PRZEWAGA

Autor : Tomasz Kulczyński
HTML : Argail

-     Pieprzony moskit!
-     Co?
    Otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po malowniczo zielonej polance leśnej. Słońce przebijające się przez korony drzew, tworzyło przeźroczyste wstęgi opadające równo na zroszoną po nocy trawę. Ziewnął. Nieprzyjemny zapach dotarł do jego nozdrzy, a jedna ze wstęg wdarła się nieproszona w trupio blade oczy, oślepiając Thara. Rozejrzał się i oprzytomniał. Taaak - pomyślał kłapiąc dolną szczęką i dając w ten sposób do zrozumienia, że i jemu nie podoba się smród utrzymujący się w jego gębie - już ranek.
-     Nic. Po prostu to robactwo mnie kiedyś zabije.
    Yipban stojąc na szeroko rozstawionych nogach, przeciągnął się i głęboko ziewnął. Podniósł wysoko ręce, napinając drobną, złocistą kolczugę. Po chwili spojrzał na przyjaciela.
-     Aha.
-     Dziś znów cały dzień podróży?
    Wysoki Rudzielec obrócił się na jednej nodze i nie zamierzał odpowiadać. Ta podróż denerwowała go tak samo jak Thara. Kapłan Gorgeulf wysłał ich do Gladish, ale nie powiedział im po co. W gruncie rzeczy cieszył się jednak, że wyrwał się choć na chwile spoza murów ponurego zamczyska. Nie wiedział jednak czemu, Thar tak dziwnie błyska oczami. Zachowuje się nie naturalnie, tak jakby ...
-     Yipban! - przerwał mu rozmyślania Thar - Yipban! Bywaj no tu, byle szybko!
    Obrócił się i spojrzał w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą leżał jego towarzysz. Thara już tam nie było. Rozejrzał się wokoło. Nie widział niczego więcej jak tylko zielone, bujne krzaczyska i jeszcze tlące się ognisko.
-     No bywaj że!
    Dopiero teraz dostrzegł niedużą skarpę, która sprytnie kryła się zaraz za wysokim płotem zarośli. Patrzył pod słońce, które teraz nie przerwanie zaglądało mu żarem w oczy, jednak wciąż nie widział Thara.
-     Idę ... - zasygnalizował anemicznie.
    Thar stał tyłem, mimo to i tak widział kryjący się na twarzy młodzieńca uśmieszek.
    Ubrany na czarno podrostek o szczurzo szarych włosach przyklęknął, zatoczył ręką łuk w powietrzu dając tym samym znak Yipbanowi. Obrócił lekko głowę i uśmiechnął się najszczerzej jak mógł.
-     Heh... mości Yipban, jecyś konni jadą... i nie wyglądają na miłych, uzbrojeni że strach patrzeć.
-     No więc nie patrz - zestrofował go - maruderzy to nie nasza sprawa.
    Szybkim skokiem dosięgnął skraju skarpy i zręcznym piruetem zsunął się w dół.

***********************

    Potem długo o ty rozprawiali. Zabijanie to morderstwo, nawet jeśli poczynione w obronie własnej. Zastanawiali się oboje czemu sprawiało im to taką uciechę. Na początku powtarzali sobie - ot, zostało kilka nieboszczków więcej przy drodze...

***********************

    Thar po obfitym śniadaniu, przetarł mankietem kurtki usta. Beknął donośnie. Pod nosem zaśmierdło mu jajecznicą. Obydwoje wybuchli śmiechem. Yipban rzadko kiedy pozwalał sobie na taką beztroskę jak dziś rano. Tharowi natomiast pasowały bezpardonowe zachowania. Śmiał się, żartował, a wszystko to czynił nie naturalnie. Tak jakby wiedział o czymś co ma nastąpić.     Już wkrótce. Jednak po tak młodym człowieku ciężko coś wyczuć. Młodość to rzecz trudna do ogarnięcia.
    Zaskoczyli ich przy siodłaniu koni. Yipban swoją broń zostawił przy pakunkach. Wysoki rudzielec zmierzył wzrokiem Thara, który zręcznym ruchem dobył swoich dwóch księżycowych ostrzy. Włożył obie klingi do rękawów, wiedział że jeśli dojdzie do starcia musi kupić nową kurtkę. Uśmiechnął się szeroko. Yipban wolnym krokiem ruszył ku bagażom, wiedział też już o co chodziło młokosowi...
    Brawurowo wjechali na polankę, która jeszcze do niedawna była własnością dwóch podróżnych i otaczającej ich natury. Było ich ośmiu, raczej młodzi, każdy w lekkiej skórzanej zbroi, nabijanej ćwiekami, bez tarcz. Tylko po jednej króciutkiej kopii, podwiązanej do siodła i oburęcznym mieczu. Najbardziej wysunięty splunął siarczyście. Chwile jechali obleśnie sobie dogadując.
    Yipban przyglądał im się przez moment. Dokładnie ci sami których obserwowali ze skarpy. Nie wyglądali na kupców, raczej na eskortę. Wstrzymali konie i rozejrzeli się po polanie. Po chwili na ich brudnych gębach pojawił się uśmieszek. Jeden na karym koniu pocwałował od boku i wlepił ślepia w rozgardiasz, jaki w tej chwili stanowił porozrzucany bagaż.
-     Widzę żeśmy znaleźli trochę skarbów, ha ha! - zaśmiał się ten na karym, pokazując równocześnie wyszczerbione zęby.
-     Witam mości panów - zaczął grzecznie Yipban, zbliżając się coraz bardziej do bagaży - owe skarby są naszą, jakby to powiedzieć, własnością...
-     Łeż to jest! - wykrzyknął któryś z bardziej oddalonych - Łajno jak w stajni stojen, ha ha!
-     Aha... - powiedział podnosząc dyskretnie swój miecz - znaczy się nie zważacie na cudzą własność. Znaczy się zbój jesteście panie. A zbóje zdaje się rabują, a nie znajdują.
-     Ano zgadza się - warknął kolejny - rabujem. Żadne znajdy nie są nam potrzebne. Chłopaki no już żem, przecie zbóje jestemy, nie? No dalej, mości nieznajomy, pokaż co cennego macie a krzywda się tu nie wydarzy.
Wysoki rudzielec, stojący teraz z mieczem opartym lekko o prawice uda, czknął. Eh - czując znajomy zapach - znowu jajecznica.
-     Zbierajcie się stąd. Ale już... i jedną radę jeszcze dla waszmościa. Ogólcie się. Ogólcie się panie, bo wasza broda wygląda jakby wykałaczek nałamanych w gówno napchać - Yipban wybuchł gardłowym śmiechem.
-     Nie ładnie, tak do nieznajomego - młody jeździec spoważniał do granic możliwości - o wyglądzie. Teraz moja kolej może na obelgę... jeno ja się nie ujmuję tak nisko. Może i zbój ze mnie panie, drab i cep wymłócony ale obrażać was nie zamierzałem, w żaden sposób. Teraz tylko powtórzę. Dajcie co cennego macie.
    Yipban spojrzał kątem oka na młokosa. Thar przytaknął niezauważalnie i rozcapił gębę w uśmiechu. Lekko żółtawe zęby pokazały się tworząc malutkie półkole. Przeciągnął lekko kciukiem po nasadzie swoich ostrzy, tak jakby chciał sprawdzić czy jeszcze tam są. Były. Oczywiście.
-     Panie miły - ciągnął gatkę dalej, spoglądając teraz już na jeźdźca nieco łaskawiej. Wiedział już, że się pomylił. Nie powinien był go obrażać - a jakimże to prawem mielibyśmy oddać wam nasze złoto ...
-     Takim, jako że przewaga po naszej stoi stronie. Wiencyk nas jest.
-     Taa... a jeśli, dajmy na to, po grzecznemu nie oddamy...
-     To wtedy - przerwał mu ten od karego - uhh! - warknął, pokazując ręką posuwisty ruch wokoło szyi nad którą już pojawił się szyderczy uśmieszek.
-     Taa... znaczy się uciekać nie zamierzacie ?
    W tym momencie cała gwardia za "karym" wyjęła miecze jak na komendę. Klingi delikatnie tylko zgrzytnęły. Wyglądało to tak, jakby trenowali ten ruch miesiącami. Ładnie im to wyszło - pomyślał Yipban - jak jakiej pieprzonej maruderii, jeno nie udźganej chyba jeszcze w boju. Stare wygi tak nie dbają o prezencje. Coś jest nie tak.
    Jeden z nich syknął:
-     Koniec gatki panie. Jużście ubici!
    Targnął wodze, pochylił się lekko do przodu i rozpędzony wpadł na Yipbana, nie sięgając go mieczem. Yipban znalazł się pod koniem. Wiedział, że konny nie chciał go sięgnąć. Jednak rozzłoszczony tym szczeniackim zagraniem szybko wyturlał się spod niego i wstał młynkując mieczem.
-     Nieźliście są panie... taa... ale ja nie z takich co się końskiej dupy wystrachają. Oj, nie z takich panie...
    Skoczył.
    Wybił się tak że przeleciał zaraz nad koniem, za plecami zbira, z klingą skierowaną do zewnątrz. W locie lekko tylko odbił się od kobyły i spostrzegł wielkie brązowe oczy jeźdźca, zdziwione, mocno zdziwione. Wylądował miękko. Nawet bardzo miękko. Niestety o głowie jeźdźca powiedzieć tego nie można było. Poturlała się trochę tworząc czerwoną ścieżkę, na żywo zielonej trawie, która teraz rozłożyła się na boki jak kapłani widzący bóstwo. Oczy nadal pozostały wielkie, wpatrzone w wysokiego rudzielca.
-     Kurwi synu... - powiedział kary zamachując się już na skoczka.
    Mocny długi szczęk metalu. Yipban sparował, w ostatniej chwili. Kopnął konia w brzuch. Atakujący po zaskakującym bloku wychylony był do tyłu, więc ładnie stoczył się po końskim zadzie i wyrżnął karkiem w czarny grunt. Zwymyślając przekleństwo, którego by dobry szewc się nie powstydził poczuł zimne ostrze klingi pod lewym oczodołem. Delikatnie go ukłuło.
-     Zdaje się, że przewaga po inszej stronie stoi.
-     W zad! W Zad mnie cmoknij obszturchańcu obesrany...
-     Taa... przyjemności, pozwolicie, na koniec postawie - uśmiechnął się iście diabelsko - Ejże! A ty gdzie? Nazad mówię ...
    Rozpędzony Thar ledwo usłyszał te słowa. Jednak było już za późno.
    Za późno dla pozostałej części bandy, które zamarła w chwile po lobie jaki wykonała głowa pierwszego szarżującego.
    Porozcinane rękawy skórzanej kurtki trzepotały w powietrzu. Raz to w górę, raz w dół, owijały się wokół rąk niczym dwa węże. A powyginane ostrza zmieniały powoli kolor. Z zimnego, białego z nielicznymi refleksami na karminowy. Konni nie wiedzieli co się dzieje. Na ich twarzach pojawił się pot. Zawsze kiedy napadali i rabowali kończyło się na groźbach. W takiej przewadze i tu powinno się na tym poprzestać. Jest ich dużo zostawiamy. Tych jest mało, no to są już biedni. Wyglądali jak prawdziwa drużyna rabusiów. Trochę brudni, uzbrojeni po zęby. Niczego nie można było im zarzucić. Niczego. Rabowani powinni grzecznie oddać kosztowności, a rabujący... a rabujący powinni oddalić się licząc i oceniając "zarobek"! Nigdy jeszcze nie przyszło im walczyć.

    Lecz teraz walczyli.
    I umierali. Po kolei.
    Ostatni z pozorowanych zbirów uniósł lekko rękę, w grubej skórzanej rękawicy z nabitymi ćwiekami, które dawały teraz wrażenie. Będąc lekko ogłuszonym na ziemi nic innego nie mógł zrobić. Leżał na wpół wsparty łokciem. Miecz gdzieś poza zasięgiem ręki. Lecz ten uniwersalny poddańczy gest nie został przyjęty tak jak się by tego spodziewał i nie tak, do jasnej cholery, jak by sobie tego życzył! Zdążył jeszcze tylko pomyśleć: Przecież, kurwa, to my jesteśmy... źli.

************************

BYŁEM KIEDYŚ WILKIEM

    Byłem kiedyś wilkiem. Samotnym wilkiem. Nie. Miałem przyjaciela. Podróżowaliśmy razem, ja czarny i on, szary. Szary nieco większy ode mnie. Byliśmy razem i było nam dobrze. Nie mieliśmy smutków, spełnialiśmy swoje pragnienia tak jak tego chcieliśmy. Podążaliśmy tam gdzie chcieliśmy, brak ograniczeń sprawiał że żyjemy. Było cudownie. Księżyc był cudowny. Lecz pewnego dnia spotkałem wilczyce. To ona była teraz cudowna, urokliwa. Potrafiła mnie zrozumieć bez słów, tak samo zresztą jak on. Jednak ona była dla mnie wszystkim, stała się dużo ważniejsza niż wszystko, przynajmniej na początku. Zapomniałem o nim.      Prawie straciłem jego przyjaźń, jego zaufanie. Prawie straciłem to coś co nas łączyło. Odnalazłem go i sprowadziłem do siebie.      Wtedy pokazały się ograniczenia. Jak na ironię, to co kiedyś uznałbym za niemalże równe mojej śmierci, nie zniechęciło mnie.      Wilczyca wymagała bycia przy niej, pielęgnowania jej. Nie pozwalała już na taką swobodę, na życie bez uprzęży. I... podobało mi się to. On zrozumiał, nie miał mi za złe, odsunął się trochę ale pamiętał o mnie tak samo jak i ja o nim.
    Ja i moja wilczyca. Długo żyliśmy tylko ze sobą. On był i wciąż na mnie czekał.
    Ja byłem z nią.
    On był z innymi wilkami. Ze stadem, którego zaczęło mi brakować.
    Ja byłem z nią.
    Pewnego dnia poznałem innego wilka. Wielkiego silnego wilka. Czarnego niczym diabeł. Był z wilczycą.
    Nie był mądry, był silny. Ale dobrze się rozumieliśmy. Może dlatego że byliśmy tacy sami? Tak samo zażarci w tym co robiliśmy. Spotkaliśmy kilku wrogich i mnie i jemu chytrych lisów. Lisów wdzierających się między wilki, niszczących wszystko co piękne, od wewnątrz. Od podstaw. Zjednoczeni wygraliśmy. W czasie naszej wspólnej walki odnalazłem to co kiedyś gdzieś zgubiłem. Wielką przyjaźń. Ja dla niego on dla mnie. Wydawało mi się nawet, że był dla mnie ważniejszy niż wilczyca. Nie... ona była wciąż najważniejsza. Owszem, może i nie okazywałem tego. Ale ona wiedziała o tym, tak dobrze jak i ja.
    Zebraliśmy wspólne stado, moje i jego. Nasze wilczyce jednak pozostały naszymi największymi wartościami. Dołączyliśmy też mojego starego przyjaciela. Byłem w pełni szczęścia. Ja i moja wilczyca, on i jego wilczyca, nasze wspólne stado. I wtedy wydarzyła się tragedia. Jego wilczyca... odeszła. Po tym sprawy działy się tak szybko! Obwiniała mnie za to, że odeszła, że to ja się do tego przyczyniłem. Nie wiedziałem dlaczego. Przecież mimo że byłem z nim, byłem też równocześnie z moja wilczycą i potrafiłem utrzymać obie sprawy. Po tym Czarny Wilk załamał się. Nie wystarczyła już tylko jego siła fizyczna. Potrzebował mojej pomocy. Dałem mu ją. Potrzebował pomocy mojej wilczycy, potrzebował zrozumienia. A może sam chciał zrozumieć dlaczego?

    Pomogłem mu bez wahania, bez nici zastanowienia. Moja wilczyca również. Widzieliśmy jak cierpi! Boże oszczędź! Zrobiliśmy wszystko. I udało się. Po części. Widziałem jak czuje się lepiej, jak szuka nowego zrozumienia i innej. Przynajmniej tak mi się wydawało. W pewnym momencie zobaczyłem jak odciąga mnie od mojej wilczycy. Poszedłem za nim. Nie zostawiłem jej do końca, ale odsunąłem się od niej. Trochę. To jednak nie było trochę. Zostawiłem jej nad jeziorem samotności w którym topią się ludzie bez nikogo. Zostawiłem ją w ciemnej uliczce wiodącej prosto nad to jezioro. Poszedłem z nim, zapatrzony w światło księżyca. Było takie piękne, znowu. Jednak w głębi duszy czułem że muszę wrócić. I wróciłem. Podczas drogi zrozumiałem jaki błąd popełniłem. Wracałem sam. Gdy doszedłem coś złapało mnie za gardło, a serce zatrzymało się. On był z nią. Wrócił przede mną. Wyprowadził ją. Widziałem jak jest mu wdzięczna, na mnie spoglądając groźnym wzrokiem. Próbowałem wytłumaczyć. Nie słuchała. Mój przyjaciel, opowiedział jej o mnie i innej wilczycy. Ja nie miałem innej wilczycy, powiedziałem. Nie kłam, wiesz sam co uczyniłeś. Obwinił mnie dorzucając kilka innych błahostek...
    Związku nie można budować na kłamstwie. Nie można. Mówiłem jej to. Nie wierzyła. Pomyliła gwiazdy z lustrzanym odbiciem jeziora.
    Mój przyjaciel był lisem. Chytrym lisem. On nie zasługuje na wilczyce.
    Siedzę nad jeziorem, w ciemnościach. Czekam i patrzę, w gwiazdy, w jezioro. Gwiazdy w jeziorze... tak samo piękne. Lecz to nie to samo. Są takie płytkie i powierzchowne. Czekam. Czekam na nią, aż przyjdzie. Ale ona nie przyjdzie... wiem. Jestem już zmęczony. Czuję się stary, jak relikt przeszłości. Już nigdy nie będę miał tego co utraciłem. Byłem tylko jej.
    Byłem kiedyś wilkiem...

****************************

    Gdyby jezioro żyło, gdyby ktoś spojrzał zeń na brzeg, ujrzał by starego wilka, roniącego łzy, rzewne łzy, wielkie jak u dziecka. Ale jezioro tego nie widziało, nie żyło. Przecież to jezioro samotności, wszyscy tutaj są samotni i dookoła nie ma nikogo.


****************************

KROPLA

    Wielka kropla wdarła się nie proszona za kołnierz. Spadła nagle, pomknęła szybko i niespodziewanie w dół. Skąd? A któż to wie. Płynęła bezlitośnie w dół, po kręgosłupie. Na początku nieprzyjemnie, zimna jak okruch lodu. Raziła, ściągała skórę. Jednak traciła swój impet i równocześnie stawała się znośna. Pobierała ciepło z otoczenia, traciła coś, na każdym odcinku. Część po części oddawała coś z siebie, raz to odkładała się w porach, raz coś odskoczyło i zagłębiło się w szybko chłonącej wełnianej koszulinie. Po chwili już jej nie było, znikneła bezpowrotnie. Deszcz siąpił. Tysiące małych, zimnych kropelek, rzucanych na różne grunta. Niektóre trafiają w błoto, inne, w miejsca bardziej odpowiednie. Bardziej odpowiednie? A cóż to znaczy? Odpowiednie miejsce. Taak - pomyślał Yipban - pogoda jest wyjątkowo ohydna. Pada, a właściwie to leje jak z cebra. Tylko ten ceber jest... dziwny, nieobliczalny. Chyba nikt nim nie potrafi pokierować.
    Dwaj jeźdźcy pogrążeni w ciszy, postukujący na swych szarych ogierach po błotnistej drodze. Cisza wydawała się krzyczeć. Była nie do zniesienia, tylko od czasu do czasu konie pochrapywały do siebie, tak jakby to one rozmawiały, starały się podtrzymać rozmowę.
-     Słuchaj... - jeden z zakapturzonych, szarych ludzi nie wytrzymał - nie wiedziałem...
-     Nie wiedziałeś? A może nie chciałeś wiedzieć? Nie, ty wiedziałeś, wiedziałeś dobrze, że to wyrostki próbujący życia, szczeniaki którzy wywinęli się spod ręki matki, tylko zbłądzili, nieco...
-     Nieco? Nazywasz niecnym zbłądzeniem ograbienie kilku ludzi, ba, kilkudziesięciu? Wiesz że nie jeden z tych ludzi pracował cały rok, cały rok? Yipban, czy ty wiesz ile to jest przepracować cały rok? Wiesz, wiesz też, że ci ludzie mieli rodziny na utrzymaniu. A teraz kiedy wracają do domu zostali napadnięci, ograbieni. Wiesz co to dla nich oznacza? - nie czekał na odpowiedź, wiedział że nie odpowie - Głodówkę, całą zimę...
-     Wiem! - wtrącił mu szybko - tylko chciałbym ci coś powiedzieć.
    Popatrzył na niego. Myśl jaka przybiegła mu teraz jako pierwsza wydawała się być nie na miejscu. Thar wyglądał jak mokra kwoka, trzymająca się kurczowo grzędy. Był cały mokry. Na czubku jego nosa dojrzał małą, zwisającą kropelkę. Wisiała przez chwilę, po czym spadła. Pomyślał o kropli. O cebrze. O wszystkim. Spojrzał ponownie na Thara.
-     Wpadła ci kiedyś kropla za pazuchę? Wpadła... - powiedział mocno pociągając nosem - a komu nie wpadła. Zimne i nie przyjemne, nieprawdaż? Taak... właśnie. Zimna. Powoli się jednak kształtuje i robi się, dajmy na to, znośna. Pobiera coś od otoczenia ale też i oddaje... wiele. O wiele więcej niż bierze. Uczucie jakie się doznaje jest nieprzyjemne. Z początku. Ale zastanów się. Po chwili brakuje ci tego. I właśnie tu ścierw leży. Człowiek jako ta kropla. Najsampierw upierdliwiec straszny. Nerwi się na wszystko, miota. Jednak potem... jest inny. I tu niestety dwojako można to pojąć. Kształtuje się i jest, hm, dajmy na to... wartościowy. Albo pozostaje cierniem. Widzisz świat potrzebuje ludzi takich jak oni. Muszą być jacyś źli.
    Wysmarkał się w rękawicę.
    Jechali długo.
-     Kropla - powiedział Thar ze spuszczonymi oczyma, po długim okresie ciszy. Zacisnął piędzi. Targnął lekko wodze. Nakazał wierzchowcowi ominąć wielką kałużę, wielkie zbiorowisko małych, zimnych kropelek. Płaszcz przykleił się do pleców, przywarł do nich i zdawał się być ciepły.
-     Aha.
    Deszcz padał. Rozsiewał wciąż tysiące kropel. Trafiały różnie. Tak jak w prawdziwym świecie ludzie trafiają do różnych środowisk.

******************************

    Z okienka zajazdu biła delikatna poświata, przypominająca daleko oddalone ognisko. Wydawało się nawet, że porusza się w rytm niesłyszalnej muzyki, muzyki granej przez wiatr i deszcz. Konie chrapnęły. Błoto uskoczyło spod stóp jak stado żab skaczących na komendę. Chlapnęło miło dookoła. Zapach jaki się unosił wokoło oberży potrafiłby przemówić chyba do każdego.
    Zapach nowej skórzanej kurtki rozpłynął się jakby. Wcześniej mocno wyczuwalny, teraz zdawał się być nieobecny.
    Drzwi delikatnie skrzypnęły.
    Stojący na szynkwasie grubawy oberżysta spojrzał na przybyszów.
-     Aaa... witamy, witamy zacnych panów. Jadła ? Popitku li?
-     A i owszem. Jadła. I to dobrego. Ale najpierw piwska, antałek. Trza wypić. Okazja jest. A właściwie to nie, ale co wam do tego, wam jeno utarg ważny i niech tak zostanie. Nie żałować. Gorzałka jak się znajdzie to też. Tylko mocna.
    Zasiedli przy stole, na którym w krótkim czasie pojawiły się wielkie kufle z fifkami, wielka taca, a na niej pieczyste. Wszystko to znikało w zastraszającym tempie. Mięso chrupało, ociekało sokami. Było dobrze wypieczone ale soczyste. Lekko za słone ale smaczne. I ostre, przede wszystkim. Spieczona skórka miała wiewiórczo rudy kolor i ładnie kontrastowała przy takim świetle z pokrojoną drobno cebulką i koprem. Błyszcząca, zdawała się być lekko pikowana. Jakby poprzeszywana tysiącami drobnych niteczek, tworzących dookoła siatkę. Przyprowadzało to Tharowi na myśl mokry płaszcz, jakkolwiek jednak dla jagnięcia niezbyt przyjemny. Na stole oprócz wykwintnych potraw i napojów, pojawiły się też pobrzękujące monety - przyczyna zła - szybko zebrane przez grube łapska szynkarza i chytre oczy bywalców przybytku.
    Piwa i gorzałki ubywało. Głowy stawały się jakby cięższe.
    Żołądki stawały się jakby pełniejsze, pasy i ubrania jakby nie szyte na miarę, źle podopinane, za wąsko.
-     Yipban, muszę do wychodka, he he, zaraz wracam, nie długo obiecuję - wymuszony uśmiech pojawił się na twarzy wyrostka.      Przewiązane ciemne włosy błysnęły przez chwile. Uśmiech zdawał się być nie tyle wymuszony, co podtrzymujący, bynajmniej nie atmosferę - zaraz wracam!
    Wstał, odsuwając krzesło daleko do tyłu. Dopił jeszcze tylko pośpiesznie piwo i ruszył niewyraźnym krokiem w kierunku drzwi.

*********************

    Odprowadził go oczyma do wyjścia.
    Lekko się zataczał. Wyglądał dość komicznie.
    Yipban był mu wdzięczny. Za wszystko. Za to że jest z nim, rozmawia. Taak, przyjaźń. Ciekawym co by się ze mną działo gdyby nie ten młody fircyk, ha. Gdyby nie on, pewnie siedział bym jeszcze tam. Nad brzegiem. Ona odeszła ode mnie... byłem tam i nie chcę wracać. Byłem tam sam. I widziałem wilka, wielkiego czarnego wilka, zapłakanego...
    Urwał.
    Zobaczył coś czego nie powinien był zobaczyć. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą siedział Thar siedziała młoda piękna kobieta. Uśmiechnęła się zalotnie.
    Cześć rozbójniku.
    Znał ją. Znał ją bardzo dobrze. To Beathe.
    Podniosła się lekko, nachyliła mocno przez stół. Lekko szarawa szata przylegała do torsu, niczym mokry płaszcz. Niby nic nie odsłaniała, przylegała dokładnie a jednak nie jednemu w głowie zatańczyło na taki widok. Była nie wysoka, ale bardzo zgrabna.

    Szczuplutkie, długie ręce złapały za kosmyk włosów. Włosy. Delikatne rzadkie blond włosy opadały na ramiona i plecy, lekko falowały na piersiach. Były raczej proste. Zwykłe długie, proste blond włosy... ale zachwycały. Niebieskie oczy powoli zbliżały się do jego twarzy. Znał te oczy doskonale. Oczy, które przybierały różne barwy. Nigdy nie wiedział jak to się dzieje. Lecz te oczy raz były szare, raz zielonkawe, raz znowu niebieskie. Ale zawsze głębokie i pełne zrozumienia, opiekuńcze. Biło od nich ciepło.   
    Emanowało na całe jego ciało. Czuł je.
    Pocałowała go lekko w usta. Uszczypnęła w górną wargę. Zawsze tak robiłaś, pomyślał.
    Patrzył na nią.
    Chyba za dużo wypiłem. Tak na pewno...
    Nie, nie wypiłeś za dużo. Zawsze byłeś ignorantem, ale uwierz mi ja tu jestem. Przyszłam... przykro mi Yipban, przykro mi.
    Przykro Ci... Kocham cię.
    Wiem. Ja też cię kocham, wiesz prawda?
    Wiem. Chodź do mnie. I zostań ze mną. Bez żadnych pytań, obiecuję...
    Patrzyła no niego. W jej pięknych zielonkawych oczach pojawiły się łzy. Zauważył to i poczuł jak serce przez chwile zatrzymuje się. Słyszał jak uderza. Szybko, miarowo. I mocno. Jak stal o stal. Z głuchym brzękiem. Patrzył na nią długo. Broda marszczyła mu się, usta zjeżdżały w kwaśny grymas. Szybko je zagryzał ale nie mógł ich opanować. Wszystko mu się przypominało. Jak kiedyś z nią był. Miłość.
    Yipban... przyszłam po niego, wiesz przecież. Przyszłam po niego ale nie wiem czemu tak jest...
    Nie, proszę... nie zniosę więcej...
    Wiem. Słyszysz bicie stali. To nie serce. Wyjdź teraz i wybierz. Bacz co mówisz, proszę, albo sam się zranisz.
    Beathe, zostań...
    Łzy leciały z jej oczu. Malutkie, z końca izby praktycznie nie widoczne. Pozostawiały za sobą tylko złociste wstążeczki, w których odbijał się ogień z paleniska.
    Idź już. Tak będzie lepiej.

**********************

    Wybiegł szybko na zewnątrz.
    Brzęk stali.
    Szybko skierował się w zaciemnioną uliczkę, skąd dochodziły niebezpieczne dźwięki. Deszcz padał bezustannie, teraz jeszcze większymi kroplami. Wiatr szumiał w uszach. Błyskało od czasu do czasu. Biegł bardzo szybko, na rogu niemal się nie przewrócił.     Poślizgnął się na lepiastej glinie, która przylgnęła do jego butów.
    Zobaczył Thara. Jak tnie, paruje. Nowa kurtka była lekko nadcięta pod prawą ręką. Od tamtego miejsca w dół kurtka przybierała nienaturalny ciemny odcień. Thar stał pod murem, lewą ręką podtrzymując bok a w prawej trzymając pałkę. Przynajmniej teraz to coś służyło za pałkę. Dość prymitywną i mocno pociętą u czubka.

****************************

    Zaskoczyli go. Stał pod murem. Jedną ręką podpierał się, w drugiej natomiast, trzymał teraz bardzo zbyteczny przedmiot.
-     Ehem...
    Lekko obrócił się. Pośpiesznie naciągając w górę spodnie. Szukał paska. Przecież, cholera gdzieś jest. Głupi pasek... noo, jesteś, w końcu.
    Popatrzył przed siebie, teraz lekko już uspokojony, zapinając pasek i szturchając koniuszkiem małego palca głowicy sztyletu.      Poczuł ją, delikatnie podsunął pod dłoń. Przed Tharem stało dwóch wyrośniętych wiejskich chłopaków, których wcześniej już widział w oberży.. Stali przed nim zmoknięci, lekko trzęsący sie z zimna. A może nie z zimna? Może ze strachu przed tym co za chwile nastąpi. Workowate koszule, teraz mocno naciągnięte w dół pokazywały, że chłopcy pochodzili najprawdopodobniej z biednej rodziny. Najprawdopodobniej nie raz sami ciągnęli orkę. I najprawdopodobniej nieźle im to szło.
-     Dawaj pieniędze... czasu nie momy, szybko.
    Popatrzył na nich.
-     Źle trafiliście chłopcy - sam zdziwił się swoim słowom - nie mam przy sobie ni miedziaka...
    Długo nie czekali. Zaatakowali prawie równocześnie. W górze błysnęły dwa ostrza. Najprawdopodobniej ostrza oderwane od kosy. Dość ostra zabawka. Thar uskoczył w prawo unikając jednego ale wpadł prosto pod drugie, pod to trochę spóźnione. Na szczęście było na tyle spóźnione, że zdążył wyciągnąć swój sztylet. Ostrze kosy ześlizgnęło się ze zgrzytem obok jego głowy.

    Thar nie czekając rzucił się na kawał drąga, który dojrzał w kałuży. Cienki ale może być, wytrzyma dwa, trzy ciosy - spojrzał na kosy wieśniaków - może jednak tylko dwa... oby.
Chłopcy zbliżali się powoli, rozchodząc delikatnie na boki, ze spuszczonymi głowami, jak zawodowi szermierze. Pierwszy z nich, ten nieco szybszy uderzył od dołu, na wykroku. Pałka skutecznie powstrzymała kosę, przynajmniej jeszcze tym razem. Drugi mierząc w głowę krzyknął niezbyt głośno. Krzyk w porę ostrzegł Thara, uchylił się. Thar wpadł między nich. Krzykacza zdzielił łokciem w twarz. Niestety chłopaszek nie przejął się tym zbytnio. Posłał mu prawy sierpowy, dzięki czemu Thar podziwiał z bardzo nie wielkiej odległości odpadki z karczmy, porozrzucane w kałużach. Gdzieś zgubił sztylet.
-     Dajcie te cholerne pieniędze... nie warto umierać.
    Thar podniósł się powoli. Próbował sparować cios zadawany przez tego szybszego. Wystawił pałkę przed siebie, na torze kosy.      Wytrzymaj jeszcze raz... maleńka, wytrzymaj.
    Pałka nie wytrzymała. Poczuł jak ostrze przecina mu skórę na żebrach. Ale chyba nic więcej.
    Jednak coś pomogłaś pałeczko.
-     Teraz chłopaki jesteście mi winni za kurtkę... dzisiaj kupiłem nową.
    Podniósł się powoli z dużym wysiłkiem, podparł się u mur. Spojrzał na swój bok. Krwawił. Wieśniacy śmiali się.

******************************

-     Łap!
    Miecz poszybował płynnie, wprost w ręce czarnowłosego młodziana, który teraz delikatnie broczył krwią.
    Thar zamłynkował delikatnie. Spostrzegł przerażenie w oczach wieśniaków. Jeden z nich od razu rzucił się do ucieczki, pozostawiając za sobą na kałużach ślad jaki pozostawia odlatujący z wody łabędź.
    Drugi z wieśniaków poślizgnął się i upadł. Jednak w jego oczach nadal widoczna była złość i zdenerwowanie. Thar przypadł do niego momentalnie. Miecz podstawił mu pod gardło. I napierał, powoli. Klinga drażniła grdykę.
-     Thar... nie.
    Obrócił się lekko, nie popuszczając jednak siły naporu.
-     Kropla?
-     Tak. Kropla. Wybierz jedną z możliwości, zinterpretuj właściwie...
    Thar popatrzył chwilę na wieśniaka, w jego wielkie przerażone oczy. Teraz już nie takie groźne. Rozpływały się.
    Ukucnął. Miecz położył obok siebie. Odwrócił się twarzą do Yipbana.
    Patrzyli chwilę na siebie.
    Potem Thar zrobił dziwną minę. Wysoki rudzielec dałby głowę, że coś usłyszał. Jakby odgłos wysuwającego się sztyletu.
    Thar podniósł się gwałtownie. Na prostych nogach, tyłem do celu, ciął na pamięć. Klinga miecza rozpłatała czaszkę wieśniaka.
-     Dlaczego? Thar! Dlaczego...
    Czarnowłosy chłopak, z zakrwawionym mieczem w ręku popatrzył na przyjaciela. Z kącika ust wyciekła cieniuteńka czerwona strużka.
-     Dlaczego? Wiesz... to bardzo dobre pytanie... bardzo dobre...
    Upadł. Na wznak.
    Miecz brzęknął koło niego. Z pleców sterczał wbity nóż. Zwykły nóż do cięcia, dajmy na to skór zwierzęcych. Wbity aż po samą nasadę.
    Yipban podbiegł do niego, obrócił i wziął na kolana. Czarnowłosy chłopak patrzył zeszklonymi oczyma. W dal.
-     Thar... słuchaj... widziałem Beathe. Ona powiedziała, że mam do wyboru, żebym uważał... i to się nie może tak skończyć...
    Czarnowłosy chłopak patrzył zeszklonymi oczyma. W dal. Lekko się uśmiechnął. Czerwona piana toczyła się z jego ust.      Odchrząknął.
-     Wiesz, wydaje mi się... heh... że to ja... powinienem teraz widzieć duchy...he... wiesz, nie ma co... piękna śmierć...
    Oboje się uśmiechnęli. Oboje już teraz przez oczy ze szkła.
-     Yipban... zawsze są Ci źli...
-     Cicho, proszę.
-     Yipban...
-     Aha?
-     Jaka ona była?
-     Wspaniała, gdybyś ją znał polubił byś... Thar?
    Cisza.
    Deszcz właśnie przestał padać.

***************************

    Thar poznał Beathe. I tak jak mówił jego przyjaciel, Yipban, była cudowna i rzeczywiście polubił ją. Na swój sposób nawet ją pokochał. Na swój sposób. Ponieważ wiedział co to przyjaźń.

***************************

    Czarna mgła znów go oplotła. Nieprzenikniona i zimna, dusząca i mokra. Trzymała go i wpadała wszędzie. Zaglądała do gardła, do serca. Grzebała w mózgu. Ale jemu to nie przeszkadzało. Znów tu jest... i tym razem chyba nie chce stąd wyjść. Było mu obojętne jak długo tu będzie. Nie miał już nikogo i nie zamierzał stąd odchodzić, choć nienawidził tego miejsca.
    Mgła przez chwilę rozrzedziła się. Na tyle, że dojrzał przed sobą kogoś kogo już wcześniej widział. Znał go. To czarny wilk. Leżał.
    Kiedyś, kiedy widział go wcześniej, wilk siedział wyprostowany, zapatrzony w jezioro, z nadzieją w załzawionych i zapadniętych oczach.
    Yipban pomyślał, że w końcu odpoczywa. Nie wypatruje już swojej wilczycy.
    To co z tego, że tak naprawdę wilk już nie żył. To co z tego, że tak naprawdę zobaczył samego siebie. W przyszłości. To, dla niego, nie było teraz ważne.


Tomasz Kulczyński
"Napisane ku Beaty uciesze i tejże zrozumieniu mojej miłości ."