na parterze. W domu była cisza,
wszyscy jeszcze spali. Szeroka kanapa stała pod wykuszem okna, dokładnie naprzeciw długiego korytarza i wyjścia do ogrodu.
    Pokój był przestronny i gabinetowo przytulny. Na jednej ze ścian miał regał z książkami i bibelotami od sufitu do podłogi, a na przeciw były trzy kolumny półek pełniących rolę kwietników, barku, miejsc na halogenowe lampki, sprzęt audio i ekspozycje oprawionych zdjęć robionych przez Joannę. Wczesne słońce pocięte gałęziami drzew w ogrodzie jeszcze nie rozgrzało pokoju, ale rozjaśniało go grubymi, złotymi smugami swoich promieni. Aleksander minął niski stół stojący przy kanapie i spragniony ruszył prosto do pustej kuchni.
    Nic go tak nie trzeźwiło jak zwykła woda pita na czczo. Wrócił do holu, wspiął się na piętro i przez niezmiennie uchylone drzwi wszedł do pokoju Magdy. Spała na boku odwrócona do okna. Miała śnieżno jasną twarz. Podszedł bardzo blisko niej, ale nie wyczuł nic dziwnego. Zszedł na parter i przez klapę w tylnych drzwiach domu dostał się do ogrodu. Na dworze powoli budziły się ptaki, co raz głośniej nawołując się między liściami drzew. Wiał ciepły wiatr, nie było już porannej mgły po nocnym deszczu. Cicho szumiał las za płotem. Aleksander ruszył przed siebię żwirową ścieżką, potem strzyżonym trawnikiem, aż stanął przy krzewach agrestu.
    Tu zaczął się przeciągać i kręcić, głęboko wdychał powietrze i kątem oka parztrzył na różę. Nie widział nic niepokojącego. Podszedł z powrotem do domu, obszedł go do okoła i zza węgła znów popatrzył na krzak. Wyglądał całkiem normalnie. Był teraz bliżej, więc widział wyraźnie kilka opadłych liści i płatków, ale to mógł spowodować deszcz. Kwiaty róży powoli otwierały się po nocy, więc nie czuł jeszcze ich zapachu. Zaczął powoli, jakby od niechcenia podchodzić do krzaka. Nie, nic tam nie było. Stanął bokiem, niby przypadkiem metr od pierwszych gałązek. Przecież żadne zwierze nie weszłoby w te kolce. Przyglądał się jeszcze chwilę, co raz bardziej otwarcie i pewnie. W końcu gotowy do odskoczenia w każdym momencie, obszedł różę w koło. Zwyczajny, duży krzak. Jedyne co go może różniło od rosnących obok kęp skalniaków, to jakby bardziej spulchniona ziemia przy korzeniach. A to też mógł być wynik zacinania deszczu. Uspokojony, choć ciągle bez pewności co do nocnego zdarzenia, wrócił do domu. Niedługo potem zbudziła się reszta rodziny. Zaczął się zwalniany upałem ruch w dzielnicy i wakacyjna krzątanina w domu. Aleksander zajął się swoimi kocimi sprawami i tak dzień zszedł mu beztrosko aż do wieczora.

    Zmierzch był ciepły, wszystko wskazywało na pogodną, gorącą noc. Bezchmurne niebo rozbłyskiwało pierwszymi gwiazdami i rąbem księżyca. W ogrodzie nad krzewami goniły się świetliki. W powietrzu unosiło się napięcie bezsennej nocy. Aleksander zatęsknił do lasu. W taki czas najlepiej chodziło się drzewiastymi wzgórzami z miękkim, wysuszonym mchem i z wilgotnymi paprociami wzdłóż stumieni. Wszystko wokoło pachniało ciężko liściami i korą. Pełno było tam niepokojących szelestów i nawoływań. W gęstwinach błyskały raptem jakieś ogniki. Nad wodę przychodziły spragnione zwierzęta. Nigdzie nie kręcili się już ludzie. Aleksander wyszedł z domu tylnimi drzwiami, szeroko otwartymi w nieruchomym powietrzu. Poszedł prosto w kierunku brązowej skrzyni kompostownika. Wskoczył na nią z rozpędu, tam przysiadł na chwilę, jakby w skupieniu, potem szerokim łukiem przeskoczył szczyt płotu i wylądował zgrabnie na wznoszącej się skarpie. Zmrużył oczy z zadowolenia na myśl o czekającej go nocnej wędrówce. Wspiął się do góry i przed zejściem na drugą stronę wzgórza spojrzał jeszcze na ogród. Zobaczył krzak róży.
    Najpierw nie bardzo wiedział co go zastanowiło w jego wyglądzie. Ale za chwilę, kiedy podejrzliwie przyglądnął się sąsiadującym grządką, zrozumiał. Nad różą nie latały świetliki. Unosiły się wszędzie swobodnie z wyjątkiem tego miejsca. Aleksander wachał się przez chwilę, czy to ciekawe, czy bez znaczenia. Może świetliki nie lubiły wieczornego zapachu tych kwiatów? Zapachu? Odwrócił się z powrotem i powoli zszedł ze skarpy pod płot. Od strony domu rósł tam żywopłot przycinany na wysokość około pół metra z wyjątkiem miejsc, w których tkwiły metalowe słupki, całkiem zakryte krzakami strzyżonymi w wąskie, wysokie kolumny. Schowany za tym pasem zieleni dostał się tuż za różę. Stojąc oparł się nieruchomo o siatkę i wsłuchał w dźwięki z ogrodu. Dookoła słychać było świerszcze, ale przy krzaku było ciszej. Wyraźnie ciszej. Popatrzył podejrzliwie na roślinę. Potem pociągnął nosem i nic nie poczuł. Nie chodzi o to, że nie pachniało nic dziwnego. Po prostu róża była bezwonna, jałowa jak zimny kamień. Poczuł niepokój.     Przecież znał ten kwiat od lat. Wiedział jak wygląda, jak szeleści na wietrze, jak pachnie, nawet jak paskudnie smakuje. Teraz było to coś obcego. Aleksander wachał się przez chwilę. Potem, już z decyzją, wrócił na grzbiet skarpy. Widać stąd było krzak, kawałek ogrodu i tył domu. Było tam płaskie miejsce po sporym kamieniu, który dzieciaki z sąsiedztwa sturlały kiedyś na drugą stronę wzgórza, do lasu. Właśnie tam położył się patrząc na dom. Trudno, na nocną wędrówkę będzie można iść jeszcze nie raz.      Dziś musi zobaczyć czy coś stanie się w nocy w ogrodzie. Zmrużył oczy i spróbował czujnie zdrzemnąć się na trochę.

    Ocknął się ze snu grubo po północy. Najpierw spojrzał nieprzytomnie przed siebie. Co u licha robi na dworze? Potem przypomniał sobie. Odwrócił głowę w stronę spokojnego, uśpionego ogrodu. Nic się tam nie działo. Przekręcił się na bok i z całej siły przeciągnął. Już bardziej rozbudzony wstał, ziewnął i znowu popatrzył na ogród. Było cicho i pusto. W zimnym swietle księżycowego rąbu spała dzielnica przed nim i las za nim. Świat miał barwę granatowo - czarną. Przez chwilę nasłuchiwał myśląc, że zbudził go jakiś dźwięk. Ale nie było nawet wiatru, żeby poruszyć liśćmi. Może po prostu zdrętwiał? Zresztą nieważne.
    Postanowił rozsądnie resztę nocy spędzić w domu. Zszedł ze skarpy w kierunku wierzby. Skoczył na nią, ale wyszło mu to niezgrabnie i zsunął się z pnia. Uśmiechnął się do siebie - ależ jest zaspany. Skoczył jeszcze raz, tym razem utrzymał się na drzewie. Przeszedł na gałąź wystającą za płot ogrodu i zeskoczył. Ruszył jak zwykle ścieżką i podszedł aż pod różę. Usiadł w nią wpatrzony. Nieufnie spróbował ją powąchać, ale skończyło się na takim ziewnięciu, że aż wstrząsnął nim dreszcz. Nie, nie ma co tu siedzieć. Odwrócił się i znowu poczuł chłodny dreszcz z tyłu. Szedł już zanim do niego dotarło. Przecież nie ziewnął drugi raz. Stanął. I nie było wiatru. Zdziwony odwrócił w tył głowę i popatrzył na krzak. Potem napięty zaczął iść tyłem w jego kierunku. Kiedy był już blisko na odległość ogona poczuł jakby przeciąg. Jakiś chłodny powiew tuż przy ziemi. Odskoczył i przyczaił się przed rośliną. Powoli podkradł się znowu i wyraźnie wyczuł niski prąd powietrza. Listki krzaku delikatnie drżały nad ziemią. Zdziwiony obszedł go dookoła. Znał takie zjawisko. Podobnie wiało przy leśnych norach. Ale nora w ich ogrodzie? Nie ma co wspominać o kretach, bo nawet przy lisich tunelach mniej ciągnęło. Więc skąd to się brało? Za różą nie było aż tylu kolczastych gałęzi co z przodu. Ostrożnie przysunął głowę do prześwitu w głąb krzaku i wiedział już na pewno, że to musi wiać z dużej, głębokiej nory. A wejście jest w korzeniach róży. To znaczy, że nikt nie wykopał jej z zewnątrz. Przecież zostałyby wyraźne ślady. Ktokolwiek to zrobił, wykopał tą dziurę wielce umiejętnie od środka. Aleksander zrobił się bardzo niespokojny i niepewny. Najpierw tajemniczy zapach, potem tajemnicza nora w ogrodzie. Działo się coś dziwnego. Być może te dwie rzeczy były ze sobą związane? Co raz mocniej chciał się dowiedzieć o co tu chodzi. Ale już nie teraz. W tej chwili znów marzył tylko o zwinięciu się w kłębek na łóżku Magdy. Ruszył prosto do śpiącego domu zostawiając za sobą dziwny krzak. Kiedy ziewając przechodził przez klapę w drzwiach od ogrodu, nie widział cienistego ruchu za rogiem domu.

    Ranek zaczął się dość nagle. Aleksander leżał z głową pod zawiniętą kołdrą Magdy, gdy obudziło go raptowne zamieszanie i rawie pięknie. Zeskoczył z łóżka i ostrożnie wyjrzał na korytarz przez szeroko rozwarte drzwi. Usłyszał jak na parterze Roman wzywa telefonicznie ambulans. Co złego mogło się stać? Zobaczył, że otwarta jest łazienka na piętrze, więc wszedł do niej. Na niebieskawym dywaniku, na kafelkowej posadzce siedziała oparta o wannę pobladła Magda. Oddychała ciężko ustami, grzywkę miała posklejaną potem. Odchyliła w tył głowę i przez mokrą watę uciskała nos zatrzymując krwotok. Miała poplamioną górę piżamy, ale przecież nie było tego aż tyle, żeby panikować z pogotowiem. Ojciec robił się chyba przewrażliwiony. Aleksander wrócił na korytarz i przytulił się do ściany schodząc z drogi wpadającemu po schodach Romanowi. Musiał dopiero co wrócić z porannego biegania, bo miał jeszcze na sobie lekkie dresy. Nie wszedł do łazienki, tylko do pokoju Krzysia. Zaskoczony Aleksander natychmiast zawrócił za nim do pokoju chłopca. Na niskim łóżku syna siedziała załzawiona Joanna. Roman przytulał ją i mówił o jadącym pogotowiu. Krzyś leżał w milczeniu, nieruchomo. Był bardzo blady i mokry od zimnego potu. Miał zamknięte oczy, oddychał płytko i szybko. Aleksander wskoczył na szafkę przy łóżku chłopca skąd wszystko było widać. Kiedy podszedł blisko do głowy chłopca, poczuł martwy zapach róży. Roman wyszedł do łazienki i wyprowadził stamtąd słaniającą się Magdę. Joanna pomagała jej w ubraniu, a ojciec siedział wtedy przy Krzysiu.
     Ktoś zadzwonił do drzwi. To pielęgniarze z ambulansu. Lekarka obejrzała dzieci i z niemym gestem zdziwienia szybko zapakowała całą rodzinę do wozu. Aleksander został w domu sam. Pierwszy moment ciszy i spokoju był aż oszałamiający. Nikt nie biegał, nie płakał, nie kręcili się obcy. Poszedł do kuchni i jak zwykle rankiem napił się wody. Potem wskoczył na szeroki, drewniany parapet okna. Spojrzał do ogrodu, tylko w tym jednym kierunku. Końce gałęzi różanego krzaka pożółkły, a liście więdły.

    Aleksander wyszedł z domu dopiero tuż przed południem. Przez cały poranek kręcił się w gorączkowym ożywieniu po pustych pokojach. Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Ostre cienie korytarzy rozświetlało światło zza framug, w którym sennie wirowały pyłki kurzu. Z piwnicy dolatywała smuga chłodu i skapywanie wilgoci z rur. Zegar na parterze odmierzał minuty jednostajnie skrzypiącym wachadłem. Piętro było głucho opuszczone. Na poddaszu trzeszczały gonty rozgrzewanego słońcem dachu. W powietrzu wisiało napięcie, jakby oczekiwanie na jego decyzję. On sam, niby wyglądał powrotu rodziny.
    Szczerze martwił się o nich. A przecież tak na prawdę, nawet wolał zastanawiać się w samotności. Chodząc w roztargnieniu po domu rozważał wszystkie dziwnie niecodzienne zdażenia ostatnich dni. Był spięty. Nie dlatego, że ocierał się o coś obcego.
    Dlatego, że to nieznane było tak trudno zauważalne i ulotne. W czasie swoich wypadów od domu nauczył się, że im większy drapieżnik, tym bardziej wyrafinowanie potrafi się ukryć, podkraść, uderzyć znienacka i bez niepotrzebnych śladów. Nie ważne czy chodziło tu o zgłodniałego szczura miejskiego, czy o leśną żmiję, zasada była ta sama. Teraz też wszelkie tropy były bardzo niejasne. Coś chodziło mu po domu, a przecież nic nie widział. Raz tylko usłyszał szmer żwiru na ścieżce za drzwiami do ogrodu. I czuł dziwny zapach, jakby zwiędnięcia w ciemności przed sobą. Niepojętym było wyczucie tego przy chorych dzieciakach.
    Wiedział, że cokolwiek to jest, to w jakiś sposób dostało się tu z nory pod krzakiem róży. Nigdy wcześniej nie widział takiej nory. Wykopanej w środku roślinnych korzeni, a przecież z cugiem jak przy dużych, głębokich i długich jamach. Właściwie ta nora była jedynym fizycznym śladem zdarzeń. Dlatego wyszedł w końcu z domu i poszedł prosto pod krzak róży.

    Najpierw okrążył różę. Krzak wyraźnie więdł. Był jałowo bezwonny. Martwo chwiał się na lekkim wietrze. Nawet nie szeleścił. Aleksander ostrożnie, nisko przy ziemi wsunął głowę między gałęzie. W mozaice słonecznego światła między liściami wyraźnie widział rozkopane, nieduże wejście do nory. Cicho wciskał się głębiej w krzak. Uważał żeby jego cień nie padł do środka tunelu.
    Kiedy był już przy krawędzi spróbował w napięciu wyłapać jakiś obcy dźwięk, lub zapach. Nic, jedyne co wyczuł to lekki cug powietrza chłodnego od głębokiej, mokrej ziemi. Zajrzał do środka, ale niczego nie dostrzegł prócz tunelu biegnącego niesamowicie pionowo w dół, bez końca. Miał przekrój jakby spłaszczonej kuli i kolor gęstniejącego mroku. Było w nim coś dziwnie przyciągającego. Aleksander z determinacją wsunął się do środka, głową naprzód. Tunel nie był szeroki, więc wypełniał go sobą na tyle dokładnie, że nie spadał. Praktycznie musiał się czołgać głową w dół. Zasłonił prawie całe światło wpadające do środka, ale nie przeszkadzało mu to. Wpełzał co raz głębiej w mrok i wilgoć. Nic już nie widział, ale po prostu czuł przed sobą pustą przestrzeń. Pachniało glebą z korzeniami. Jedyne co słyszał to swoje ocieranie się o ściany tunelu. Schodził wciąż w dół i w dół co raz bardziej jednostajnym ruchem. Na grzbiecie czuł mokre grudki ziemi i fale zimna biegnące w górę gdzieś z ciemności pod nim. Miał zamknięte oczy, polegał tylko na dotyku ścian i głuchej ciszy przed sobą. Raptem, zupełnie niespodziewanie, korytarz w dół skończył się. Aleksander zatrzymał się głową w ziemi. Stanął na dole i zjeżony przylgnął plecami do ściany tunelu. Gdzieś bardzo wysoko w milczącym mroku nad nim błyszczało wejście do nory, niewielkie jak biała piąstka dziecka. Przed sobą wymacał boczny kotytarz. Nie było innej drogi, więc ruszył naprzód.

    Ten tunel był inny. W miarę jak Aleksander wchodził w niego głębiej czuł jak wokół robi się przestrzenniej i cieplej. Nie dotykał głową sklepienia, bo unosiło się w ciemność. Ściany oddaliły się od siebie. Zrobiło się sucho. Nie było już czuć gnijących korzeni. Aleksander szedł w zupełnym mroku. Ze wszystkich sił starał się nie stracić orientacji i kierunku. Stanął kiedy poczuł delikatne ocieplenie. Nie powiew ciepła, po prostu stojące cieplejsze powietrze. Kiedyś czołgał się w lesie norą, jak przypuszczał opuszczoną od lat. Wtedy też poczuł ciepło. Za nim przyszło mu do głowy co to może być, wpakował się prosto na starego borsuka. Nieźle by oberwał, gdyby nie ociężałość nażartego gospodarza. Teraz ostrożnie przesunął się w bok, tam gdzie powinna być lewa ściana. Nie dotknął jej, więc zrobił jeszcze krok i jeszcze jeden, aż nie widząc oparł się o nią. Potem zaczął prostować się chcąc wyczuć jak wysoko jest sklepienie, ale nie zdołał niczego dotknąć głową. Zadowolony przesunął się z powrotem na środek tunelu i ruszył naprzód. Szedł miękko jak kociak. Coś pojawiło się oprócz zapachu ziemi. Nawóz? Nie. To był właśnie ten zapach z nocy.
     Aleksander położył się na brzuchu, wsłuchiwał się w ciemność przed sobą, wpatrywał się, ale tylko zapach mówił mu, że zbliżył się do mieszkańca nory. Był gdzieś przed nim. Aleksander lekko podczołgał się do przodu i znowu zaczął węszyć i słuchać. Liczył, że jeśli to coś zdołało wyjść na powierzchnie tunelem pod różą, to nie może być dużo większe od niego. Problem w tym, że na kopanie takich tuneli trzeba dużo siły. No i świetnej orientacji w ciemnościach. Znowu wolno podczołgał się do przodu. Tym razem poczuł zapach o wiele wyraźniej. Zbyt wyraźnie. Zaskoczony zrobił ruch do przodu, a potem w tył. Zapach był wyraźniejszy. To podchodziło ! Czy wiedziało, że on tu jest? Trwał nieruchomo, jak sparaliżowany, całą swoją uwagę skupiając na słuchu. Z przerażeniem czuł jak upływa czas, a on ciągle nie wiedział gdzie jest jego przeciwnik. Co z tego, że zapach się zbliżał. W tunelu rochodził się on tak szybko, że nie określał dokładnie miejsca swego źródła. Musiał wiedzieć dokładniej, gdzie to coś jest !
    Zdesperowany aż napiął się cały w sobie. I wtedy usłyszał. Delikatne szurnięcie jak na ścieżce w ogrodzie. Z metr przed sobą, trochę po prawej.

    Poczuł jak zrobiło mu się gorąco. Czas dziwnie zwolnił, kiedy z głośnym wrzaskiem rzucił się skosem na prawą ścianę tunelu. Liczył, że hałas zagłuszy jego ruch. Umilkł gdy tylko dotknął ściany łapami. Prawie wskoczył na nią rozdrapując ziemię. W ciemności wibrował jego ogłuszający okrzyk i echo. Aleksander odbił się od ściany w górę i do środka tunelu. Przekręcił się w powietrzu łapami naprzód i wylądował na przeciwniku pazurami, prosto w zapachu zleżałego błota. Nauczył się tego od szczurów w kanałach. Poczuł, że przydusił do ziemi jakiś sprężysty pancerz. Ostre pazury bezskutecznie zjechały po śliskich płytkach na czyimś grzbiecie. Ale nie spadł. Zsunął się na tył przeciwnika, który w nagłym szarpnięciu próbował się odwrócić. W zupełnym mroku Aleksander instynktownie wbił ze wszystkich sił zęby w jakby łapę wystającą z pod pancerza. Zwierzę przeszywająco syknęło i wzbijając piach uniosło się do góry. Aleksander stoczył się głową na ziemię co raz mocniej zaciskając szczęki na i twardoskórej i guzowatej nodze. Przewracając się na grzbiet zadziałał jak dźwignia i poczuł, że zęby wyrywają z przeciwnika kawał ciała. Na język trysnęło mu coś obrzydliwie gorzkiego. Rozwarł szczęki, a jego przeciwnik wyjąc podkurczył łapę i zwalił się twardym, przytłaczającym ciężarem pancerza w tył, na jego odsłonięty brzuch. Aleksander poczuł przerażające kłucie żeber i stracił oddech, ale ze wszystkich sił wygiął się w łuk próbując strącić z siebie wroga. Zamiast tego jakby przesunął go sobie nad głowę, kiedy jego tylne łapy wyślizgnęły się z pod pancerza przeciwnika. I wtedy, wierzgając w powietrzu, musiał zachaczyć pazurem o tą pół wyrwaną ranę.
     Poczuł opór i szarpnął. Ciało nad nim sprężyło się konwulsyjnie. Zwierzak z zachłystniętym skowytem zaczął przetaczać się z Aleksandra na bok. Kot leżący ciągle na grzbiecie pod obcym ciężarem nie zdążył samemu wyrwać się w bok, bo przy napięciu mięśni sparaliżował go ból brzucha. Czuł jak gniecący pancerz obraca się na nim i raptem obca łapa z twardymi, kostnymi naroślami uderzyła go silnie od nosa w oko. W oślepiającym bólu Aleksander odruchowo odepchnął od siebie przeciwnika wbijając pazury w jego brzuch osłonięty tylko stwardniałą skórą. Pociągnął z całej siły tnąc głęboko. Zwierzak uniósł się nad nim na tylnych łapach, a wtedy kot wbił zęby w rozcięte miejsce i szarpał na boki. Ciepła, gorzka ciecz prysnęła mu w pysk, ale tym razem nie zwarzał na to. Przeciwnik zwalił się w bok i na grzbiet ciągnąc za sobą wgryzionego w brzuch Aleksandra, który wskoczył na niego i co raz głębiej rwał szczękami i rozcinał ciało pazurami. Nie zwarzał na pierwsze ciosy przednich, twardych łap. Dopiero gdy uderzenie w głowę zamroczyło go spadł na ziemię. Ale zaraz poderwał się, wstał, wspiął w górę, bijąc powietrze przed sobą. Jednak nie było już kogo atakować. Mroczny drapieżnik odpełzł w głąb nory.

    Aleksander zmęczony siadł w ciemnościach. Jeszcze nie wierzył, że wygrał. Próbował wyczuć jakiś zapach, ale rozbity nos na niewiele mógł się zdać. Zresztą wszystko przepojone było duszną wonią potu, krwią i unoszącym się pyłem ziemi. Szumiało mu w głowie i nie mógł otworzyć zapuchniętego, krwawiącego oka. Oddychał szybko, płytko i to było najboleśniejsze. Bardzo kłuło go w żebrach. Miał nadzieję, że jednak nie były złamane. Mdliło go od gorzkiego smaku na zębach. Powoli napięcie ustępowało zmęczeniu i zaczynał drżeć. Pokręcił na boki głową i zmartwiał. Stracił orientację. Siedział w absolutnych ciemnościach i nie wiedział którędy pójść do tunelu z pod róży. Jednak chwila paniki zaczęła ustępować doświadczeniu. Najpierw zaczął powoli, po skosie cofać się w tył. Kiedy dotknął ściany korytarza ustawił się do niej prostopadle, a potem marszcząc się z bólu położył się na zrytej ziemi. Teraz zaczął słuchać. Najpierw łomotała mu krew w głowie, potem dźwięczało w uszach, wreszcie zrobiło się cicho.     Leżał rozluźniając się, prawie zapadając w sen, kiedy usłyszał szmery. Były tak odległe, że z niczym mu się nie kojarzyły. Otworzył zdrowe oko i nic nie widząc spojrzał w mrok, w kierunku dźwięku. Miał nadzieję, że był to szmer z powierzchni ziemi. Obolały wstał i ruszył przy prawej ścianie za dźwiękiem. Przez jakiś czas słyszał go lepiej, potem zaczęło mu szumieć w głowie, powietrze stawało się ciężkie i duszne, wreszcie zapadła cisza. Wtedy stanął. Odpoczywał chwilę i bezskutecznie starał się znów coś usłyszeć. Ruszył dalej i tak nie miał innego wyjścia. Ciemność zaczynała wilgotnieć, robiło się chłodniej. Raptem zwieszoną głową zatrzymał się na ścianie. Czyżby niechcący skręcił? Nie. Prawym bokiem nadal ocierał się o korytarz, ale przed sobą też dotykał ziemi. Przesunął się w lewo i kiedy dotknął drugiej ściany zrozumiał, że to koniec tunelu. Zniechęcony usiadł. Zabłądził? Może wszedł w jakąś boczną odnogę nory? Podszedł do przodu i zaczął badawczo wydeptywać koniec korytarza. Po chwili wiedział. To nie było miejsce, gdzie skończono drążenie. To było usypisko, miękki zwał ziemi. Można było nawet wyczuć jej luźne grudki. Ten ślepy zaułek był świeżo powstały. Korytarz mógł sam się zawalić. I mogło go zniszczyć uciekające, ranne zwierzę. Szkoda, że nie mógł się upewnić, rozbitym nosem nie czuł żadnych zapachów. Ziemia wokół była wilgotna, ale nie wiedział, czy to tylko woda, czy jeszcze krew. Zresztą zaczynało mu to obojętnieć. Chwiał się na nogach i znów łomotało mu w głowie. Wiedział, że to sympton zmęczenia i duszności. Nie mógł tu dłużej zostać, bo straciłby przytomność na zawsze. Odwrócił się i dotykając lewym bokiem ściany ruszył z powrotem. Szedł długo i wolno. W pustej czerni wydawało mu się nawet, że spał idąc, a tunel jakby falował. Czuł ziąb. I tak było ciemno, więc zamknął oko zdając się tylko na dotyk i słuch. Ale jedyne co słyszał to szum w uszach i szuranie własnych łap. Czuł jak mrok wokoło zaczyna pulsować. Półprzytomny, jeszcze raz zatrzymał się głową na końcu korytarza. Spojrzał, a światło ze szczeliny wysoko nad nim załzawiło mu wzrok.

    Kiedy zdołał wygrzebać się na powierzchnię, natychmiast zasnął, jeszcze między gałęziami różanego krzewu. Obudził go skwar popołudnia. Bolała go głowa, był cały rozpalany, a oko i nos pulsowały gorącem. Nieruchome powietrze było ciężkie i suche.
    Wywlekł się z pod krzaka i wszedł do chłodnego domu. Zimno kuchennej posadzki otrzeźwiało aż do dreszczy. Podszedł do miski z wodą i wypluł pierwszy łyk, bo czuł tylko ten obrzydliwy smak z pod ziemi. Potem wypił wszystko małymi łykami. Przez chwilę zastanawiał się nad wyczyszczeniem sierści i wylizaniem ran. Ale zniechęciła go ilość ziemi i brudu na sobie. Więc po prostu wszedł do pokoju i zasnął na progu, na dywanie. Obudził się, kiedy Roman wrócił sam ze szpitala. Joanna została z dziećmi na noc, na obserwacji. Roman popatrzył zaskoczony na swojego kota i zawiózł go do weterynarza. Lekarz nie wiedział co się stało ze zwierzęciem, które wyglądało na wyczerpane i ciężko pobite. Miało nawet stłuczone żebra. Właściwie to żaden lekarz nie wiedział co się stało w tej rodzinie. Ale wyleczono wszystkich. Dzieci z jakiegoś ataku jakby nagłej, ciężkiej anemii i pobitego Aleksandra. Kiedy wreszcie wszyscy byli już w domu i znów można było beztrosko zająć się końcem lata, należało jeszcze uporządkować ogród. Zwiądł stary krzak róży. Był suchy jakby ktoś wyssał go od środka.

Arkadiusz Szynaka
Gdynia 1995-01-02

wyczyszczeniem sierści i wylizaniem ran. Ale zniechęciła go ilość ziemi i brudu na sobie. Więc po prostu wszedł do pokoju i zasnął na progu, na dywanie. Obudził się, kiedy Roman wrócił sam ze szpitala. Joanna została z dziećmi na noc, na obserwacji. Roman popatrzył zaskoczony na swojego kota i zawiózł go do weterynarza. Lekarz nie wiedział co się stało ze zwierzęciem, które wyglądało na wyczerpane i ciężko pobite. Miało nawet stłuczone żebra. Właściwie to żaden lekarz nie wiedział co się stało w tej rodzinie. Ale wyleczono wszystkich. Dzieci z jakiegoś ataku jakby nagłej, ciężkiej anemii i pobitego Aleksandra. Kiedy wreszcie wszyscy byli już w domu i znów można było beztrosko zająć się końcem lata, należało jeszcze uporządkować ogród. Zwiądł stary krzak róży. Był suchy jakby ktoś wyssał go od środka.

Arkadiusz Szynaka
Gdynia 1995-01-02