Ziemia Wież
Autor : Xavier Vertigo
HTML : Argail
Opowiadanie zamieszczone za wiedzą i zgodą Autora
Ulica wrzała. Koła wozów stukały o bruk.
Ludzie krzyczeli. Konie parskały i stukały kopytami. Nawet deszcz,
zwykle cichy, przyłączył się do gwaru dnia targu, potęgując
wszechogarniającą kakofonię. Chciało mi się pić, miałam ochotę
na wino i ser. Przekupki zdążające na rynek potrącały mnie, ocierały
zmokłymi płaszczami, poszturchiwały koszami z wikliny, podążając
bezmyślnie w jednym kierunku. Nie obchodziło mnie to. Dojrzałam szyld
tawerny. "Przy alabastrowej wieży", głosił koślawy napis.
Podniosłam wzrok ponad mokre dachy. Żadnej wieży, nigdzie dookoła...
Popchnęłam ciężkie drzwi. Zaskrzypiały zmęczone.
Przestąpiłam próg i wnikłam w ciemność. Usiadłam przy stoliku w
rogu sali. Chudy i znudzony karczmarz przyjął moje zamówienie. Już
po chwili towarzystwa dotrzymywał mi dzban czerwonego wina, ser na dębowej
deszczułce i nóż. Zamyśliłam się. Miałam jeszcze trochę czasu do
spotkania.
Drzwi otworzyły się ponownie i w smudze światła
dostrzegłam chłopięcą sylwetkę. Rozejrzał się po sali, westchnął,
i zawrócił. Znowu zrobiło się ciemno.
Rozsiadłam się i poczułam, że coś uwiera mnie w
lewe udo. Zajrzałam do kieszeni płaszcza. Drażniący przedmiot okazał
się zapomnianym prezentem. Mała książka, z pustymi kartkami. Inaczej
rzecz ujmując, pamiętnik. Nie lubię pisać, niespecjalnie również
opowiadać. Ale dla zabicia czasu, poczęłam sobie przypominać, jak to
się wszystko zaczęło. Jak zmieniło się moje życie.
***
A zaczęło się właśnie od chłopca. Był
magiem. Chociaż nie, nie uprzedzajmy faktów. Po prostu nie da się go
wrzucić do żadnej szuflady z etykietą i opisem. Miał wyjątkowy
talent, znał się na sztuce, choć upierał się, że nikt go nie
szkolił. Był największy. A w każdym razie mógłby być. To tacy jak
on założyli Akademię.
Chłopiec pojawiał się w karczmach i wyszynkach, w
miastach i wioskach. Sam siebie nazywał ambasadorem Ziemi Wież. Wesoły,
otwarty, błękitnooki, jasnowłosy, potargany. Zabawiał i intrygował
opowieściami o swojej ojczyźnie. Tylko jednego nie chciał wyjawić, a
mianowicie, gdzie ona się znajduje. To pytanie, padające zawsze zarówno
z ust tych, którzy mieli okazję już z nim rozmawiać, jak i tych, którzy
słuchali go po raz pierwszy, nieodmiennie pozostawało bez odpowiedzi.
Niewielu mu wierzyło. Bo czyż może istnieć na
kontynencie, nawet tak wielkim i niezbadanym jak nasz, takie miejsce?
Wzgórza porośnięte dzikim lasem. Lasy poprzecinane ścieżkami
prowadzącymi do wież. Wieże stojące na wzgórzach. Wysokie i smukłe,
a każda z nich inna, każda piękniejsza, każda jedyna w swoim
rodzaju. Rzeźbione kamienne powierzchnie. Witraże w oknach, schody z
alabastru i kolorowych marmurów, ażurowe poręcze o kształtach
dzikich pnączy.
Metalowe dekoracje. Ściany obkładane kwarcem i
kryształem, lśniące w słońcu. A inne matowe...
Nie potrafię tak opowiadać jak on. Chociaż je widziałam. Bo to nie
była moja kraina... Nie jestem poetką, tylko uzdrowicielką. I to
raczej ciała, niż duszy. Chociaż to się często sprzęga...
Do rzeczy. Nietrudno pobudzić ludzką wyobraźnię. Plotki o skarbach,
jakie muszą się znajdować w wieżach, krążyły szybciej niźli
gepard ściga swoją ofiarę. Chłopiec zaprzeczał. Ludzie poczęli
organizować wyprawy. Chłopiec nie był bezpieczny. Ekspedycje ruszyły.
Chłopiec zniknął. Rycerze, magowie, kuchciki i wozy, konie i muły, a
na ich grzbietach miecze i talerze. Inni szli pojedynczo, z jednym
plecakiem pełnym prowiantu. A wszyscy szukali...
Czas mijał. Zaczęły się powroty. Najbardziej chłopcu dziękować
powinni kartografowie, bo w trakcie owych podróży wiele z białych
palm na mapach znikło. Wielu powróciło rozczarowanych, wielu
bogatszych, a niektórzy wcale. Ale wież na wzgórzach nie dostrzegł
nikt.
Tak ucichło... Opowieści traktowane z początku poważnie, uległy
transformacji w legendę.
I wtedy chłopiec powrócił. Pojawiał się sporadycznie; o ile wcześniej
wszędzie było go pełno, o tyle teraz spotkanie z nim należało do
rzadkości. Zmienił się jego gust. Już nie oświetlony kontuar, ale
małe, krzywe stoliki w ciemnych kątach... Tak go poznałam.
Piłam sama. I niech nikt nie pyta dlaczego. Wiem, że odbiegam od
stereotypowego wizerunku uzdrowicielki. Mój wzrok nie jest delikatny,
ciepły i kojący. Nie noszę szerokich, zwiewnych, białych tunik,
opasek na czole, śnieżnobiałych kapturów, sandałków, korali,
tajemniczych wisiorków. Nie wyglądam, jakbym miała się za chwilę
rozpaść niespodziewanie jak umierający gnom, a potem ulecieć
niesiona przez wiatr w pyłowej formie, w tajemnych i intrygujących wyższych
celach.
Lśniące włosy nie rozsypują mi się na ramionach. Są
myszowate. Obcinam ja krótko. Mam skórzane spodnie, kurtkę i płaszcz.
Pojemny plecak na zioła, u pasa cienką i mocną linę którą kupiłam
za ciężkie pieniądze od elfów, oraz inne przedmioty. Z gatunku tych
potrzebnych. U pasa miałam zwisał mały toporek, doskonały
krasnoludzki wyrób. A, jeszcze sztylety w obu cholewach. Poza tym słyszałam,
że jestem ładna. Ale dzieci mnie raczej nie lubią.
Podsumowując powyższe, nie mam pojęcia, czemu się do mnie przysiadł.
***
- Można? - zapytał i usiadł. To nie było mądre. Następnym razem
mógł źle trafić. Ilość światła otaczająca stolik zazwyczaj jest
proporcjonalna do czystości charakteru, jasności zamiarów i
przejrzystości interesów. Wyjątki, jak zwykle, tylko potwierdzają
regułę.
Milczał. Ja również. Poszukiwałam rozwiązania gnębiącego mnie wówczas
problemu. Nie potrafię powiedzieć, ile czasu upłynęło, ani co to był
za problem.
Skończyło się wino i moje rozmyślania. Otworzyłam usta,
żeby zawołać karczmarza. Chłopiec mnie ubiegł.
- Poczekaj. Ja ci przyniosę - powiedział i nim zdążyłam się odezwać
wstał szybko i pobiegł do baru. Dopiero wtedy mój umysł ruszył nową
ścieżką. Gdy jasnowłosy powrócił z dwoma dzbanami wina, byłam już
nieomal pewna jego tożsamości.
- To ty? - zapytałam i kiedy słowa opuściły moje usta, zrozumiała,
że pytanie jest co najmniej głupie. Zmartwiłam się, chyba zbyt wiele
czasu spędziłam byle gdzie. Zbyt wiele bitew na odległych
pogranicznych terenach Małych Królestw... Czyżby inteligencja była
jak mosiądz? Rzadko używasz, to nie błyszczy?
Przyjaciółki radziły:
"otwórz praktykę, osiądź gdzieś na stałe, niekoniecznie w
wielkim mieście; z twoimi umiejętnościami wszędzie się przydasz i
wszędzie sobie poradzisz; ile można się włóczyć po lasach i
polach, narażając życie? Po co ci to?". No właśnie. Żebym to
ja wiedziała...
Na szczęście chłopiec mnie zrozumiał. Tyle że niewłaściwie ocenił.
- Tak. Ja to ja - odparł szybko. - Ale nie pytaj mnie gdzie to jest.
- Nie mam najmniejszego zamiaru. Chociaż jestem ciebie ciekawa, dużo słyszałam...
Zmarkotniał i spuścił wzrok.
- Przypuszczam - oderwał wzrok od sęków w blacie. - Ale nie chcę o
tym rozmawiać. Dobrze?
Normalnie pewnikiem wzruszyłabym ramionami i zamknęła się na dobre,
jakkolwiek tego nie rozumieć. Ale w jego oczach było coś dziwnego,
nieokreślonego. Dziwna kombinacja. Moc. Prośba. Szczerość. Ból.
Duma. Wyższość. Rozpacz. Poniżenie. Nadzieja. Sama nie wiem.
- W porządku - odpowiedziałam. I zdziwiłam się po raz kolejny. Nie
odburknęłam. Właśnie odpowiedziałam. A na dodatek, jeszcze się do
niego uśmiechnęłam.
Oczy mu zabłyszczały, rozluźnił się.
- Opowiedz mi o sobie - poprosił.
- Nie - odparłam szybko.
- Przeszkadzam ci? Czekasz na kogoś? - zapytał z wahaniem.
Doskonałe wychowanie. Jak na dworze w Starym Imperium.
- Co do pierwszego: nie. Co do drugiego: częściowo.
- Jak można częściowo na kogoś czekać?
Podsunęłam jedzenie w jego stronę. I postanowiłam go nie męczyć.
Nie zasłużył sobie na złe traktowanie. W końcu poprawił mi humor.
- Nie na kogoś, dlatego częściowo. Trzy dni temu miałam wyruszyć w
puszczę. Chcę pozbierać trochę ziół. Ta ulewa mnie zniechęciła.
Poczekam tu aż pogoda się poprawi. Jeśli deszcz złapie mnie w lesie,
to trudno. Ale nie będę opuszczać miasta już przemoczona. Nie lubię
tego i już. Zbliżam się do wieku, w którym fanaberie powoli zaczynają
być na miejscu.
- Nie przesadzaj - odparł poufale, a ja, jak głupie dziewczę, chyba
się lekko zarumieniłam. Do licha, co w nim takiego było? - Słońca
nie widać, ale nie ma chyba jeszcze południa. Może zaraz przestanie
padać.
Rozmowa nabrała gładkości, rodziło się tylko pytanie, jak długo można
rozmawiać o pogodzie. Spojrzałam w okno. Deszcz zacinał o brudne
szyby. Zamazane cienie pomykających pospiesznie przechodniów... Odwróciłam
wzrok z powrotem w jego stronę, chciałam zapytać, co jego tu
sprowadza i zamarłam. Siedział sztywny, oczy miał zamknięte, powieki
drgały. Niewielkie krople potu pojawiły się na jego czole. I nagle
otworzył oczy, jego twarz rozpromieniał uśmiech. A twarz oświetlił
słoneczny blask, odbity od mokrego blatu stojącego pod oknem stolika.
- Właściwie nic mnie tu nie trzyma. Nie masz nic przeciwko temu, żebym
cię kawałek odprowadził?
Gdzieś słyszałam że milczenie jest przyzwoleniem. Załóżmy, że właśnie
dlatego siedziałam cicho. I z otwartą gębą
***
W kałużach gościńca odbijało się lazurowe niebo. Gleba rozmokła
zupełnie, po godzinie marszu buty miałam już utytłane błotem do
kostek. Chłopiec szedł obok mnie. Zdążyłam się dowiedzieć, że na
imię mu Uohm. W końcu ciekawość zwyciężyła goszczącą od dłuższego
czasu w mym sercu obojętność.
- Te wieże, o których opowiadałeś... One są wysokie?
Westchnął. Wydało mi się to dość osobliwe, w końcu kiedyś
opowiadał o tym chętnie, każdemu kto chciał słuchać. Teraz wyglądało
na to, że mam ochotę czegokolwiek się dowiedzieć, będę musiała to
z niego wyciągać. Dziwne.
- Tak - wyglądało na to, że coś w nim pękło. I bardzo dobrze. -
Niektóre bardzo. W każdym razie wszystkie wystają ponad czubki drzew.
- W takim razie czegoś tu nie rozumiem. Setki ludzi, nie tylko z
Republiki, ale i Małych Królestw i wszystkich innych znanych mi krain
i zakątków, pod wpływem twoich opowieści wyruszyły, by ich szukać.
Nikt ich nie znalazł. Kilkanaście wieków temu, może nie byłoby w
tym nic nadzwyczajnego. Ale teraz? Nasz kontynent zmierzony jest wzdłuż
i wszerz. Z grubsza wiemy, jak wygląda cały nasz świat, nawet na
drugiej półkuli, za oceanami. Widzę dwie możliwości. Albo ta twoja
kraina jest po drugiej stronie, albo coś kręcisz.
Uohm słuchał uważnie i wodził wzrokiem po czubkach drzew.
- Istnieje trzecia możliwość. Źle szukali...
- Chcesz mi wmówić, że ta twoja mityczna ojczyzna znajduje się na
naszym kontynencie?
- Tak.
- I to całe mrowie poszukiwaczy skarbów i przygód szwendając się
miesiącami po wszystkich jego zakamarkach, nie dostrzegli tych wysokich
wież?
- Dokładnie.
Udałam obrażoną.
- W porządku. Nie to nie. Jak będziesz miał ochotę coś dodać, to
daj znać.
Później nie odzywaliśmy się do siebie wiele. Brat schował się już
za horyzontem, Promienie Siostry jeszcze dawały trochę światła. Zaczęłam
rozglądać się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na nocleg. Puszcza
była już gęsta. Doszliśmy to strumienia. Niewielki był, raczej wąski,
ale usiłował groźnie hałasować.
Urósł od ulewy, woda w nim byłą
lekko mętna. Jak to po deszczach. Dostrzegłam niewielki wzniesienie. W
sam raz. "Niedaleko do wody, a w razie nawrotu deszczu przynajmniej
nas w nocy nie zaleje", pomyślałam. Przystanęliśmy, zrzuciłam
plecak na wilgotną ziemię.
- No dobrze, panie chodząca tajemnica. Rozbijamy namiot.
Niewielki pakunek, który niósł na plecach pacnął na mokry mech. Co
mogło się pomieścić w czymś tak małym i niepraktycznym? Bielizna
na zmianę? Nie dociekałam. Wiedziałam, że pewnie niedługo się
dowiem.
- Sama sobie nie poradzisz? - zapytał bezczelnie.
Stanęłam w lekkim rozkroku, podpierając boki rękoma.
- Halo, przyjacielu. Idziemy razem, prawda? Wypadałoby pomóc?
- Nie denerwuj się, nie ma o co. Chciałem zaproponować, żebyś ty
rozbiła namiot, a ja w tym czasie poszukam drew na ognisko.
Roześmiałam się.
- Dowcipny jesteś... To dobrze, kobiety lubią mężczyzn z poczuciem
humoru, będziesz miał powodzenie jak dorośniesz. Lało jak z cebra od
kilku dni. Gdzie na błękitne demony chcesz znaleźć kawałek suchej
gałęzi?
Gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami, jakbym mówiła do niego w
starolentoryjskim. Potem obrócił się na pięcie i skierował się w głąb
głuszy.
- Gdziekolwiek - dobiegło mnie zza jego pleców.
***
Poszłam po wodę do strumienia. Była zimna i trochę mętna, ale
pyszna. Czułam na języku metaliczny posmak. Później rozbiłam
namiot, a gdy skończyłam, wzięłam kilka głębokich wdechów. Las
tak pięknie pachnie. Zwłaszcza po deszczu, kiedy ściółka nasiąka
wilgocią. Rozwinęłam impregnowany, skórzany śpiwór, wyciągnęłam
go na zewnątrz i usiadłam. Czekałam aż wróci Uohm, ciekawa, czy uda
mu się dokonać niemożliwego i znaleźć cokolwiek, co dałoby się
podpalić.
Byłoby miło ogrzać się przed snem przy ognisku, ale nie
robiłam sobie specjalnych nadziei.
Siedząc tak, poczęłam zastanawiać się nad tą nagłą zmianą
pogody. Sęk w tym że nie powinna była nadejść. A w każdym razie
nie tak nagle. Przyszło mi do głowy kilka możliwości. Ta najbardziej
oczywista była nie do przyjęcia.
Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, w każdym razie w tej gęstwinie.
Skupiona, nie zauważyłam kiedy wrócił. Uginał się pod brzemieniem.
Olbrzymia naręcz gałęzi zagruchotała lądują koło moich stóp.
Wszystkie wyglądały na zupełnie suche.
- I co ty na to? - zapytał tryumfalnie.
- Jestem z ciebie dumna. Sam rozpalisz czy to też ja mam zrobić?
Spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Poradzę sobie.
Uklęknął i zaczął układać niewielki stosik. Obrócony był do
mnie plecami, więc nawet nie zauważyłam jak to wszystko podpalił. Żwawy
płomień narodził się z radosnym, cichym trzaskiem. Uohm usiadł koło
mnie, zadowolony.
- Powiedz mi... dlaczego taka jesteś?
Gdyby nie jego wiek, pomyślałabym pewnie, że mnie podrywa. Wszystko
to wydawało się odrobinę nierealne. Ale takie było całe moje życie.
Jakbym podświadomie poszukiwała granic absurdu, ciągle przekraczałam
kolejne, ale żadne nie były absolutem. Całe szczęście zdążyłam
się już przyzwyczaić.
Właściwie komu mogłabym to wszystko
opowiedzieć jak nie jemu? Jasnowłosy przybysz z paralelnej
czasoprzestrzeni. Tak właśnie muszę o nim myśleć, bo inaczej będzie
ze mną źle.
- Jaka?
- Zimna. Wyniosła. Zdystansowana.
"Bo tak" cisnęło mi się na usta. Opanowałam się. Jeśli
chce wiedzieć. Proszę bardzo. Zdradzę mu dwa sekrety za jednym razem.
Uniosłam prawą dłoń.
- Tak będzie najwygodniej. Chyba że...
- W porządku - odparł i odgarnął włosy z czoła.
Dotknęłam go i obdarowałam wizją. Sam się prosił.
***
- Przestań ryczeć! - Lhea potrząsnęła mną po raz kolejny. - To
jeszcze nie jest koniec świata!
Równie dobrze mogła mówić do ściany. Dla mnie był. Ostatni rok
studiów. Ostatni bal z okazji Dnia Ułudy. A ja nie mam z kim iść.
- Wiesz co mi powiedział?
- Wiem, powtórzyłaś to już dwanaście razy. Przykro mu, ale musicie
się rozstać. Nie ty pierwsza, ni ostatnia.
- To mało! Jemu nie zaiskrzyło, rozumiesz? Nie zaiskrzyło mu! To po
jakie licho spotykał się ze mną przez te ostatnie tygodnie?
Lhea usiadła koło mnie i objęła ramieniem.
- Nie przejmuj się. Purrg od początku mi się nie podobał. Na całe
szczęście nie przespałaś się z nim, więc masz czyste sumienie.
Poza tym, jestem pewna, że nie ty jedna będziesz dzisiaj sama.
Przebieraj się, wrzucaj wianek i za pół godziny wychodzimy.
- Nigdzie nie idę! - krzyknęłam i w kolejnym spazmie runęłam na
poduszki.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - powiedziała Lhea.
- Witam, co słychać?
- U mnie w porządku, dzięki Etheal. Ale z nią jest kiepsko.
To ma być przyjaciółka! Zapłaci mi za to. Usiadłam i spojrzałam
przekrwionymi oczami na gościa. Widziałam go pierwszy raz. Wysoki,
szczupły blondyn. Przystojny, o miłej twarzy. Nagle dostrzegłam
drobny szczegół, który przykuł natychmiast moją uwagę. Fioletowe tęczówki.
I zamiast się przedstawić wydałam z siebie ochrypłe chrząknięcie.
Wyglądał na onieśmielonego. Podał mi dłoń.
- Etheal.
- Selene.
- Miło mi cię poznać - odwrócił wzrok w stronę Lhei.
- Słuchaj, możesz pożyczyć mi "Komunikację pozazmysłową"
i "Wstęp do telepatii", tylko na dziś wieczór...
- Owszem mogę, ale po co ci to na wieczór?
- Muszę skończyć esej, na pojutrze.
W oczach Lhei dostrzegłam błysk. Nie, ona mi tego nie zrobi...
- Chyba oszalałeś! Dzisiaj jest bal z okazji Dnia Ułudy. Chyba nie będziesz
siedział w dormitorium i pisał eseju?
- Chyba będę - odpowiedział zmieszany. - Miałem z kimś iść,
ale... nie wyszło. Więc chyba będzie lepiej, jak posiedzę i napiszę
ten esej. Będę miał z głowy.
- Mowy nie ma - podła wiedźma w osobie mojej przyjaciółki wskazała
ręką na mnie. - Pożyczę ci te książki, proszę bardzo. Jutro rano.
W zamian za to dzisiaj zabierzesz ją na tą imprezę i poprawisz jej
humor. W porządku?
- Lheo, daj spokój - odezwałam się. - Jak chce pisać pracę, to
niech pisze, nie zawracaj mu głowy.
Wtedy drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł Vert, a za nim Monekus.
- Gotowe? No to idziemy, musimy zająć duży stół.
Lhea wstała i poprawiła fałdy śnieżnobiałej abai.
- Ja owszem. Oni jeszcze nie.
Wypchnęła ich za drzwi i wyszła. Etheal został. Kiedy wróciła
rano, Etheal chrapał w najlepsze na jej łóżku. O dziwo, wcale nie
miała mu tego za złe.
*
Zgiełk ulicy wdzierał się razem z wiatrem, który szarpał lekko
firanę. Wstałam z łóżka, owinąwszy się jedynie prześcieradłem,
pod którym spaliśmy. Stanęłam na balkonie. Błękitne niebo. Pełnia
lata. Zboże w dole nabierało złotej barwy. Oślepiał mnie blask bijący
od bielonych ścian wieży. Odwróciłam się i wskoczyłam kolanami na
łóżko.
- Etheal... wstawaj, zjemy śniadanie w ogrodzie. Jest tak pięknie!
Nawet nie otworzył oczu. Zamruczał tylko i przyciągnął mnie mocno
do siebie. Dłoń zanurzył w moich włosach. Poczułam zapach jego skóry.
Ucałowałam w obie powieki. W zamian za to usłyszałam czuły szept.
- Kocham cię...
Byłam szczęśliwa.
*
Wyszliśmy ze sklepu na ulicę.
- Tata, weź mnie na opa! - Zan jak zwykle zaczął marudzić.
Czekoladowe ciastko zaczęło mu się rozpływać w rękach.
- Dziecko, cały jesteś brudny. - kucnęłam przy nim. - Zjedz je całe,
zanim będziesz kompletnie umazany.
- Mówiłaś, że nie powinno się jeść szybko, bo to nie ładnie.
Po kim on jest taki wygadany, nie miałam pojęcia.
Zan posłusznie wpakował sobie całe ciastko do buzi i patrzył na mnie
wielkimi fioletowymi oczami.
- Tata... Opa! - wygłosił, wypluwając okruchy na ziemię.
Tata wykonał szybki gest. Plamy z bawełnianej koszulki zniknęły.
Chwycił go pod pachami i płynnym rucham usadowił go na swoich
szerokich ramionach.
- Etheal, nie możesz tak. Za minutę dojdziemy do fontanny. Tam by się
umył.
- Nie przesadzaj... No nie mały? - zapytał syna.
- Mama wyluzuj - poparł go Zan. Zdrajcy.
- Jak będziesz miał swoje dzieci to się może wyluzuje. Na razie usiłuję
cię wychować, dziecko.
- Jestem dobrze wychowany. Wszyscy tak mówią.
- Już dobrze, koniec tej dyskusji - powiedział Etheal. - Idziemy do
fontanny. Tam się umyjesz dokładnie.
Ruszyliśmy na środek placu. Mój mag trzymał mnie za rękę. Zan podśpiewywał
sobie pod nosem. Rozglądałam się po straganach. Doszliśmy do
fontanny.
Kilkanaście maluchów wszystkich ras i obu płci taplało się
w wodzie. Matki, babcie i ojcowie siedzieli na brzegu, rozmawiając i
popijając z bukłaków. Zan wylazł z wody kompletnie mokry.
- Tata, jeszcze opa!
- Tylko spróbuj go wysuszyć... - zagroziłam Ethealowi.
- Selene... Przecież on sam sobie poradzi. Zan, chciałbyś być suchy?
Mały spojrzał na ojca.
- Mogę. A co?
- To zamknij oczy i pomyśl bardzo mocno o tym, żeby mieć suche
ubranie.
- A po co?
- Potem ci powiem. Zrób tak, jak ci powiedziałem.
Patrzyłam na to kompletnie zrezygnowana. Mały zamknął oczy.
- Już.
- Myślisz?
- Yhm...
- To teraz przejedź dłońmi po koszulce i spodniach.
Tego było już za wiele.
- Etheal...
Nie dał mi dokończyć. Położył palec na ustach. Spojrzałam na Zana.
Delikatnie pogładził koszulkę, a potem spodnie. Pod wpływem dotyku
jego rąk zrobiły się suche. Ale nie tylko. Nikł naturalny beż włókien.
Po chwili moje dziecko stało przede mną w czerwonej koszulce i żółtych
spodniach. Kogo ja urodziłam?
- Tato... Już?
- Tak synku.
Otworzył oczy.
- Udało mi się! Tato widzisz? Wyschły i zmieniły kolor. Tak jak
chciałem!
- Świetnie synu.
Mag promieniał szczęściem. Ucałował pierworodnego w czoło i
ponownie usadził go na ramionach. Usłyszałam hałas. W zwartą ciżbę
na placu wbijał się klin gwardzistów. Prowadzili kogoś. Po chwili
dojrzałam skazańca, niskiego człowieka skutego łańcuchem. Musiał
być magiem, Świadczyła o tym henelowa obręcz, jaką założono mu na
głowę. Wzrok miał nieprzenikniony. Nagle usłyszałam krzyk. Jeden z
gwardzistów zachwiał się i upadł. Starzec z długą, siwą brodą, w
białym kapturze, wzniósł w powietrze drewnianą laskę. Nawet w
dziennym świetle jej koniec żarzył się wyraźnie. Żołnierz najbliżej
niego nie zastanawiając się ani chwili wyszarpnął zza pasa miecz i
niemal po klingę wbił go w ciało starca. Nadaremnie. Czubek laski
dotknął obręczy. Ta znikła, wyparowała, jakby jej nigdy nie było.
To wystarczyło magowi. Porwane oczka łańcuchów rozprysły się i
uleciały w powietrze. Gwardziści skuleni padali jeden po drugim na
ziemię. Skazaniec zaczął biec w naszą stronę, tłum rozstępował
się przed nim w panice. Wtedy zobaczyłam kto go gonił. Długi szary płaszcz.
Lśniący polerowanym niczym lustro srebrem hełm, zakrywający czoło,
z opadającymi w dół rogami. Różne imiona były właściwe. Mnich z
Xen. Strażnik. Kastrujący. Mutant. Wszystko to trwało ułamki sekund.
Przestraszyłam się. Etheal złapał Zana, chciał postawić go na
ziemię. Nie zdążył.
Mag wyraźnie zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Rwał co sił
w nogach, prosto na nas. Skamieniałam.
Nie wiem, jakiej zbrodni dopuścił się skazaniec. Mnich wiedział i
najwyraźniej nie zamierzał przebierać w środkach. Biegł, rozłożył
ręce, a pomiędzy jego dłońmi utworzył się łuk światła. Potężny
piorun trzeszczał. Strażnik przystanął. Mag biegł prosto na nas.
Chyba wyczuł co mu grozi. Gdy Kastrujący wypuścił błyskawice, całe
ciało uciekającego na chwilę zamigotało. Piorun prześlizgnął się
po jego ramieniu, nie tracąc energii. Etheal usiłował obrócić się
doń plecami, żeby zasłonić Zana. Ja skoczyłam do przodu. Oboje nie
zdążyliśmy.
Miesiąc później obcięłam popalone włosy i opuściłam miasto.
***
Uohm wpatrywał się we mnie.
- Obaj?
- Tak.
Otarłam łzy. To było tak dawno. Niepotrzebnie mu to pokazałam. To
nie jest dobra, wieczorna opowieść. Wiedziałam już, ze nie zasnę.
Nie zapomnę widoku spalonej, czerwonej koszulki. Chociaż nie wiem, jak
mocno bym się starała.
Chłopiec dorzucił drew do ogniska. Ciekawe, jak wyglądałby teraz Zan...
- Przestań - powiedział i wrócił na miejsce. Otworzył swoją torbę.
Wyciągnął dwa jabłka. - Chcesz?
- Nie.
- Zjedz, proszę.
Wzięłam jabłko z jego rąk i nagle wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem.
Dlaczego... Przytulił mnie. Jabłko poturlało się w stronę ogniska.
- Śpij - usłyszałam.
***
Obudziłam się w namiocie, w śpiworze, wypoczęta. Brat i siostra
stali już na niebie, aczkolwiek niewysoko. Wyszłam na zewnątrz.
Wszystko obsiadły wszędobylskie krople rosy. Wczorajszy wieczór
wydawał mi się złym snem, odległym wspomnieniem. Starałam się o
tym nie myśleć.
Uohm krzątał się przy ognisku. Gotował coś w kociołku.
- Dzień dobry. Dlaczego grzebałeś w moich rzeczach?
- Bo pomyślałem, że się uciesz, kiedy dostaniesz ciepłą zupę na
śniadanie. Poza tym kociołek miałaś przytroczony do plecaka. Nie
zaglądałem do środka.
- Załóżmy - kucnęłam obok niego. - Co to za zupa? Ładnie pachnie.
- Z raków.
- Kiedy nałowiłeś tyle raków?
- Jak spałaś. Wczoraj nie zdążyliśmy nic zjeść, a dzisiaj trzeba
iść dalej.
- Jutro też.
- To zależy - zdjął kociołek i położył na ziemi. - Łyżki
zapewne masz w środku.
- Tak - wstałam i wyciągnęłam śpiwór z namiotu. Rozłożyłam go
przy ognisku. Było mi zimno. Wyciągnęłam z plecaka jedyną łyżkę.
- Będziemy musieli się nią podzielić.
- Jedz pierwsza.
Zupa była naprawdę dobra. Z trudem pohamowałam się od zjedzenia
wszystkiego. Sprawiedliwie zostawiłam połowę dla niego. Zjadł
szybko. Wstał z kociołkiem.
- Daj spokój - powiedziałam. - Ja umyję.
Poszłam w stronę strumyka. Uohm siedział wpatrując się w ogień.
- Namiot mógłbyś jednak złożyć... - rzuciłam niedbale.
*
Zwijanie obozowiska nie zajęło nam dużo czasu. Wróciliśmy na
szlak. Ścieżka wiła się między drzewami. Nie była często uczęszczana.
Maszerowało się nam łatwiej niż wczoraj, z dwóch powodów. Po
pierwsze ziemia wyschła już odrobinę, po drugie dróżka stawała się
coraz bardziej zarośnięta. Uohm miał dobry humor.
Gawędziliśmy wesoło,
wytworzyła się między nami nić porozumienia. Co prawda dla kogoś
postronnego ironiczne docinki, których nie szczędziliśmy sobie oboje
mogły sprawiać niemiłe nawet wrażenie, ale tak naprawdę nie były
one podszyte złośliwością. Były raczej formą intelektualnej
rozrywki.
Pytał wiele o mój fach. Tłumaczyłam mu wszystko. Opowiadałam o ziołach
których szukam, do czego się przydają. O specyficznych właściwościach
niektórych z nich. O moich własnych spostrzeżeniach. Pod koniec zaczął
mnie namawiać, żebym je spisała. Nie mam co robić, tylko bawić się
w gryzipiórka... Chociaż z drugiej strony... Jeśli miałoby się to
komuś przydać, to może kiedyś...
Szlak biegł cały czas wzdłuż strumienia. Znałam tą trasę. Było
już dobrze po południu, kiedy postanowiliśmy urządzić sobie kolejny
postój, na sporej polanie, którą znałam i lubiłam. Rosło tu wiele
przydatnych ziół. Gdybym była naprawdę ekscentryczna, wybudowałabym
sobie tutaj chatę. Przynajmniej zakładanie zielarskiego ogródka miałabym
z głowy.
- Idź po wodę i skombinuj coś na obiad.
- Znowu ja? Czemu nie ty?
- Bo ja teraz będę pracować. Spójrz pod nogi.
- Spojrzałem. No i co?
- Depczesz po krawniku, zimnicy i pięciomordce.
- Aha. To przepraszam. Zamierzasz je zbierać, jak mniemam?
- Nie, poprzesadzam je w równe grządki.
- Rozumiem. Na pewno tego pragną.
- Też tak myślę. Idź i nie marnuj czasu.
- To nam się spieszy? - zapytał z udawanym zdziwieniem, chwycił
jednak kocioł i poczłapał w stronę wody.
Zabrałam się do pracy. Wygrzebałam z plecaka nóż, łopatkę i skórzane
sakiewki. Te ostatnie rozłożyłam na ziemi. Potem, z narzędziami w ręku
rozpoczęłam poszukiwania. Szło mi całkiem nieźle. Upłynęło
niewiele czasu, nim znalazłam przynajmniej połowę ziół, które były
mi potrzebne. Kilku nie spodziewałam się w tym miejscu, sprawiły mi
przyjemną niespodziankę rosnąc tutaj. Wprawiło mnie to w całkiem
niezły nastrój. Kiedy przerwałam, zauważyłam, że chłopiec nie
tylko przyniósł wodę, ale nawet gotuję ją nad ogniskiem. Szybko się
uwinął.
Zielsko pochłonęło mnie na nowo. Zaczęłam coraz poważniej myśleć
o przeniesieniu się tu na stałe. Ptaki świergotały, słońca świeciły
i grzały mnie w plecy. Świat jest piękny, chwilo trwaj. Tym niemniej,
kiedy znalazłam małą, błękitną mandragorę, zupełnie zgłupiałam.
Rozumiem powojniki i wątróbce. Nawet wyrośnięte nad podziw darwulie,
które w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób zagościły w cieniu
ogromnego świerku. Ale mandragora? Błękitna? Z takim pięknym
korzeniem? Nie liczyłam na to, że tu będzie. Co więcej, wcale się
na to nie nastawiałam, bo owszem, wędrowaliśmy na północ, ale nie
miałam w planach wycieczki do łańcucha góry Wari. Kto widział błękitną
mandragorę w lesie na polanie? W tym klimacie?
Podejrzenia, które nieśmiało popiskiwały wczoraj w mojej głowie
zaczęły się zdrowo wydzierać, niczym jednodniowe pisklęta. Rozumiem
raki. Nawet nagłą zmianę pogody. Ale mandragora mnie dobiła.
Postanowiłam zapytać się go wprost, co ma do powiedzenia w tej
sprawie.
Niestety, Uohm zniknął. Woda samotnie bulgotała w kotle, a jego
nigdzie nie było.
- Jak nic, poszedł do strumienia po łososie... - powiedziałam sama do
siebie. Po tej przeklętej mandragorze wcale bym się nie zdziwiła.
Spojrzałam na nią. Leżała bezczelnie na skórzanej sakiewce. - Nie
powinno cię tu być, wiesz?
Korzeń, choć miał kształt zbliżony do ludzkiej postaci, nie
odpowiedział. Chciałam zabrać się z powrotem do pracy, ale nie mogłam.
Rozum domagał się wyjaśnień.
- Uohm! - krzyknęłam. Cisza. Ewidentnie nic co żywe, nie zwracało na
mnie w tym lesie uwagi. - Uohm!!! Odezwij się!
Bez rezultatu. Wizja stufuntowego łososia ogarnęła mnie bez reszty.
Poszłam w stronę strumienia. Nie wiem właściwie dlaczego, równie
dobrze chłopiec mógł wyskoczyć trzysta kroków w las po kokosy.
Skoro była już mandragora... Zaczęłam biec.
Żarty wywietrzały mi z głowy jak tylko go zobaczyłam. Leżał
wykrzywiony i drżał. Strasznie blady, spod na poły domkniętych
powiek widać było białka. Na czole miał krople potu. Uklękłam koło
niego. Jego ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz, ciało wygięło się
w łuk. Złapałam go za ramiona. Co jest u licha...
- Uohm! Co się stało? Co ci jest?
Szczęki miał zaciśnięte, więc się nie odezwał, opadł na trawę.
Skończyło się czy to tylko przerwa? Otarłam mu czoło. Nie miałam
pojęcia, co mu mogło być. Wtedy kolejny wstrząs przebiegł jego członki.
Wyglądał na słabszy, ale i tak chłopiec musiał strasznie cierpieć.
Nie miałam pojęcia, jak mu pomóc, w końcu postanowiłam po prostu ulżyć
jego cierpieniom. Wstałam i przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu
chociaż kawałka jakiejś chustki potruchtałam do strumienia.
Znalazłam
ścierkę w kieszeni na lewej nogawce spodni. Zmoczyłam ją i wróciłam
do niego.
Wciąż był nieprzytomny. Kompres położyłam mu na czole, a potem
powoli, metodycznie zabrałam się do pracy. Żeby leczyć, trzeba poznać
przyczynę.
Wprowadziłam się w płytki trans. Według zaleceń
klasycznej szkoły, położyłam prawą dłoń na jego piersi, lewą
dotknęłam skroni by zamknąć obieg. Potem zaczęłam skanować jego
ciało.
Nic. Żadnych infekcji, wewnętrznych obrażeń, niczym się nie zatruł.
Serce jak dzwon, wszystko w normie, pozazdrościć kondycji. Wydało mi
się to niemożliwe.
Taki atak nie mógł wziąć się z powietrza. Przełożyłam
kompres na drugą, chłodniejszą stronę i zaczęłam jeszcze raz,
wszystko od początku.
Wtedy nastąpił kolejny atak i już wiedziałam. Tego że był dzikim
magiem domyśliłam się wcześniej. Zdumiała mnie jego moc, dlatego
początkowo wydawało mi się to niemożliwe. Nieszkolony, teoretycznie
nie mógł dysponować taką mocą. Jak zwykle, praktyka podążyła inną
drogą.
Nie był chory. Jego umysł czerpał moc z ciała. Widziałam już takie
przypadki, przydarzało się to władającym sztuką, ale tym słabszym,
którzy nie opanowali jej dobrze. I nigdy nie miało to tak gwałtownego
charakteru, chwilowe zachwiania równowagi, powracające bóle głowy
owszem. Ale nie utrata przytomności.
Tyle że nikt z nich nie dysponował taką mocą. Szybko odsunęłam od
siebie wspomnienie Zana, o którym w tym momencie odruchowo pomyślałam.
Patrzyłam, jak Uohm się uspokaja. Jego oddech wyrównywał się. Chyba
było po wszystkim. Taką miałam nadzieję.
Otworzył oczy.
- Jesteś tutaj?... Przy mnie?... - powiedział. Oboje byliśmy
zdziwieni. Ja tym pytaniem, a czym on... kolejna zagadka do kompletu.
- Tak. Spokojnie. Lepiej ci?
- Yhm... Już tak. Przepraszam...
Wyglądało na to że zaraz zacznie płakać ze wzruszenia. Tego tylko
brakowało. Wtulił się we mnie. Zaczęłam głaskać go po głowie,
jak dziecko.
*
Piliśmy ziołowy napój i zajadaliśmy suchary, które wzięłam ze
sobą na drogę. Zbliżał się wieczór. Uohm wyglądał już dobrze.
Szybko przychodził do siebie. Do ogniska musiałam przynieść go na
plecach. Chyba było mu trochę wstyd. Dzięki temu miał w stosunku do
mnie dług wdzięczności.
- Uohm, dzisiaj twoja kolej.
- Na zmywanie?
- Nie. Na opowieść. Wiem, nie pomogłam ci specjalnie...
- Pomogłaś.
- Nie tak jakbym chciała. Każdy potrafi przyłożyć zimną ścierkę
do głowy komuś, kto ma dreszcze. Do tego nie trzeba studiów w
Akademii.
- Nie możemy tego przełożyć na jutro?
To było trochę nie w porządku. Ja się przed nim otworzyłam. Zupełnie.
Chociaż trzeba przyznać, że nie zmuszał mnie do tego. Sama miałam
ochotę podzielić się z kimś tymi wspomnieniami. Po tamtym wypadku,
kiedy straciłam wszystko co było dla mnie cenne, zerwałam wszystkie
kontakty z przyjaciółmi i wybrałam samotną drogę przez życie. Niosłam
pomoc wszędzie tam, gdzie była potrzebna. Nawet jeśli nie byłoby to
bezpieczne. Starałam się w ten sposób odpokutować ten jeden, spóźniony
ruch. Nie obroniłam najbliższych. Ale wielokrotnie uratowałam innych.
Obcych.
Jedyne co już wiedziałam, to że Uohm nie był zwykłym chłopcem. Nie
był nawet zwykłym magiem. Tacy jak on, Wielka Dziesiątka, założyli
naszą Akademię. W każdym razie był najbliższy moim o nich wyobrażeniom.
Dlatego chciałam się dowiedzieć więcej, nie tylko w ramach jakiejś
równowagi w szczerości. Byłam pewna, wiedziałam już, że Ziemia Wież
istnieje. Czułam to. Widziałam co Uohm potrafi, a w końcu był tylko
chłopcem. Nie śmiałam nawet myśleć o możliwościach budowniczych
jego krainy. Tam musiało być pięknie...
- Owszem. Niech będzie jutro.
Zabrałam się do pracy. Musiałam posegregować rośliny, oporządzić
je w miarę możliwości. Przewidywałam, że podróż zajmie mi jeszcze
co najmniej tydzień.
Jednak plon pierwszego dnia był nader obfity.
Odrywałam listki, czyściłam korzenie, zastanawiając się, czy ta nagła
eksplozja to jednorazowy wybryk natury.
- Nie - usłyszałam.
- Co nie?
- To nie jest jednorazowe. Sprowadziłem je tutaj dla ciebie, myślę,
że się utrzymają, chociaż klimat nie jest odpowiedni dla wszystkich.
Taka mandragora na przykład...
Tym sposobem przeklęta roślina wyprowadziła mnie z równowagi po raz
drugi tego dnia. Zagotowałam się w środku.
- Zabraniam ci!
- Czego? - zapytał z niewinną miną.
- Czytać mi w myślach!
- Zwariowałaś? Nie czytam w twoich myślach. Nietrudno wpaść na to,
co ci krąży po głowie kiedy skubiesz to zielsko. Idę po drewno.
Zamarłam z nożem w ręku. Chyba musiałam groźnie wyglądać, bo wstał
i szybko się oddalił. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko mu
uwierzyć. Przyczyną tego nagłego wybuchu złości była prosta
ciekawość. Jak każda prawdziwa kobieta nie mogłam znieść w pobliżu
faceta pełnego sekretów. Obudziły się we mnie instynkty pramatek, a
z nimi nie da się walczyć. Usiłowałam sobie wmówić, że nic mnie
nie obchodzą jego wieże, ale to nie byłą prawda. Z każdą kolejną
minutą, którą spędzaliśmy razem intrygowało mnie to coraz bardziej
i coraz bardziej byłam na siebie zła. Za to że mnie to intryguje.
Postanowiłam, że będę twarda. Nie chce gadać to nie. Dla mnie i tak
ważna była tylko jedna wieża. Ta w której mieszkał Zan, Etheal i
ja. Ciekawe, kto w niej teraz mieszka. Z deszczu pod rynnę! Albo nerwy,
albo dół... Niech on już wróci z tym chrustem i porozmawia ze mną,
bo samotne rozmyślanie mi nie służy.
Nóż znowu poszedł w ruch. Zaczęłam śpiewać pod nosem, po cichu.
To mnie uspokoiła. Wrócił Uohm.
- Ładnie śpiewasz.
- Odczep się.
Roześmiał się.
- Naprawdę! Podobało mi się.
- Ładnie to śpiewają elfy. I niektórzy ludzie. Skończ.
Dorzucił do ognia. Snop iskier strzelił wysoko. Niebo było ciemne i
pełne gwiazd. Spiralne Oko spoglądało na nas, wisząc dokładnie na
środku. Księżyca nie było nigdzie widać.
- Zastanawiałeś się kiedyś czym naprawdę jest Oko?
Uśmiechnął się krzywo.
- Oko patrzy na nas z nieba, obserwuje i pamiętam, a jak umrzemy to nas
osądzi.
- Powiedziałam naprawdę...
- Oko nas kocha i dba...
- Przestań szydzić! I nie mów przy mnie o miłości.
- Masz rację. Co ja w końcu o niej wiem? Mnie nikt nigdy nie kochał.
Zapadło niezręczne milczenie.
- Przykro mi Uohm. Przepraszam.
- Nie przepraszaj. To nie twoja wina
***
Spaliśmy w tym samym namiocie, zasadniczo jednoosobowym. Jak mu się
udawał wstawać przed mną, nie budząc mnie przy tym, tego nie wiem.
Pozbierałam się i wyszłam na zewnątrz. Spojrzałam na drzewa i
oniemiałam. To nie był las, w którym zasypiałam wczoraj wieczorem.
Nie byłam na mojej ulubionej polanie.
Za plecami miałam puszczę. Namiot stał na niewielkim wzgórzu nad
rzeką. Na samym jej brzegu znajdowało się coś z rodzaju bramy. Dwa
wysokie na co najmniej dziesięć kroków, szerokie na stopę,
kwadratowe słupy. Na nich leżała belka porównywalnych rozmiarów.
Monolityczna całość wykonana była z połyskującego granatowo
metalu. Przed bramą stał Uohm. Ubrany był jak zwykle, w skórzane,
wysokie buty, ciemne spodnie i grubą, wełnianą bluzę. Torba na
plecach. Zwykły chłopiec. Jak bardzo pozory mylą...
Podeszłam do niego.
- Gdzie jesteśmy?
- To nie jest istotne. Na pytania będziesz miała czas za chwilę. Jeśli
zdecydujesz się pójść dalej. Jeśli nie... Za chwilę możesz być z
powrotem na swojej polanie.
Ominęłam go. Dotknęłam bramy. Była zimna i gładka.
- Prowadź.
Przeszedł przez bramę i stanął dwa kroki od kotłującej się wody.
Podążyłam za nim. Nic się nie stało. Podświadomie byłam
nastawiona na jakieś wrażenia, które powinny towarzyszyć przejściu
przez bramę. A tu nic. Żadnego ciepła, fali chłodu, nagłego wybuchu
niezrozumiałych głosów, załamania światła. Nic.
Dołączyłam do
chłopca. Wtem, u naszych stóp zaczął kiełkować most. Nie potrafię
inaczej określić. Wyglądało to tak, jakby nagle metalowe ziarna
ukryte pod trawą ocknęły się i ożyły. Długie, srebrzyste pnącza
połyskiwały w świetle słońc. Plątały się, wyginały, jakby
naprawdę były żywe. Kiedy pierwsze z nich osiągnęło drugi brzeg
jego koniec rozszczepił się na kilkanaście małych łodyżek, które
szybko wniknęły w glebę. Po chwili most tworzył się już z dwóch
stron, nabierając stopniowo rytmu i harmonii, roślinne wzory nabierały
symetrii. W końcu łodygi zamarły, część splątana w podporach i
poręczach, część niemal zlała się ze sobą tworząc poziomą płaszczyznę,
na którą wstąpił Uohm.
Podążyłam za nim, ostrożnie położyłam rękę na poręczy. Była
zimna i pulsowała delikatnie. Przeszliśmy na drugi brzeg. Stanęłam
na trawie. I wtedy chłopiec pierwszy raz wspomógł swą moc gestem i
zaklęciem. Cicho wypowiedział kilka słów i nie dosłyszałam co mówił.
Gwałtownym ruchem wyrzucił ręce przed siebie.
Każdy widział kiedyś rozgrzane powietrze, czy to nad piaskami
pustyni, czy nad ogniskiem. Obserwowałam właśnie coś podobnego.
Zafalowało, niczym tafla stojącej wody, w którą ktoś rzucił
kamieniem. Poczułam się źle, jakbym straciła kontakt z otaczającą
mnie rzeczywistością. Fala, którą wywołał Uohm nabierała siły,
rozchodząc się we wszystkich kierunkach. Zemdliło mnie. Nie mogłam
na to patrzeć, drzewa wyginały się, ziemia podrygiwała, tylko chłopiec
i ja oparliśmy się zaklęciu. Wszystko się zmieniało, otoczenie
nabierało nowych barw. Zamknęłam oczy, nie mogłam znieść tego
widoku. Kiedy otworzyłam je ponownie, wszystko fale zniknęły.
Najpierw zerknęłam w dół. Bruk? Podniosłam wzrok. Stałam na
kamiennej ścieżce, znikającej między wzgórzami. Krajobraz zmienił
się nieznacznie. Teren ukształtowany był tak samo, tylko drzewa rosły
trochę inaczej. I przedtem nie było tu wież.
Uohm patrzył na mnie wyczekująco.
- Masz ochotę się przejść?
*
Nie wiem jak długo szliśmy. Kiedy obejrzałam się za siebie, rzeka
migotała w oddali. Ścieżka prowadziła od jednej wieży do drugiej,
gdzieniegdzie się rozgałęziając. Kontemplowałam widok. Osobiście
nie słyszałam, jego opowieści o tym miejscu. Szczerze powiedziawszy,
podejrzewałam, że cała ta historia jest odrobinę przesadzona. Nie była.
Nie mam daru opowiadania, ale to co ukazywało się moim oczom za każdym
kolejnym zakrętem zapierało dech w piersiach.
Wieże był ogromne.
Wysokie, niektóre musiały mieć przynajmniej po kilkanaście pięter.
Raczej smukłe, zdecydowanie wystawały ponad korony drzew. Bogato rzeźbione,
zarówno w motywy roślinne, jak i geometryczne. Podpierały je
marmurowe gryfy, alabastrowe jednorożce i smoki, których łuski wykute
były w krysztale.
Balkony opierały się na plecach obsydianowych
gargulców. Ściany obłożone kamiennymi płytami, drobinki miki skrzyły
się w świetle. Misterne łuki przypór, ażurowe detale. Brak mi słów.
Nawet gdybym próbowała wymienić kolory, chyba by mi się nie udało.
Przykłady. Półokrągłe schody, szerokie na kilka kroków, całe z
ametystów. Miedziane wyverny przy drzwiach. Cała kolumna wieży lśniła
emaliowaną czernią; niewielkie otwory okien; błyszczące fioletem, półprzezroczyste
parapety. Chyba wiedziałam, z czego są zrobione, pewnie zostało trochę
materiału ze schodów. Miedziana kopuła, bez śladów śniedzi tak jak
i rzeźby stworów przy drzwiach, wieńczyła dzieło. Idziemy dalej.
Tutaj żadnej regularności. Asymetryczne nacieki czerwonych korali
pokrywały całą iglicę, miejscami oddalając się od trzonu głównej
formy, by stworzyć małe balkony. Zamiast drzwi była kurtyna
dopasowanego wodospadu, woda ściekała po stopniach wypełniając
otaczającą wieże fosę. Całość wyglądała, jakby powstała na
dnie morza. Następna, co to może być? Lazuryt?...
Zeszłam z drogi i usiadłam przy kępce wrzosów. Niskie, drobne
cumulusy muskały czubki co wyższych budowli. Obłęd. Doskonałe szaleństwo.
Piękno absolutne, bo na granicy kiczu. Uohm przysiadł się.
- Pytaj.
Musiałam się skupić. Te widoki trochę mnie ogłuszały.
- Najpierw cię przeproszę. Nie wierzyłam w to.
- Widzisz, w życiu często tak bywa - uśmiechnął się. - Znajdują
nie ci, co szukają. Dostają nie ci co pragną. Objawienia dotykają
niedowiarków i słusznie, po co zużywać siły na tych, którzy już
wierzą.
- Interesujące. Tylko że wtedy oni wciąż nie wierzą. Oni już wiedzą.
- Tak jak ty. Ale ty zasłużyłaś.
- Czym?
- Tym jak kochasz.
- Tu się mylisz. Ja nikogo nie kocham. Już nie.
- Przeciwnie. Masz w sobie wiele miłości. I umiesz nią obdarowywać.
Postanowiłam pomyśleć o tym później. Inne pytania huczały w mojej
głowie.
- Tu jest pusto prawda?
- Tak.
- Nikogo nie ma?
- Nie.
- Dlaczego?
- Nikt nie chciał tu być.
Roześmiałam się.
- Jak to nikt? Setki ludzi, elfów, krasnoludów wyruszyły, by się
tutaj znaleźć. W jednej z karawan widziałam nawet skrzydlatego.
Gnoma, rozumiesz? A ty mówisz że...
- Że chcieli ją złupić, a nie zamieszkać tu ze mną.
- Nie przyszło ci do głowy, że może pod wpływem tego co mówiłeś
ktoś chciał to tylko zobaczyć?
- Tak. Ty.
- Ja? Ja nie chciałam.
- Dlatego tu jesteś.
W porządku. Nic nie rozumiem. Może kiedyś, jak dorosnę. Następne
pytanie odbiło się od języka i poszybowało w jego stronę.
- Kto to wszystko zbudował.
- Ja.
- Sam?!
- Tak.
Osłupiałam. Chyba mi się to wszystko przyśniło. Patrzyłam na
niego, w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. Zdjął torbę z pleców.
Jedna tajemnica mniej. Zaraz się dowiem, co kryło się w środku. Oto
jest. Czarne pudło. Z boku drobny zatrzask. Na wierzchu błyskało
dziesięć srebrnych runów. Dziesięć?...
Położył pudło pomiędzy nami. Dotknął zapięcia. Odskoczyło z
cichym trzaskiem. Podniósł pokrywę.
Dwa mity okazujące się prawdą jednego dnia to stanowczo za dużo.
- Weź ją - powiedział.
Wyjęłam artefakt. Stopa długości. Wąska, wykonana z oliwkowego,
matowego metalu. Dziesięć klejnotów, po pięć z każdego boku.
Rubin, szmaragd, diament, szafir i czarna perła. Nie były duże, miały
około ćwierć cala średnicy. Klejnoty były owalne, niczym otoczaki
na plaży. Na dnie każdego runiczny znak. Godła twórców. Rękojeść
szeroka na cal, składająca się z kilku obwarzanków, przypominała mi
larwę dużego robaka.
Różdżka Mocy. Jedna z szesnastu. Najpotężniejsza.
Tą legendę znali wszyscy. Wielkich magów było dziesięciu. Obu płci,
wszystkich ras. Oni pierwsi zostali nauczeni magii. Zbudowali akademię,
żeby swą wiedzą się dzielić. Dla dobra tego świata. Nie zrozumiano
ich. Zaczęło się polowanie. Przywódcy kultu Oka wezwali do walki ze
złem, które uosabiało nowe. W tej walce przegrali wszyscy. Fanatycy,
bo zginęli. Przywódcy, bo stracili wyznawców. Magowie, bo stracili
wiarę w ten świat. My, bo straciliśmy szansę na budowę lepszego.
Magowie odeszli. Zostawili swoich uczniów, szesnaście różdżek i
Portal. Uczniowie usiłowali kontynuować dzieło mistrzów, ale im nie
dorównywali. Tym nie mniej, Akademia istniała nadal, wielkim wysiłkiem
usiłowano odkryć na nowo wiedzę Wielkich. Ukończyłam ją, tam zostałam
uzdrowicielką. Tu kończą się fakty, a zaczynają spekulacje.
Kolejno: Magowie uciekli przez Portal i zabrali różdżki ze sobą.
Uciekli, a różdżki się pogubiły. Zginęli, różdżki też.
Uciekli, a różdżki zniszczyli. Zaszyli się gdzieś, wrócą gdy
nadejdą lepsze czasy. I tak dalej. Wariacji na temat przeznaczenia
Portalu było jeszcze więcej. Fakt faktem: od bitwy o Akademię różdżek
nie widział nikt. Samego Portalu w ogóle nigdy nie widziano i jego
istnienie poddawano wielokrotnie w wątpliwość.
Tak czy inaczej, siedziałam teraz na trawie, patrzyłam na koralową
wieżę, a w rękach trzymałam Różdżkę Mocy, jedyną wykonaną
przez całą dziesiątkę. I co ja mam teraz zrobić?
Chciałam oddać artefakt chłopcu. Odtrącił moją rękę. Wyglądał
jakby chwilę kamień spadł mu z serca.
- Nie, zatrzymaj ją. Jest twoja.
- To Różdżka Mocy, prawda?
- Tak.
- Skąd ją masz?
- Znalazłem.
- Gdzie?
- W lesie, jak byłem mały, sam, przestraszony. To nie jest ważne. Ważne,
żebyś ją wzięła.
Miał rację, miałam wiele pytań.
- Dajesz mi ją?
- Owszem.
- Dlaczego?
Nie odpowiedział. Chwycił mnie za rękę i pociągnął w kierunku
najbliższej wieży. Stanęliśmy przed niebieskimi schodami.
- Przyjrzyj się.
Podeszłam bliżej. Stanęłam na pierwszym stopniu. Coś zachrzęściło
mi pod stopami. Zerknęłam w dół. Kamień się kruszył. Weszłam bliżej
i dopiero wtedy dostrzegłam, że cała ściana wieży pokryta jest
siatką pęknięć. Były drobne, ale w niektórych miejscach już
zaczynało brakować większych fragmentów. W co szersze szpary można
było włożyć palec.
Zeszłam na dół. Uohm czekał i płakał. Objął mnie.
- Już widzisz? Tak bardzo się starałem... A teraz one... one się
rozpadają.
- Powiedz... Po co je budowałeś?
- Żeby mnie pokochano. Chciałem stworzyć piękną krainę, w której
ktoś by ze mną zamieszkał. Wspaniały świat. Mój świat. Tylko mój.
Ale nikt taki się nie znalazł. Nie mam już siły, by to wszystko
utrzymywać. Zbyt wiele mnie to kosztuje. Sam nie daję rady, z resztą
sama widziałaś... Więc rozpadają się kawałek po kawałku...
Odsunął się.
- Wiesz dlaczego ci ją dałem? Bo ty ją wykorzystasz lepiej. Właśnie
ty.
- Nie sądzę, ale nawet jeśli... Co będzie z tobą?
- Ze mną? - przestał chlipać i nerwowo otarł oczy. - Nie przejmuj się.
Ja sobie poradzę.
Wsadził ręce do kieszeni i patrzył w ziemię. Westchnął.
- Pilnuj jej dobrze. Weź pudełko. Ja tu zostanę. Trafisz do bramy,
prawda?
Kawałek ściany spadł i roztrzaskał się na schodach. Nie myślałam
długo. Nie kobieto, tym razem się postarasz.
- O nie mój drogi. Twoje nogi są znacznie młodsze. Ty skocz po pudełko
i ty je będziesz na razie niósł. Po drugie, wracamy nad rzekę, do
namiotu. Po trzecie, jak tylko się tam znajdziemy zrobisz znowu to coś
z powietrzem od czego zachciało mi się rzygać, żeby to wszystko
znowu zakryć. Po czwarte, przeniesiesz nas z powrotem na tamtą polanę,
gdzie obozowaliśmy wczoraj...
- Nic z tego, poradzisz sobie sama. Masz różdżkę.
- Nic z tego, nie umiem jej obsługiwać. Najpierw będziesz musiał
mnie nauczyć. Zbieraj się, chcę obejrzeć je wszystkie nim stąd
odejdziemy. Chociaż z zewnątrz.
*
Staliśmy nad brzegiem rzeki, gotowi do drogi. W świetle zachodzących
słońc patrzyłam na wieże w oddali. Ciemniejące iglice na tle pomarańczowego
nieboskłonu. Chciałam je zapamiętać właśnie takie, przypuszczałam
bowiem, że nieprędko tu wrócę. Jeśli w ogóle. Uohm uruchomił
maskujący czar. Znowu na kilka chwil wszystko zaczęło falować.
Przyglądałam się drzewom. Nie tylko zmieniały swoje położenie.
Wyglądało to tak, jak gdyby dotykały ich strumienie czasu, biegnące
w obu kierunkach. Jedne rosły w przyspieszonym tempie, inne malały.
Gdy wszystko się uspokoiło, spojrzałam na wzgórza po drugiej stronie
rzeki. Jedyne co widziałam, to gęsty las. Tylko las.
- Zostawiłem mostek. Może się komuś przyda.
- Na pewno.
Przeniósł nas z powrotem na polanę. Szybko położyliśmy się spać,
nawet nie rozpalając ogniska. Następnego dnia zaczęliśmy budować na
niej dom.
***
Spojrzałam na stół, na małą książeczkę. Nie wiem ile czasu tu
przesiedziałam. Ci, z którymi się umówiłam, ewidentnie się spóźniali.
A ja nie ma zbyt dużo wolnego czasu. Jeszcze dziś po południu muszę
wrócić do domu. Mam wykład dla adeptów. Jutro czeka mnie podróż do
Kregg, tam czeka mnie spotkanie z burmistrzem w sprawie budowy kolejnej
filii mojej szkoły. W kontekście całej tej opowieści może wydawać
się to dziwne; wiem, że kiedyś byłam inna. Moje życie zmieniło się
od tego dnia, w którym pierwszy raz zobaczyłam chłopca, którego imię
brzmi Uohm. Ja też się zmieniłam. Ale nie aż tak bardzo, żeby
porzucić skórzane spodnie na rzecz tiulowej tuniki. Nie chodzi o to,
że wciąż jestem zgorzkniała, już nie. Po prostu potrzebne mi są
kieszenie.