RIVELV
AUTOR: DRAVEN
HTML : ARGAIL
1.
Cisawy ogier galopował wąską polną drogą między dwoma
zagonami zboża. Młody wieśniak imieniem Eryk siedział w siodle co chwila popędzając
konia szerokim rzemieniem. Uczepił się grzywy, zmrużył oczy i przylgnął do
karku zwierzęcia. Kurz wzbierał w ślad za nimi. Cisek wyciągał kształtną
głowę i gnał przed siebie. Dudnił kopytami.
Zagony zboża zniknęły w pędzie. Wjechali w las. Drzewa śmigały
po obu stronach wąskiej dróżki. Szyszki strzelały spod kopyt. Przy uchu śmigały
bzyczące owady.
Las zmienił się w łąkę i wijącą się przez nią drogę.
Potem droga się rozwidliła. Drogowskaz wskazywał kierunek. Dwa wypalone na
strzałkach napisy, których chłopak nie zdążył odczytać.
Nie musiał. Wiedział gdzie jedzie. Pędził do miasta. Tam
prowadzi tylko jedna droga.
Popędził ciska na północ. Bez wahania.
Wieczorem był już u bram Aplegate, gdzie potężny zamek
stał na wyniosłym wzniesieniu a u jego podnóża rozlewało się całe miasto.
Setki budowli o różnych kształtach. Wysokie wieże, potężne klasztory i świątynie,
otaczające wszystko małe chatki o żółtych strzechach i czerwonych, omszałych
dachówkach. Zakłady stolarskie, warsztaty i setki drobnych, szarych uliczek
mknących wśród domów, przeciskających się między setkami straganów i
karczem, ginących u wrót zamczyska górującego nad miastem.
Eryk dostał się za bramy bez większego problemu. Szukał
gospody gdzie można by znaleźć najemników nadających się do tego zadania.
Obawiał się że pieniądze które otrzymał od wójta nie
wystarczą na opłacenie najemnego zbira lub łowcy. Nie marnował ich więc na
jedzenie ani napitek dla siebie. Zapłacił jedynie za stajnię dla umordowanego
ciska.
Miał w sakiewce trzynaście złotych monet. Z tą sumą i z
nadzieją, udał się do gospody "Pod okiem szubrawcy" znajdującej się
naprzeciw stajni, w cichej i w miarę spokojnej części Aplegate.
Szyld przedstawiał malowane czerwoną farbą wielkie oko,
groźnie wpatrujące się w wejście swym martwym wzrokiem. Eryk obdarzył szyld
przelotnym spojrzeniem i wszedł za wahadłowe drzwiczki.
Nie zdziwił się zbytnio, czując intensywny zapach
rozlanego piwa zmieszanego ze smrodem potu i dusznym zapachem gotowanej zupy.
Karczma była pełna.
Goście tylko na chwilę przerwali swe zajęcia, aby zerknąć
na stojącego w drzwiach Eryka.
Nie przejęli się jego drobną posturą i dalej wrócili do
kart, picia i obmacywania posługaczek.
Z resztą, kto by się przejął chudym chłopkiem w baranim
kubraczku, z wyszczerbionym mieczem u boku?
Może to i dobrze, że nie zwracał na siebie uwagi.
Szukał długo. Tej nocy rozmawiał z ponad setką najemnych
i łowców. Wielu wyśmiało go i jego pieniądze. Kilku zignorowało. Inni
przyrzekali że zrobią to następnej wiosny, ale jeśli dorzuci jakieś sto złotych
monet.
Najemnicy wchodzili i wychodzili. W gospodzie był ciągły
ruch. Karczmarz nie miał na nic czasu i jedynymi słowami, jakimi operował były
"Podać coś?"
"Trzy miedziaki się należą"
"Zaraz przyniese zupy".
Ślinił się przy tym i szczerzył jak prosiak. Oczywiście
w krótkich przerwach podszczypywał piegowatą dziewkę, która mogłaby być
jego córką.
Niewiele brakowało, żeby Eryk stracił resztkę nadziei,
gdy znalazł się jegomość, siedzący samotnie za okrągłym stołem przy
kominku.
Odziany był w kolczugę przepiętą pasami i zielonoszare
naramienniki z wypalonymi znakami jakiejś gildii.
- Mów mi Jenkin, chłopcze- powiedział ściszonym głosem.-
Jak ciebie zwą?
- Eryk Willahn. Waść jest najemnikiem?
- Ooooh. Nie lubię gdy tak mi mówią. Wolę: łowcą nagród.
Brzmi ładniej.
- Wybacz panie. Potrzebuję pomocy jednak pieniędzy mi
brakuje i wielu już odmówiło.
- Rozumiem. O co chodzi, przyjacielu.- uśmiechnął się
Jenkin.
- Czarnoksiężnik. Chodzi mi, o czarnoksiężnika który nęka
naszą wieś. Straszny z niego łotr i morderca. Zabił już wielu mężów,
powbijał ich na pale i ukrzyżował, porwał jedno z dzieci, dziewki na nocki
brał, wszystkie zwierzęta we wsi potruł. To potwór, nie człowiek... .
Jenkin słuchał. Blask ognia odbijał się na jego
pomarszczonej twarzy. Na wyłupiastych, żabich oczach i wrednym uśmieszku
cieniutkich ust.
Sprawiał wrażenie, jakby nie robiło to na nim
najmniejszego wrażenia.
- Zebraliśmy razem trzynaście złotych monet. To znaczy,
czternaście, ale wydałem jedną sztukę na stajnię dla mojego konia.
- Konia?- zapytał łowca.
- Tak. Cisawego ogierka- uśmiechnął się chłopak.
Jenkin zastanowił się chwilę drapiąc nos.
- Zgoda- powiedział.- Ale nie za trzynaście monet. Za
wykonaną robótkę liczę że dopłacicie mi jakieś trzydzieści i oddacie,
owego ciska.
Eryk smutno pomyślał o utracie swego wierzchowca. Ale nie
miał wyboru.
- Jeśli waść będzie łaskaw pojechać ze mną, na pewno!-
powiedział poważnie.
- Więc chodźmy. -wyszczerzył się łowca.-Najpierw po
twojego cisawego ogierka. Na co jeszcze czekać!?
Wstali od stołu i wyszli.
Z zaciemnionego rogu sali, inna postać, zrobiła dokładnie
to samo.
Na dworze jaśniało. Eryk zdał sobie sprawę, że najemnika
szukał przez całą noc. Teraz, o tak wczesnej godzinie, uliczki były puste, a
niebo zasłane szarymi chmurzyskami. Dął wiatr.
- Gdzie masz ciska, chłopcze?- zapytał spokojnie łowca.
- W stajni, o tutaj, zaraz naprzeciwko.
- Zaczekam. Przyprowadź go szybko- powiedział otulając się
ramionami.- Zimno tu.
- A wy, panie? Nie macie wierzchowca?
Jenkin spojrzał na niego czujnie, mrużąc żabie oczy.
- Mam- zarzucił na głowę skórzany kaptur.- Idź po konia,
chłopcze.
Z nieba poczęły kapać pierwsze krople deszczu. Na podwórzu
przed gospodą, na rozjechanym i zadeptanym przez konie podjeździe, nie było
nikogo. Stał tam tylko Jenkin.
Po krótkiej chwili Eryk przyprowadził ciska na podwórze.
Klepał konia po szyi ciesząc się, że wypoczął.
- A gdzie pana wierzchowiec?- zapytał.- Będzie pan szedł do
wsi za mną?
- Ależ ty jesteś głupi smarkaczu!- zarechotał wesoło
Jenkin mrużąc oczy.
- N.. Nie rozumiem- zmarszczył brwi Eryk.
Nagle w ręce "łowcy" pojawiła się gruba pałka.
Taka, jaką zwykło się ogłuszać zwierzęta w rzeźni.
- A to, zrozumiesz? Parobku?!- zamachnął się zbir.
- Ale...- w oczach Eryka odmalował się strach. Niezgrabnie
cofnął się w tył, unikając w ten sposób uderzenia pałki. Wygiął się i
runął na plecy.
Jenkin dopadł go w mgnieniu oka. Przygwoździł do ziemi
swoim ciężarem i z wrednym uśmieszkiem powiedział:
- Głupiś, chłopcze. Następnym razem nie ufaj, mordercy
takiemu jak ja. Można przez to stracić życie, a wtedy, nie będzie już tego,
"następnego" razu.
Eryk zacisnął dłoń w pięść i zamachnął się marszcząc
twarz. Jenkin runął w bok, co pozwoliło chłopakowi wstać i sięgnąć po swój
wyszczerbiony miecz.
- Ależ ty jesteś głupi!- morderca wstał do pionu plując
czerwoną śliną. Z kącika ust leciała mu strużka krwi.
Wcisnął pałkę za pas i garbiąc się sięgnął do
cholewy buta.
- Najpierw chciałem cię tylko ogłuszyć i zabrać ci pieniądze
i konia- powiedział.- Ale teraz, naprawdę mnie rozwścieczyłeś smarku!
Z cholewy wyrwał ostro zakończony nożyk, o rękojeści z
rogu jeleniego. Nie prostując się runął do przodu, na Eryka.
Chłopak niezgrabnie zamachnął się mieczem, tnąc
powietrze obok biegnącego mordercy. Ten uderzył go barkiem, obalił na ziemię,
kolanem przydusił gardło i zamachnął się ostrym jak brzytwa nożem.
Eryk usłyszał mlask błota, ktoś szedł w ich stronę.
Jenkin wstał niespodziewanie. Usłyszał czysty odgłos, taki jaki wydają
szable wyciągane z pochew. Mlask błota nie ustawał. Usłyszał jak Jenkin
wrzeszczy i klnie. Usłyszał szczęk żelaza, okrzyki walki i uderzenia.
Deszcz zadudnił na dachach domostw. Zlał ulicę i podwórze
przed karczmą.
Gdy Eryk wsparł się na łokciu, zobaczył Jenkina ginącego
u stóp odzianego w czerń nieznajomego.
2.
- Kim jesteś?- zapytał w końcu.
Siedzieli w gospodzie już od jakiegoś czasu. Przyszli tu
zaraz po tym, jak nieznajomy przywiązał ciska do barierki przed karczmą i pomógł
wstać Erykowi. Potem zamówił u karczmarza grzane wino i wodę.
Sprawiał wrażenie dobrego człowieka, choć to jak wyglądał,
nie dawało tego poznać. Twarz miał bladą, naznaczoną blizną, idącą przez
prawe oko. Sięgała lekko ponad brew, a kończyła się dopiero na policzku.
Blizna była całkiem czarna i wyglądała jak tatuaż. Nieznajomy miał czarne,
poskręcane włosy, sięgające do ramion. Ale najdziwniejsze były jego oczy.
To właśnie przez nie, Eryk nic nie mówił, tylko patrzył i dziwił się, że
zwyczajny człowiek, może mieć takie oczy. Były czarne i nieprzeniknione jak
toń wody, źrenice zdawały się być ciemnożółte.
Spojrzenie miał nieprzyjemne.
- Nazywam się Naytrel- powiedział nieznajomy. Miał spokojny
głos.
- Ch.. Chciałem podziękować za ratunek, panie. Nazywam się
Eryk Willahn. Jestem pierwszy raz w tym mieście.
- Dlatego pewnie wybrałeś najgorszą oberżę w Aplegate- uśmiechnął
się Naytrel.
- Chyba tak. I do tego najgorszego najemnika.
- Jenkin nie był najemnikiem.
- Jak to?
- To zwykły rębajło i złodziej. Miałeś pecha, że na
niego trafiłeś.
- Widzę że jesteś obeznany, panie. Może pomógłbyś mi
znaleźć najemnika? Nie zapłacę wiele ale..
- Nie jestem obeznany, chłopcze. Teraz w koło pełno
dorabiających na boku niedobitków z pola bitwy.- wyjaśnił Naytrel.- I nie
jestem twoim panem, więc mnie tak nie nazywaj. A z Jenkinem, miałem utarczkę
już wcześniej. Obiecał mi, że mnie zabije jeśli jeszcze raz mnie zobaczy.
- Chyba rozumiem.
Naytrel pociągnął z kufla. Pił grzane wino.
- Dlaczego mi pomogłeś, panie?- zapytał niepewnie chłopak.
- Usłyszałem o twoim problemie. Ścigam czarownika o którym
mówiłeś.
- Dewiusza?
- Tak. Dewiusza i jego brata Castora, zwanego Krwawym. Chciałbym,
abyś zawiózł mnie do twej wioski.
Eryk rozszerzył oczy.
- Panie, czy to znaczy że mi pomożesz?
Naytrel spojrzał na niego dziwnie.
- Chyba słyszałeś?
Eryk wyszczerzył się w uśmiechu.
- Dziękuję, panie!- drżącymi dłońmi sięgną za pazuchę,
wyciągną sakiewkę.- Tu jest trzynaście złotych monet. Proszę weź je w
podzięce.
Mężczyzna spojrzał na sakiewkę i pokręcił głową.
- Powiedzmy, że bym je wziął- powiedział- Wziąłbym
je, schował i wyszedł. Co byś wtedy zrobił?
Eryk pospiesznie schował sakiewkę. Otulił się baranim
futrem.
- Właśnie.- kiwnął głową Naytrel- I nie nazywaj mnie
panem.
- Dobrze..
Karczmarz, otyły krasnolud, zapewne były wojownik, któremu
na wojnie odjęto prawą nogę, przyniósł mięsiwo; pieczoną kaczkę i flaszkę
grzanego wina. Oberżysta zerkał na Naytrela spod krzaczastych brwi i mruczał
coś pod nosem.
Nogę zastępował mu wystrugany kij, który pod żadnym
pozorem nie przypominał prawdziwej nogi, za to sprawiał, że krasnolud wyglądał
bardziej jak kapitan jakiegoś dziurawego szypra.
- O co chodzi?- zapytał Naytrel widząc zainteresowanie jego
osobą. Zerkał na krasnoluda z ukosa.
- Wyście Rivelv, panie- stwierdził karczmarz wycierając ręce
w fartuch.
Eryk zdębiał.
- Rivelv- potwierdził Naytrel i urwał udko z pieczeni.
Chłopak zauważył że ma mały pierścień, na małym palcu
prawej ręki.
- Moi goście nie lubią Rivelvów, panie- mówił ściszonym
głosem krasnolud.
- Goście? A czym ja im wadzę?
- Wielu tu najemnych, którzy chętnie popróbowali by
swych sił z Rivelvem.
- Wino skończę i wyjdę.
- Wolałbym teraz. Nie chcę stracić karczmy- nalegał
krasnolud.
- Wino skończę i wyjdę- powiedział spokojnie Naytrel.-
Obiecuję.
Karczmarz zmarszczył brwi. Zerknął na Eryka, potem znowu
na Naytrela, zaklął siarczyście i odkuśtykał za szynkwas.
- Jesteś Rivelvem panie?- zapytał w końcu Eryk.- Odbieracie
magom moc?
- Zamknij się. Jedz i wynosimy się stąd. Ten dziad miał
rację, wielu tu najemników i łowców, a on jeszcze zwrócił na nas ich uwagę.
Zerknął na Eryka który pochłaniał udko kaczki.
- Tylko się tak nie obżeraj, bo się wyrzygasz w siodle!
- Dobrze...
- Od ilu ty dni nie jadłeś?
- Nie wiem- Eryk wzruszył ramionami, rozmazał dłonią tłuszcz
na policzku.
- Aha- kiwną głową Naytrel.- Masz, weź też moje.
Gdy tylko karczmarz skończył odwiedzać każdy ze stolików,
przeciągle zaszurały krzesła. Od stołów wstało po kilku mężczyzn, których
pasy znacznie obciążała broń.
- Koniec uczty..... . Idź po konie.- zmrużył oczy Naytrel.-
Mój jest przywiązany do barierki budynek obok. Odwiąż go i czekaj tam na
mnie.
- Ale...
- Idź!
Chwilę po tym, jak Eryk wybiegł z karczmy, na nogach stało
już około sześciu uzbrojonych najemników. Większość trzymała dłonie na
rękojeściach mieczy.
Naytrel siedział spokojnie na miejscu, nie odwracając się.
- Ostrzegałem cię- warknął karczmarz. Naytrel zobaczył z
ukosa, że trzyma w ręce topór.
- Mówiłem, żebyś stąd wyszedł, włóczęgo!- warczał
krasnolud.- Ale ty musiałeś postawić na swoim. Teraz czegoś się nauczysz.
No chłopcy! Nagrodę na odmieńca dzielimy po połowie!
Rivelv wstał od stołu, zerwał z siebie płaszcz. Odziany
był w czarną tunikę, z rękawami wsuniętymi w czarne, bojowe rękawice
zakrywające przedramiona. Tors miał okryty obijaną skórzaną kamizelkę,
przeciętą dwoma grubymi pasami. Na plecach miał dwie szable, wieszane na krzyż
w pochwach.
- Myślałem że boicie się o karczmę, panie szynkarzu!- uśmiechnął
się paskudnie rivelv.
- Sprzedając twój ekwipunek zarobię tyle co za cały rok
harówki!- odparował krasnolud.
Najemnicy szli na niego powoli, miarowo stawiając kroki.
Ludzie pojedynczo wybiegali z karczmy, zostawiając wszystko i biorąc nogi za
pas.
Posługaczki zniknęły za kontuarem.
- Tylko nie zdemolujcie mi karczmy chłopcy!- zarechotał
karczmarz.- Na zewnątrz go! Na zewnątrz!
Eryk osiodłał ciska i przeprowadził go przez podjazd. Koń
Naytrela stał przed gospodą, przywiązany do barierki na podwórzu, tak jak mówił.
Był to kary objuczony ogier, z długą i czarną grzywą.
Deszcz rozmoczył ziemię, zmieniając ją w błoto. Strugi
wody lały się z dachu na podwórko przed oberżą, wylewały się z przepełnionych
beczek na deszczówkę.
Nagle drzwiczki karczmy wyłamały się z doniosłym łoskotem.
Na podwórze wybiegł barczysty mężczyzna z szerokim pałaszem. Wolną ręką
trzymał się za brzuch a nogi się pod nim uginały. Zrobił kilka chwiejnych
kroków, rzygnął krwią, opadł na kolana i z pluskiem na twarz. Zaraz za nim
na podwórze wyszedł Naytrel.
Szedł tyłem, w rękach trzymał dwie zdobione, zakrwawione
szable. Przed nim otyły krasnolud- karczmarz- wykuśtykał z oberży opierając
się na toporze. Na twarzy miał paskudną szramę.
- Żebym cię tu więcej nie widział, mutancie!- wykrztusił.
Naytrel odczekał chwilę, aż deszcz zmyje krew z szabel i
schował je do pochew na plecach.
- Żegnam- powiedział poważnie- Obyśmy się więcej nie
spotkali.
Otyły krasnolud zniknął w karczmie, stukając protezą w
deski podłogowe.
3.
Dzień drogi minął szybko. Pogoda się poprawiła i wyjrzało
słońce.
Jechali gościńcem aż do czasu wjazdu na trawiastą równinę,
gdzie musieli skręcić na wschód. Ominęli rozstajne drogi i zapuścili się w
las, jadąc wąską piaszczystą dróżką. Żaden z czających się w lesie
goblinów nie wyszedł im na spotkanie. Siedzieli potulnie w zaroślach, być może
czekali na lepszy łup, być może siedzieli tam ze strachu.
Za lasem rozciągało się wrzosowisko, kończąc się czernią
jakiegoś boru i górującymi nad nim, szarymi zarysami gór. Wokół dało się
słyszeć tylko nieustające bzyki owadów, cięcia konika polnego i głośnego
buczenia pszczół.
- Tu się zatrzymamy- powiedział Naytrel, wskazując ciągnący
się nieopodal pas zielonej trawy.- Skocz do lasu nazbierać drzewa, ja w tym
czasie zajmę się końmi.
Wieczorem ognisko już płonęło. Otaczała ich czerń. Z
dala, z bardzo daleka biły światełka przydrożnego zajazdu.
Eryk nie pytał dlaczego się tam nie zatrzymali. Nie musiał. Wiedział, że
najemnicy z karczmy "Pod okiem Szubrawcy", będą szukać rivelva. A
pierwszym miejscem gdzie mogą go znaleźć, będzie właśnie jakiś zajazd.
Odkąd w krainach zapanował "pokój", a Wojna Wież dobiegła końca,
rivelvy stały się ulubionym celem łowców nagród i najemników. Wiedział,
że niektórzy bali się ich jak ognia, ale byli to zazwyczaj tchórze, potrafiący
tylko łupać karawany.
- Czy zabiłeś tych ludzi w oberży?- zapytał skubiąc kacze udko.
Naytrel uniósł wzrok znad noża, który ostrzył. Jego oczy wtglądały
strasznie w otaczającej ciemności.
- Tak- powiedział spokojnie.- Ale nie chciałem tego.
- A więc naprawdę jesteś Rivelvem? Ścigasz czarnoksiężników i pozbawiasz
ich magii, aby nie czynili więcej zła?
- Zło nie tkwi w magii. Tkwi w ludziach.
- I ty zabijasz ludzi.
- Tylko jeśli muszę. Gdybym chciał mordować, wędrowałbym z obosiecznym
mieczem a nie z dwoma dharmońskimi szablami.
- Ha! Słyszałem, że dharmońska szabla jest lepsza od miecza!
- Źle słyszałeś. Z tego co ja wiem, jest tylko lżejsza od zwykłej szabli i
bardzo, bardzo wytrzymała. Jest też ostra jak brzytwa.
- I droga- dodał Eryk- Dlatego najemnicy cię zaatakowali, prawda?
- Tym psom chodzi tylko o pieniądze. Stal dharmońska jest bardzo droga.
- Mogę zobaczyć?
- Nie. Skaleczysz się. A jeśli dotkniesz ognia zajmie się cała głownia.
- Naprawdę?
- Tak, pokażę ci.
Rivelv wyciągnął szablę z pochwy. Lustrzane ostrze odbiło blask ognia. Miała
zgrabną rękojeść, dokładnie owiniętą czarną skórą. Ochronę na dłoń,
której zewnętrzna strona zaopatrzona była w ostre stożki, tworząc
praktyczny kastet.
Mężczyzna przyłożył ostrze do ognia. W mgnieniu oka gorąca stróżka ognia
pomknęła po płazie i zajęła całą głownię, tak jak mówił Naytrel.
- Widzisz. Można nią teraz walczyć, jak zwyczajną szablą. Ale nie może się
palić dłużej niż godzinę. Niszczy się wtedy.
- Czy ty naprawdę zabijasz czarowników?- strzelił pytaniem Eryk.
- Słucham?
- Zabijasz ich? Czy tylko odbierasz im moc?
- Za dużo pytań jak na jeden raz. Idź spać. Jutro dojedziemy do wsi.- zgasił
szablę wbijając ją głęboko w ziemię.
Kary ogier rivelva pasł się z ciskiem nieopodal ogniska. W górę strzelały
iskry. Było czuć zapach palonego świerku, który Eryk znalazł w lesie.
Drzewo jarzyło się w ogniu blednąc miarowo i bieląc, żeby w końcu zgasnąć.
Wszystko otuliła nieprzenikniona ciemność.
4.
Strzechy domostw wyłoniły się zza usłanego ściętym zbożem wzniesienia.
Wioska Viliana cieszyła oko w słoneczny poranek. Domy ciągnęły się jeden
obok drugiego wzdłuż wydeptanej, szerokiej drogi.
Drewniane chaty otoczone były bielejącymi drzewkami wiśni. Graniczyły z
rozległymi sadami, cieszącymi się dorodnymi gruszami i wielkimi jabłoniami.
Na rzut kamieniem, od wioski rozlewało się wielkie jezioro, otoczone ze
wszystkich stron świerkowym lasem. Nad tym wszystkim górowały ośnieżone
szczyty gór.
Naytrel dźgnął wierzchowca piętami i powoli zjechał w dół zbocza. Trzymał
się zaraz za Erykiem, który jechał pierwszy.
Zaraz gdy byli na dole, chłopak przyspieszył. Kłusem przejechał środkiem
wsi i zatrzymał się przed jednym z domów, największym i wyróżniającym się
wśród innych. Wieśniacy przerwali swe prace.
Z domu wyszedł otyły mężczyzna. Najpewniej wójt. Odziany był w długą,
powłóczystą szatę, przetykaną kolorowymi nićmi.
- Przywiozłem.- powiedział Eryk.
- Dzięki Bogu!
- Problem jest taki, mości Naytrelu- ciągnął wójt.- że teraz boimy się
nawet wyjść w pole. Tylu już ludzi namordowali, że strach pomyśleć. Boimy
się o Ijolę, którą porwał ten morderca!
Siedzieli w małej, zakurzonej izdebce, w świetlicy leżącej w południowej części
wioski. Nikłe światło wpadało tu przez uchylone okno z grubą, witrażową
szybą. Lekki wiatr targał uczepione okna pajęczyny, wywiewając z izby duszny
zapach pleśni.
Obrady prowadził wójt. Wraz z nim stało kilku wieśniaków, z których jeden,
wysoki i kościsty, z zabandażowaną głową wydawał się być jednym z
ostatnich w wiosce, którzy odważyli się chwycić za miecz.
- Ciekawe jest- powiedział dłubiąc sobie patyczkiem w zębach.- Po co
czarownikowi dziesięcioletnia dziewczynka? Trzeba jeszcze raz dobrać się im
do tyłka!
- Myszak, dajże spokój- żachnął się wójt.- Nas tylu jest, co nic. Zebrałeś
wszystkich ze wsi i razem liczyliśmy pięćdziesięciu chłopa. Z tego
wszystkiego tylko Eryk wyszedł bez szwanku i zdołał utrzymać się na koniu.
Eryk stał w kącie sali. Uniósł dumnie głowę i wyszczerzył zęby. Wysoki mężczyzna
z zabandażowaną głową nazywany Myszakiem, skarcił go wrednym spojrzeniem.
- I kogo przywiózł?- warknął.- Odmieńca! Posługacza magii. Mordercę ludzi
i złodzieja magicznych przedmiotów.
- Zamilcz Myszak!- wydarł się wójt.- Mości Naytrel jest u nas gościem i nie
tylko moją, ale i twoją dupę przyjdzie mu ratować! Więc odrobinę szacunku!
- Tyle mam do niego szacunku, co wy do gówna, mości wójcie. Głupi szczeniak
przywiózł nieszczęście. Ile się słyszało o rivelvach? Ile opowieści się
słyszało? Nie pamiętacie? Ile razy jakiś rivelv pojawiał się mieście,
zaraz wybuchały pożary, zaraz ginęli ludzie. Ścigają czarnoksiężników,
zapędzają ich do miast, do wsi i niszczą, równając z ziemią wszystko i
wszystkich!
- Żaden rivelv nie zabił niewinnego człowieka!- wrzasnął Eryk twardo idąc
do Myszaka.
- Milcz gówniarzu! Już ja wiem co mówię! Ilu zginęło czarowników i
uzdrowicieli! Ilu sczezło w mękach nadwornych iluzjonistów, którzy czarowali
na straganach, żeby przynieść dzieciom radość tworząc magicznego motylka,
albo nietoperza? Ilu zginęło pytam?! Ilu jeszcze zginie przez tego odmieńca!?
- Rivelvy nie zabijają uzdrowicieli!- kłócił się Eryk.- Nie zabijają kapłanów
ani druidów...!
- Milcz powiedziałem!- uderzył go wieśniak. Chłopak padł twarzą do ziemi
chwytając się za policzek.
- Zostaw go- Naytrel strzelił w niego złowrogim spojrzeniem.
- Wyjdź Myszak- zmarszczył brwi gruby wójt.- Nie potrzeba nam kłótni.
- Pewnie, że nie potrzeba.- uśmiechnął się- Ale zobaczycie. Potwierdzicie
moje słowa. Każdy z was, będzie żałował sprowadzenia tego odmieńca do
wsi- wyszedł przez drzwi.
- Kłótliwy z niego człowiek- westchnął wójt.
- Zauważyłem- odparł Naytrel.
- Ale doprawdy, jest jedynym, który odważył się przeciwstawić mocy czarnoksiężnika.
Zebrał ludzi z całej Viliany i poszli walczyć z widłami w dłoniach.
Rivelv pokręcił głową, pomógł wstać Erykowi.
- Tak. Nieźle oberwali, mówiąc szczerze.- ciągnął wójt.- Czy wiecie, mości
Naytrelu o bracie Dewiusza? O Krwawym Castorze?
- Wiem. Jak przypuszczam, to on narobił wam największej szkody?
- Szczerze mówiąc, nikt go nawet nie widział. Podobno walczyli tylko ci złodzieje,
którzy przyłączyli się do czarownika.
- Jacy złodzieje?
- Nie wiecie, panie? Łupieżcy karawan z pobliskiego traktu. Przyłączyli się
do czarownika po tym jak dał on im pokaz swojej siły na szlaku kupieckim. Było
ich około pięćdziesięciu, z czego wielu poległo. Najprawdopodobniej pozostało
bardzo niewielu.
- Jak poległo?
- Nie wiecie o tym że zajęli kasztel naszego sędziego?
- Co?! Jaki kasztel? Jakiego sędziego?
- Nad naszą wsią sprawował rządy sędzia Brundert. Miał kasztel o dwie
godziny drogi stąd. Dewiusz, Krwawy Castor i ich mordercy zajęli ową twierdzę
i hulają tam sobie, nękając ludzi napadami i grabieżami.
- Coraz gorzej to wszystko wygląda. Eryk mi nic nie powiedział.
- Eryk nic nie wiedział. Wszystko się stało podczas jego nieobecności.
Naytrel podszedł powoli do okna. Spojrzał na pajęczynę.
- Dewiusz zajął kasztel i nikt nic nie robi?- zapytał nagle, nie odwracając głowy.
- Wszyscy boją się mocy czarnoksiężnika- wyjaśnił wójt- Myślimy, że
odjedzie, jak się wyhula. Ale po tym jak porwał Ijolę, straciliśmy nadzieję
i posłaliśmy po łowcę.
- Nie. Tu śmierdzi mi podstępem. Możliwe też, że ten łotr się z kimś
dogadał.
Zapadła cisza w czasie której rivelv nieustannie wyglądał na zewnątrz przez
okno, a zgromadzeni wieśniacy czekali w niepokoju na następne jego słowa. Wyjątek
stanowił Myszak, skubiący paznokcie.
- Pomożecie nam, mości Naytrelu?- zapytał prosząco gruby wójt.
Rivelv zerknął na niego. Nie odpowiadał.
- Pomożecie nam?- zapytał ponownie .- Proszę was. Jeśli za trzynaście monet
stać was tylko na uratowanie Ijoli, zróbcie to. Jeśli uważacie, że za tyle
nie opłaca się tępić waszych drogocennych szabli, nie róbcie tego, bo o to
was nie proszę Zostawcie czarownika i całą jego parszywą bandę w spokoju.
My nie możemy uciec, ale baby z dziećmi wyślemy na zachód, do Tyrii. Tam
czarownik ich nie dopadnie. Pomożecie?
Naytrel nie odpowiedział. Wyszedł ze świetlicy zamykając za sobą drzwi.
Mały, dziewięcioletni chłopiec, łowił ryby w jeziorze, siedzący nieruchomo
na zbutwiałym pomoście. Woda falowała w podmuchach lekkiego wiatru. Drobne
fale marszczyły taflę i znikały w otaczających jezioro wysokich trzcinach.
Chłopiec poderwał głowę. Usłyszał tętent kopyt. Odrzucił prymitywną wędkę
w wodę, wstał na kolebiącym się na boki pomoście i balansując rękoma
przeszedł po szczerbatej kładce na ląd.
- Tato!- wrzasnął biegnąc w stronę wioski.- Jadą konni! Konni!
Ojciec chłopca- niosący drzewo brodacz- rzucił precz pogięte gałęzie i runął
biegiem w stronę chaty wójta.
Drogą wzdłuż jeziora galopowali jeźdźcy. Na czele, na masywnej kobyle, gnał
potężny mężczyzna, odziany w kolczugę i folgowy fartuch. U pasa miał oburęczny
miecz, którego rękojeść ściskał w okrytej grubą rękawicą dłoni, z
lewej strony, przypięty w pochwie do drugiego z pasów, miał ostry sztylet, ze
złoconą rękojeścią. Z tyłu wciśnięty za pas, tkwił żelazny toporek.
Twarz miał posępną, groźną, naznaczoną wieloma drobnymi bliznami. Włosy
miał czarne, spięte w jeden gruby warkocz, owiązany złotymi tasiemkami. Wyglądał
na barbarzyńcę.
Jeźdźcy za nim, a było ich dokładnie sześciu, obwieszeni byli bronią i każdy
miał na głowie zdobyczną łebkę, należącą najpewniej do jakiejś grupy
strażników. Jeźdźcy strażnikami nie byli na pewno.
Wójt wybiegł przez drzwi przytrzymując na głowie wymięty beret z piórkiem.
Na podwórzu zebrała się już garstka wieśniaków, szczelnie otaczających
przybyłych konnych.
Wielki barbarzyńca położył dłonie na kulce przy siodle i spoglądał na
wszystkich z góry.
Siedział tak przez dłuższą chwilę, jakby czekając aż wzbite w powietrze
tumany kurzu opadną z powrotem na ziemię.
- Coś wam we łbach się poprzewracało, wsiórki!- zadudnił.- Chyba mało wam
naszych nauk!?
- O co chodzi, wielmożny?- uśmiechnął się cynicznie wójt.
- Nazywam się Krwawy Castor!- wrzasnął barczysty. Tak, żeby go wszyscy słyszeli.-
Zapewne o mnie słyszeliście, a osobiście poznali mnie tylko ci, którzy teraz
leżą w grobie. Mego brata, a waszego pana i władcę, doszły słuchy, że
szukaliście pomocy w Aplegate!?
Wieśniacy milczeli. Spojrzeli po sobie ze strachem w oczach.
- Słyszeliśmy też- mówił powoli barbarzyńca- Że jakiś mizerny knecht,
zgodził się przybyć do wioski i pomóc wam w ocaleniu. Widziano go z młodym
chłopkiem, jak jechał do Viliany przez uprawne pola.
Wiecie chyba, głupie barany, że nie toler.. torel... Nie lubimy gdy ktoś
miesza nam w sprawach?
- Wybaczcie panie ale...
- Zamknijcie ryj, wójcie. Jeśli do jutra nie wydacie nam tego psiura, spalimy
wam chaty, stodołę i was samych! A memu bratu, powinniście padać do stóp i
jęzorem czyścić mu podeszwy z gówna, bo tylko dzięki niemu nie powyrzynam
was od razu. Daję wam czas! Wykorzystajcie go!- Krwawy zawrócił kobyłę.
Powoli ruszył w stronę jeziora.- A na razie, zadowolę się tylko chłopkiem,
który pojechał do Aplegate.- dodał z uśmieszkiem- Dajcie jeszcze jakąś
dziewkę, ją też się zadowolę. Chłopkowi wypruję flaki a dziewce...
Towarzyszący barbarzyńcy zbóje zanieśli się wesołym śmiechem.
Krwawy Castor zatrzymał się, odwrócił kobyłę pyskiem do wpatrzonych w
niego ludzi. Mężczyźni którzy jechali za nim zrobili to samo.
- Nie słyszeliście, wójcie? Chcę chłopka i dziewkę! Łajno macie w uszach?!
- Nie, panie... Ale..
- Może trzeba by je wam oczyścić?- zapytał i dał znak ręką.
Łotr który był najbliżej obnażył miecz i spiął konia. Ruszył na wójta
stępa wznosząc broń nad głowę.
W tej samej chwili donośnie zadudniły kopyta. Z przeciwnej strony wioski wycwałował
kary ogier z rivelvem w siodle. Naytrel miał w ręku naładowaną kuszę. W pędzie
wyciągnął rękę do strzału i spuścił bełt.
Pocisk zniósł z siodła łotra nim ten zdążył jęknąć. Wbił się cały.
Mężczyzna runął ciężko na plecy wypuszczając miecz z dłoni.
Rivelv zatrzymał konia w odległości trzystu kroków od chaty wójta. Kary
ogier zatańczył, zarżał. Jeźdźcy zdębieli. Barbarzyńca ścisnął
oblekaną rękojeść miecza aż ta zatrzeszczała.
Naytrel schował kuszę do pochwy przy siodle, spojrzał na konnych i nakreślił
w powietrzu zawiły znak.
- To rivelv.- warknął Castor mrużąc oczy.- Trzeba ostrzec Dewiusza.
- Rivelv?- zapytał jeden z łotrów.- Panie, on nas zabije!
- Głupi jesteś. To tylko odmieniec.
- Nie panie, oni potrafią odebrać duszę!
- Wszyscy jesteście płytcy jak woda w strumyku! Słuchacie się tych opowiadań
wiejskich staruchów?
- Panie! To nie żarty!
- Jedźmy ostrzec mego brata. Już!
Jeźdźcy dźgnęli ostrogami konie i odjechali za dowódcą wzbijając tumany
kurzu.
- Widzieliście wójcie? Strzelił z pięciuset kroków!
- I to dużych kroków.
- Trafił idealnie! Prosto w pierś!
- Jasne że trafił! To przecież rivelv, oni widzą jak orły! Widzieliście te
jego czarne oczy?! On widzi z trzystu kroków tak wy widzicie z trzech!
- Co gadacie, wójcie?!
- Że z końca wioski trafiłby ćmę na twoim nosie.
- Myślicie że poradzi sobie z czarownikiem? Że uwolni Ijolę?
- Okaże się z czasem.
- Ale co myślicie, wójcie? Wy człek mądry, powiedzcie tedy.
- Gdybym wiedział...
Do świetlicy wszedł Naytrel. Rozmownicy ucięli w pół słowa. Wszyscy
zamilkli i siedzieli i stali w ciszy. Cały czas.
- Chciałbym- powiedział rivelv- Żebyście rankiem przybyli do kasztelu
Dewiusza.
- A.. Ale po co, panie?- zająkał się wójt.- Jeśli chcesz ruszać, idziemy z
tobą.
- Nie. Będziecie tylko przeszkadzać. Chcę żebyście rankiem stawili się w
kasztelu. Do tego czasu, nie wychylajcie nosa z wioski.
- Ale dlaczego?
- Nie ważne. Spotkamy się rankiem. A jeśli nie, to spotkacie tam Ijolę.- pociągnął
nosem.- To wam obiecuję.
W tym momencie opuścił salę wychodząc skrzypiącymi drzwiami. Pozostawił
wieśniaków w ciszy, jakby po to, żeby słyszeli jak odjeżdża. Jak w oddali
cichnie tętent kopyt.
Ciszę przerwał Myszak, rozwaliwszy się na trzeszczącym krześle w rogu sali.
- Nie rozumiem tych rivelvów.- burknął.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
5.
- Rivelv, mówisz...- syczący głos zabrzmiał w wielkiej komnacie przerażającym
echem.
- Nakreślił w powietrzu znak Velva.- powiedział Castor nazywany Krwawym.-.
Wiesz, bracie że tylko ci kapłani to potrafią. Jest zagrożeniem dla ciebie.
Castor był w kasztelu, stał pośrodku komnaty, na wielkim kolorowym kobiercu,
wśród nieprzeniknionej ciemności. Na jego poważnej, groźnej twarzy
naznaczonej bliznami, tańczyły cienie czyniąc ją groźniejszą niż
zazwyczaj.
- Unieszkodliwimy go, braciszku- zabrzmiał sykliwy głos.- W końcu, to także
istota śmiertelna. A zagrożeniem jest tylko dla mnie. Dla twojego miecza to
tylko kolejna ofiara.
Naprzeciw kominka, w szerokim, zdobionym fotelu siedziała przygarbiona postać-
posiadacz sykliwego głosu. Trudno było rozpoznać jej twarz, siedziała zbyt
daleko od blasku ognia.
- Pierścień.- mówiła- Użyj pierścienia, który ci dałem. Sprawi że będziesz
niewidzialny, a wtedy łatwiej pokonasz rivelva.
- Użyłem go już podczas ataku wieśniaków Dewiuszu, spisuje się doskonale.
- I podczas walki, gdy zdobywaliśmy kasztel..- zakasłał czarownik.- Gdy
nabijaliśmy sędziego na pal... Tak. Pamiętam to..... .
- A co będzie bracie jeśli odmieniec wygra i ..
- Nie- przerwał Dewiusz.- Zabijesz go. A jeśli nie, to przynajmniej go
powstrzymaj. Odprawię rytuał i uciekniemy stąd na drugi koniec krainy.
Zapadła cisza którą wypełniał tylko trzask ognia w kominku.
- Wyślij ludzi- westchnął świszcząco Dewiusz- Niech szukają odmieńca w
wiosce. Jeśli go tam nie będzie, niech przeczeszą las. Ja bracie, muszę się
tylko naładować. Tak.. Tego mi tylko potrzeba. Naładować się energią tego
młodego życia- zakasłał znowu.
- Chodzi o tą gówniarę którą porwaliśmy z Viliany?
- Właśnie o nią mi chodzi, braciszku. Tylko o nią.
- Pieprzone rivelvy!- zaklął barbarzyńca.
- Ha ha ha! To dzieci Dharmonu, drogi bracie.
- Wielcy obrońcy magii, kapłani... - spluną z drwiną barbarzyńca- rozgniótł
bym wszystkich jak robaki!
- Oczywiście, że tak. Choć, musisz pamiętać, że w Dharmonie uczono ich nie
tylko jak odbierać magię, ale też jak walczyć za czarownikami i innymi
stworami.
Barbarzyńca zarechotał.
- Właśnie porównałeś się z jakimś stworem..
- Tak. Bo wszyscy jesteśmy tylko stworzeniami.
- Zamknij się! Wiesz że nie lubię gdy się mądrujesz!
- Wybacz mi, bracie- w głosie czarownika zabrzmiała nutka zadowolenia..
- Pojadę tam i zabiję go pierwszy, nim dotrze do kasztelu.
- Weź ludzi.
- Te szczury boją się odmieńca jak ognia. Mówią że odjadą stąd prędzej
niż mi się wydaje. Wolą grabić karawany, łotry.
- Doprawdy?- Dewiusz wstał z miejsca. Wświetle ognia, dało się zauważyć
tylko to, że był zgarbiony i odziany w długą szatę z kapturem.
- W takim razie trzeba będzie ukarać zdrajców- syknął.
- Ukarać?
- Zabij ich wszystkich, a potem zabij rivelva.
Castor uśmiechnął się paskudnie.
- Nareszcie mówisz do rzeczy, braciszku.
- Pozwól mi rzucić na ciebie pewne zaklęcie..- zarechotał- Wykończysz go,
nim zdąży krzyknąć.
Rivelv siedział na zarośniętej bujną trawą skarpie, nad doliną w której
leżał gród. W dole rozciągał się otoczony polem zajęty przez najemników
kasztel. Potężna baszta, wyglądająca zza naostrzonej jak ołówki palisady.
Z grodu wiało pustką. Wokół panowała grobowa cisza.
Co jakiś czas odzywał
się tylko konik polny.
Wrota grodu otworzyły się.
Naytrel uśmiechnął się paskudnie- przez bramę wyjechał Krwawy Castor. Sam,
bez najemników.
Rivelv sięgną po kuszę, która leżała obok niego. Kołczan bełtów miał
przy pasie, wyciągnął jeden z pocisków i naładował go, zaciągając cięciwę.
Wymierzył.
Jeździec znajdował się zbyt daleko, aby trafić. I choć Naytrel widział go
bardzo dokładnie, obawiał się, że wiatr zniesie pędzący bełt, że siła
strzału będzie za mała.
Chwycił kuszę i pobiegł po konia. Musiał zjechać ze wzniesienia, znaleźć
lepszy punkt z którego można by oddać strzał.
Spuścił się wąską wydeptaną dróżką w dół potężnego wzniesienia. Dróżka
pędziła cały czas w dół, wijąc się wśród rozsianych wokół potężnych
kamieni i obrastających wszystko krzaków. Olbrzymie głazy śmigały po obu
stronach pędzącego rivelva. Koń dudnił kopytami o ubitą ziemię dróżki.
Nagle zza jednego z kamieni na dróżkę wpadł Castor. Rivelv wstrzymał konia.
Barbarzyńca ściągnął wodze. Jego kobyła zatańczyła w miejscu rżąc donośnie.
- Wyruszyłem na łowy, rivelvie- warknął barbarzyńca sięgając na tył pasa-
Jesteś moją zwierzyną!
- Gdzie Dewiusz?
- Tam, gdzie go nie dosięgniesz plugawy odmieńcu!
- Wiesz, że wszędzie go dostanę.
- Nawet martwy?- warknął Castor wyciągając żelazny toporek.
- Nie chcę z tobą walczyć. Masz przewagę, barbarzyńco- rivelv cały czas
trzymał kuszę.
- I tutaj masz rację, odmieńcu!- spiął kobyłę, ruszył z miejsca.
Naytrel wyprostował się, wymierzył, strzelił. Bełt przemknął dzielącą
ich odległość, odbił się od niewidocznej ochrony tuż przed barbarzyńcą.
Castor wychylił się w siodle, zamierzył się do zadania ciosu. Rivelv ściągnął
wodze, spiął konia, odjechał kawałek.
- Ha ha ha!!- zarechotał zatrzymując się barbarzyńca- Twoje strzałeczki nie
są mi straszne, rivelvie! Czary mojego brata są potężniejsze o twej cięciwy.
Naytrel schował kuszę, wyprostował się w siodle. Jedną ręką nakreślił w
powietrzu zawiły znak. W jednej chwili zniknęła kopuła chroniąca barbarzyńcę.
- No tak.. Znak Velva!- warknął Castor- Ty pieprzony draniu!
- Zapominasz się, Castor- powiedział rivelv powoli wyciągając jedną z
szabli- Poznałeś mnie w wiosce, prawda?
- Hah! Pokazałeś mi kim jesteś! Wiedziałeś że najemnicy uciekną!
- To nie byli najemnicy. Zwykłe niedobitki z porozbijanych armii, którzy
chwytali się ostatniej deski ratunku.
- Mądryś. Prawdziwy najemnik nie słuchałby bajań o rivelvach zabijających
jednym machnięciem miecza. Zabiłby odmieńca, jak nakazuje prawo.
- Twoje prawo.
- Moje...- oczy barbarzyńcy rozbłysły gniewem. Spojrzał na swój toporek.
- Tego nie zneutralizujesz!- wrzasnął po raz kolejny spinając kobyłę.
Rivelv odczekał chwilę, gdy barbarzyńca wychylał się do ciosu, ściągnął
wodze, ciął szablą z całej siły. Urąbał w pół drzewiec siekiery.
Barbarzyńca zatrzymał się kawałek dalej, zawrócił konia ze złością
spoglądając w trzymany kołek.
- Żeby cię najczarniejsze demony na śmierć zagryzły!!
Powoli zszedł z kobyły, wyciągnął oburęczny miecz. Ostrze zabłysło w słońcu.
Naytrel siadł z konia, wyciągnął drugą szablę.
Stali na polanie otoczonej ogromnymi kamieniami przypominającymi potężne
jaja. Takie same widywało się w kręgach druidów, na których widniały
pradawne runy.
Otaczała ich głucha cisza. Wszystko zamilkło w oczekiwaniu tego, co stanie się
dalej. Polanka stała się areną, na której mieli stoczyć śmiertelny bój.
Stali naprzeciw siebie, w odległości około trzydziestu kroków.
Ruszyli równo, jednocześnie wznosząc broń do walki. Dopadli się na środku
polany, zaskrzeczała stal, rozeszły się odgłosy uderzenia.
Castor uderzył dwa razy od góry, pionowo, raz za razem. Rivelv padł na
kolano, sparował obiema szablami, ledwo.
Wstał do pionu uderzając przeciwnika łokciem w podbródek. Castor nie zwrócił
na to uwagi.
Uderzał na głowę, mierząc w skroń. Naytrel odbił.
Barbarzyńca był silny. Za silny. Jego obusieczny miecz był doskonale wyważony.
Rivelv z trudem sparował kolejne cięcie.
Krwawy Castor napierał. Rivelv cofał się w tył odbijając nadlatujące
ostrza Barbarzyńca uderzał z coraz większą wściekłością, napierał i
napierał. Uderzał raz za razem, co chwila wybierając inne miejsca. Zamierzył
się na głowę, rivelv sparował. Na żebra, sparował. Znowu na głowę,
rivelv odruchowo ją zasłonił. Barbarzyńca kopnął go w żołądek wykręcając
się w biodrach. Naytrel wzleciał lekko nad ziemię, poleciał do tyłu, uderzył
plecami o głaz i padł na ziemię. Zamroczyło go.
Jak przez mgłę słyszał rechot barbarzyńcy.
- Ha ha ha ha ha! Czas umierać, co odmieńcze!? Ale nie spieszmy się z tym, bo
wiesz co? Nim umrzesz muszę ci coś powiedzieć. Obiecałem mojemu bratu że
przywiozę mu twoją głowę, pozwolisz?
Naytrel potrząsną głową. Bolała go. Zamazany obraz stał się znów wyraźny.
Barbarzyńca wbił miecz w ziemię. Szedł w stronę rivelva wyciągając
sztylet z pochwy przy pasie.
- Musi być ładnie odcięta!- uśmiechał się paskudnie- Trochę się pomęczysz,
zanim ci ją oderżnę, ale obiecuję: sztylet jest ostry.
Naytrel ani myślał sprawdzać czy mówi prawdę. Ku zdziwieniu Castora wstał
na równe nogi. Dopadł go z wyciągniętą pięścią. Uderzył w głowę najeżoną
osłonką szabli, w mgnieniu oka rozorując policzek barbarzyńcy. Krew bryzgnęła
na trawę. Castor obrócił się w miejscu i runął na ziemię z krzykiem.
Rivelv dopadł jego miecza, schował szable i z trudem wyciągnął miecz z
ziemi. Trzymając go przed sobą zakręcił się w miejscu i cisnął nim w
krzaki.
Gdy się obrócił, barbarzyńcy już nie było. Na trawie pozostała tylko
krew.
O dziwo słyszał jego kroki. Widział poruszającą się trawę, widział
chlapiącą krew, ale nie widział barbarzyńcy.
- Zdychaj!- wrzasnął Castor pojawiając się tuż za nim. Naytrel obrócił się
na pięcie, oberwał w skroń, krew siknęła jak z rozgniecionej wiśni, padł
na kolano z trudem utrzymując równowagę. Chciał sięgnąć po szablę, ale
kolejne uderzenie zniosło go z nóg.
Barbarzyńca przydusił przeciwnika nogą. Przytknął ciężki but do szyi
pokonanego rivelva.
- Do tego się tylko nadajesz, odmieńcu. Do czyszczenia moich butów z gnoju i gówna.
Rivelv zgiął nogę w kolanie, wyprowadził kopnięcie krocze. Castor skulił
się jak pobity pies, otwierając szeroko oczy.
Naytrel wstał do pionu rozcierając gardło. Nie sięgnął po szablę. Złapał
głowę Castora oburącz, wykrzywił twarz w gniewnym grymasie i uderzył
kolanem.
Barbarzyńca padł na plecy. Z nosa i policzka ciekła mu krew. Rivelv zobaczył
jak stara się przekręcić pierścień wciśnięty na palec prawej dłoni. Jak
staje się niewidzialny.
W jednej chwili wyrwał szablę z pochwy, dharmońska stal zawyła w powietrzu i
ścięła dłoń Castora jak świeczkę. Barbarzyńca wrzasnął pojawiając się
w mgnieniu oka, zerwał się z ziemi wykrzywiając twarz w morderczym grymasie.
Jego spojrzenie było szalone, oczy zapłonęły.
Rivelv padł na kolano, wyrwał drugą szablę, ciął przez tułów obiema na
raz rozorując kolczugę przeciwnika.
Castor zamilkł, z ust wypłynęła mu krew plamiąc zbroję i folgowy fartuch.
Cofnął się o krok, na wpół przymknął oczy.
- Ty suczy s..s..- szepnął głucho po czym ciężko runął na plecy.
Rivelv został na polanie sam, z opuszczonymi szablami ociekającymi z krwi. Cały
odziany na czarno, z rozbitą skronią i kością policzkową.
Oczy płonęły
mu gniewem i radością jednocześnie.
- Teraz ty, Dewiusz- warknął sam do siebie. Sięgnął po odciętą dłoń
barbarzyńcy, zerwał z paca pierścień- No proszę.... .
Jego kary ogier zarżał wesoło zwracając na siebie uwagę. Rivelv wytarł
szable i ruszył biegiem, chowając broń do pochew na plecach. Z miejsca
wskoczył na konia i spiął go do galopu.
6.
Zmierzchało. Mrok powoli zalewał krainy. Granatowe chmury zasnuły niebo,
wezbrał wiatr, kładł łany zboża otaczające kasztel.
Rivelv przemykał się ciemnymi korytarzami warownej budowli starając się nie
wydać żadnego odgłosu. Przez wysokie, na oścież otwarte okna, wpadał wiatr
wnosząc pyłki kwiatowe.
Cień rivelva widoczny w jasnych łukach na ścianie podążał w ślad za nim.
Naytrel przemknął do końca korytarza, przed nim, za drobnym przejściem ciągnęły
się na górę szerokie schody. Pod nimi, ukryty za żelazną kratą był
korytarz, skąpany teraz w nie przeniknionej ciemności.
Gdyby nie głośny kaszel dochodzący z góry, rivelv natychmiast pognałby na dół.
Był pewien, że to tam Dewiusz uwięził dziewczynkę.
Pokonał schody. Na górze znajdowała się sala główna, w której kasztelan
przyjmował gości i zbierał zebrania. Przez całą salę ciągnął się
ogromny stół okryty białym obrusem. Na jego szczycie w pokaźnym, zdobionym
krześle siedziała zgarbiona postać w kapturze. Odziana była w czarny płaszcz,
szamerowany złotem i zdobiony złotymi łańcuszkami, broszami i barwioną na
czarno skórą.
Naytrel bardzo powoli wyciągnął szable, tak żeby nie wydały najmniejszego
odgłosu.
Postać w kapturze energicznie uniosła głowę.
- Jesteś- syknęła- Pewnie zabiłeś mojego brata?
Naytrel milczał.
- Zabiłeś go- pokiwał głową Dewiusz- A teraz pewnie, chcesz zabić mnie?
- Nie- powiedział Naytrel i ruszył w jego stronę.
- Tak... . Dobrze wiem co chcesz zrobić, kapłanie magii. Dobrze wiem.. . Chcesz
wyssać ze mnie moc, prawda? Odebrać mi magię, używając znaku Dharmonu, który
wypalono ci na piersi.
Rivelv szedł w jego stronę, nie zwalniając kroku.
Czarownik wyszeptał jakąś formułę i wyciągnął dłoń. Z końcówek palców
strzeliły zawiłe pioruny. Przemknęły odległość dzielącą Naytrela od
maga i potężnym uderzeniem ugodziły go w pierś. Rivelv zgiął się w pół,
chwycił za brzuch.
Czarnoksiężnik niewzruszenie trzymał wyciągniętą dłoń jeszcze chwilę,
po czym pioruny zniknęły.
Rivelv wyprostował się w pełni zdrowy. Jego odzienie było popalone aż do
ciała, z przecinającego tułów pasa leciał szary dym. Pasy urwały się i
dwie pochwy na szable runęły na ziemię. Żelazne klamry z brzękiem opadły
na posadzkę, całe czarne.
Naytrel stał niewzruszenie. Nic mu nie było. Zza przeżartej kamizeli ćmił
ostry niebieski blask.
- Tak jak myślałem- warknął czarnoksiężnik- Znak Dharmonu... .
Rivelv ruszył na maga z szablami w dłoniach. Na piersi niebieski blask powoli
niknął w pokrywającym tors, zawiłym wypalonym znaku.
- Czuję w tobie śmierć, rivelvie!- powiedział głośniej- Czuję, jak zbliża
się wraz z tobą! Ale nim zginę, powiem ci, że ta mała suka już nie żyje!
Ha ha ha ha! Zabiłem ją, nim zdążyłeś przekroczyć próg tej twierdzy!
Rivelv dopadł go w jednej chwili. Kopnięciem przewalił krzesło. Kaptur zsunął
się z głowy maga.
Naytrel cofnął się w obrzydzeniu.
- Niech cię diabli. Aleś ty paskudny!
Czarnoksiężnik zerknął na niego czerwonymi jak posoka oczyma, podkrążonymi
sinymi smugami zmarszczek. Jego twarz przypominała mordę z koszmaru, z którego
nie można się przebudzić. Kolor pomarszczonej skóry przechodził z bladej w
zieleń, nos był płaski i pocięty ostrymi fałdami. Jego ściągnięte usta
były czarne i suche jak wiór, zza nich wystawały niekompletne już żółte i
zepsute zęby. Czarne włosy jakie miał na głowie kępkami wystawały spomiędzy
głębokich ran, bruzd ciętych potężnym ostrzem.
- Braciszek ci to zrobił?- warknął Naytrel niewzruszenie targając maga z
ziemi i rzucając jego lekkim i wiotkim ciałem o ścianę.
Dewiusz grzmotnął o zimny mur kasztelu, stanął na nogach i kaszlnął:
- Nie rivelvie. Życie było dla mnie ciężkie, a chęć bycia czarnoksiężnikiem
śmiertelna.
- Mnie nie wzruszysz, draniu- poszedł do niego, odrzucił precz jedną z szabel
i z całej siły uderzył maga w splot słoneczny.
Dewiusz zachłysnął się, wrzasnął. Potężne światło błysnęło z dłoni
rivelva, wypalony na torsie znak błysnął niebieskim światłem. Naytrel zamknął
oczy, zacisnął zęby, przycisnął rozwartą dłoń do splotu czarnoksiężnika.
Moc czarownika przemknęła przez jego dłoń, rękę, powoli znikała w znaku
Dharmonu, wypalonym między piersiami rivelva.
Po krótkiej chwili cała ręka świeciła tym samym blaskiem. Czarownik złapał
Naytrela wychudłą dłonią, zacisną ją w pięść na jego podartej
kamizelce. Jego ciałem szarpnęły silne, konwulsyjne drgawki.
Po chwili światło zanikło całkowicie. Najpierw zgasła dłoń rivelva, potem
wszystko skotłowało się w Znaku.
- Koniec z tobą- powiedział Naytrel.
Dewiusz ześliznął się bezsilnie na ziemię, szurając czarnym płaszczem o
mur. Kaszlnął, poniósł wzrok na Naytrela. Mówił roztrzęsionym głosem,
jakby było mu zimno.
- M..Myślisz... szszsz.. Odmi..Odmi... eńcz..e.. .. Że brak.. magii, mnie
pow..strzyma?
Rivelv nie odpowiedział. Usłyszał kroki rozchodzące się po warowni szerokim
echem. Do pomieszczenia wpadł Eryk, wzdrygnął się na widok Naytrela.
Rivelv wiedział dlaczego. Jego czy wyglądały strasznie. Tęczówki stały się
czarne, a źrenice żółte.
Chłopak zrobił kilka kroków do przodu i wzdrygnął się jeszcze bardziej,
widząc leżącego pod ścianą maga.
Naytrel uśmiechnął się- ktoś w sali wyglądał gorzej niż on-.
- To jest Dewiusz?- zapytał niepewnie wieśniak. Czarownik odwrócił głowę na
drugą stronę.
- Co tu robisz?- zapytał Naytrel- Kazałem wam siedzieć w wiosce do rana.
- Znaleźliśmy ciało Krwawego Castora na polance wśród kamieni. Wójt i
Myszak od razu powiedzieli, że pewnie walczysz teraz z czarownikiem, bo
najemnicy dali nogę. Przybiegliśmy z pomocą!
Rivelv uśmiechnął się paskudnie i zerknął na Dewiusza.
- Chodź, kreaturo- chwycił go za kołnierz- Poznasz swoich katów.
Eryk rozejrzał się po sali.
- A Ijola?- zapytał.
- Ten sukinsyn ją zabił.
Dewiusz uśmiechnął się ściągniętymi ustami.
- Tak było.... -syknął.
Eryk zmarszczył twarz w złości. Dewiusz wyciągnął sękatą dłoń z
szerokich rękawów płaszcza, błysnął sztylet. Eryk wrzasnął, Naytrel
targnął wątłym ciałem czarnoksiężnika i cisnął nim o ścianę. Za
sztyletem pociągnęła się strużka krwi.
Eryk padł na ziemię. Zobaczył jak Dewiusz uderza o ścianę i traci przytomność.
Zobaczył rivelva, kurczowo trzymającego się za brzuch.
Spomiędzy jego palców ciekła krew.
- Wójcie!!
Naytrel zemdlał, runął ciężko na ziemię.
7.
Rivelv otworzył oczy. Zobaczył drewniany sufit i tańczące w powiewach wiatru
pajęczyny. Leżał w wygodnym łóżku, do połowy przykryty wełnianym kocem.
Łóżko stało w sporym pokoiku, mieszczącym jeszcze kilka innych mebli. Wyścielony
był skórą z niedźwiedzia.
Namacał brzuch. Ranę miał opatrzoną, dobrze i fachowo. Uniósł się na łokciu.
- Leż, Naytrel- usłyszał.
Obok niego na stołku siedział wójt.
- Leż, przyjacielu. Nieźle żeś oberwał, od tego wychudłego zafajdańca.
- Co ja..?
- Cicho- przerwał wójt- Jesteś w naszej wsi, w Vilianie. Wszystko jest dobrze.
Poleżysz jeszcze parę dni i wszystko się zgoi.
- Co z Dewiuszem?
- Chmm... Jakby ci to powiedzieć.. Po tym jak wyciągnęliśmy Ijolę z lochów..
- Żywą?
- No a jaką? Martwą?! Jasne że żywą. Po tym jak ją wyciągnęliśmy Myszak
i paru innych ludzi wykąpali Dewiusza w gnojówce, wsadzili mu głowę do
wychodka, wytarzali w łajnie i mieli nabijać na pal, ale czekają z tym na
ciebie. Przez ten czas, czarodziej będzie musiał zadowolić się wychodkami.
Rivelv uśmiechnął się pod nosem.
- Co z moim koniem?- zapytał zachrypniętym głosem.
- Co z koniem? A nic, zdrów i cały, podobnie też twoje szable i ten magiczny
pierścień.
- Ah...
- Co to za pierścień, Naytrel?- wójt zmarszczył brwi.
- Sprawiał, że stawałeś się niewidzialnym, na krótki okres czasu- wyjaśnił
rivelv.- Zabrałem go Castorowi..
- Ahmm... To dlaczego go nie użyłeś, żeby podejść czarownika? Może nie dźgnął
by cię wtedy.
- Nie mogłem. Magia takich przedmiotów na mnie nie działa.
- Cholera... . Nigdy tego nie zrozumiem.
- Jestem rivelvem wójcie. Tak jak mówią. Posługaczem magii. Narażam życie,
żeby odbierać moc czarownikom którzy na nią nie zasługują. Jestem rivelvem
z Dharmonu i zawsze nim będę.
- Nie, Naytrel. Dla mnie będziesz tylko człowiekiem. Człowiekiem który narażał
własną dupę, żeby ratować inne, bez patrzenia na to, czy jest kapłanem czy
nie.
Naytrel milczał.
- No. A teraz się prześpij- powiedział wójt klepiąc go przyjacielsko po
ramieniu, wstał i ruszył do drzwi- Nasi kramarze postarają się sklecić do
kupy twoje pasy i kamizelę.
- Wójcie..
- Co znowu?
- Mam prośbę..
- Wal, Naytrel.
- Napiłbym się grzanego wina.
Wójt zerknął na niego dziwnie, uśmiechnął się.
- Ha! Oto kolejna rzecz, której nigdy w was nie zrozumiem.
- I nie musisz.
- Wiem- powiedział otwierając drzwi- Zaraz przyniosę.
KONIEC
Draven