Potwór


Autor : Mariusz Woźniak
HTML : Argail

Każdemu,komu przeczytanie i zrozumienie tego tekstu nie sprawi dużych trudności - podobno połowa Polak w nie rozumie czytanego tekstu.

Prawdziwa potworność to nie włochaty pysk, kły, pazury i czerwone ślepia.
[ślepiec z Quad]


Ciągnący się milami Stary Bór nie był miejscem szczególnie gęsto zamieszkanym. Prawdę rzekłszy, niewiele osób decydowało się na osiedlenie nawet w jego pobliżu, nie mówiąc już o wnętrzu. Różne nazwy, jakimi ludzie obdarzali ten olbrzymi las i opowieści o nim krążące również nie przyczyniały się do powiększenia grona chętnych do osiedlenia się w okolicy: prastary, mroczny, diabli, czarci, dziki i upiorny to tylko niektóre przymiotniki, z jakimi ludzie łączyli słowo „bór” wspominając to miejsce. Ci o bogatszym zasobie słownictwa i większej fantazji nazywali go Prastarym Siedliszczem, Knieją Zapomnienia, Złowrogim Reliktem, albo podobnie, równie dziwnie i pretensjonalnie. Legendy o zamieszkujących las od Czasów Stworzenia demonach, potężnych źródłach dzikiej magii, dziesiątkach bestii - tych znanych i tych, o których nikomu nie śniło się nawet w najgorszych koszmarach, odstraszały resztę tych, którzy mieli ochotę zapuścić tu korzenie.
Mimo wszystko Stary Bór, pokrywający sobą dziesiątki mil kwadratowych, nie był miejscem kompletnie niezamieszkanym i zapomnianym. Prowadził przez niego jeden z najważniejszych szlaków na kontynencie, łączący olbrzymie, federacyjne królestwo Ridyen i równie olbrzymią krainę zwaną Slavią. Wielu wędrowców i kupców korzystało z traktu łączącego wschód i zachód cywilizowanego świata, ale tylko najmężniejsi, lub najgłupsi z nich pozwalali sobie skracać drogę korzystając ze ścieżek i dróżek, których całe mnóstwo krzyżowało się z głównym gościńcem. Wiadomo, że jeśli był trakt, to musiały być i zajazdy. Rzeczywiście były, ale przypominały bardziej warowne fortece, niż gościnne i przytulne gospody. Poza tym, nie było ich wiele. Mogło się zdarzyć, że wyjechawszy z jednego z nich o świcie, do następnego docierało się dopiero późnym wieczorem… albo wcale, a nocleg pod gołym niebem w Starym Borze był równie bezpieczny, jak biwak w jaskini smoka. Tym pechowcom, którzy zmarudzili i noc spotykała ich na drodze pozostawała tylko jedna możliwość: zboczyć z traktu i szukać wioski. Wbrew pozorom nie było to zajęcie beznadziejne, istniało bowiem w Starym Borze kilkanaście, może kilkadziesiąt osad, których mieszkańcy zajmowali się głównie wyrębem drzewa i eksploatacją złóż naturalnych. Niestety byli i tacy, których głównym zajęciem była, oględnie mówiąc, eksploatacja sakiewek pechowych podróżnych. Osadnicy byli głównie potomkami budowniczych traktu, albo banitami z różnych powodów zmuszonymi do zamieszkania w tej okolicy; niewielu przybywało tu z własnej woli. Wędrowcy, którzy postanowili odnaleźć jedną z takich osad mieli przed sobą trudne zadanie, bo ich rozmieszczenie ciągle się zmieniało – jedne były likwidowane po wyczerpaniu złóż, inne były pacyfikowane przez potwory z głębi lasu, gdzie indziej powstawały dla równowagi nowe osiedla, które po średnio pięciu latach znów znikały – i tak w kółko. Szukanie osady w Borze było jak łapanie ruchliwej pchły.

Wąska droga wiodąca pośród lasu przypominała wzbierającą rzekę mroku rozpraszanego ostatnimi, pomarańczowymi promieniami słońca. Jechali nią dwaj konni. Ich wierzchowce, jeden srokaty, a drugi czarny jak noc, niemal dotykały się bokami. Jeden z jeźdźców był elfem; jego długie, złote włosy opadały na zarzucony na ramiona zielony płaszcz spięty pod szyją brylantową spinką w kształcie harfy, która nie pozostawiała wątpliwości, co do profesji właściciela. Elf był bardem, i to nie byle jakim – brylant zarezerwowany był dla prawdziwych mistrzów. Nawet gdyby ktoś nie zwrócił uwagi na taki detal jak spinka, to lutnia umocowana przy siodle ostatecznie wyjaśniała sprawę. Więcej kłopotów sprawiało rozpoznanie drugiego jeźdźca. Siedzący na czarnym rumaku mężczyzna był człowiekiem – elf raczej nie mógłby mieć tak paskudnej gęby, ale może to tylko światło i cienie igrały na jego zmęczonej, pooranej bliznami twarzy nadając jej tak złowrogiego wyglądu? Nienaturalnie wyglądały też jego długie, spięte na głowie skórzaną opaską włosy, które były popielato-siwe. Takie włosy można było znaleźć na głowie wiekowego starca, a nie mężczyzny mogącego mieć najwyżej trzydzieści lat. Obrazu dopełniał miecz zawieszony na plecach. Niewiele ryzykując można by iść o zakład, że jeździec nie był skrybą. Niewiele więcej ryzykowałby ktoś stawiający na to, że na chleb zarabia on mieczem i że jest w tym dobry.

Jechali w milczeniu, co nie mogło dziwić – jeźdźcy, którzy zboczyli z głównego traktu niemal w samym środku Starego Boru rzadko byli weseli i szczebioczący jak skowronki. Po tej dwójce nie było jednak widać strachu, raczej skupienie. Każdy z nich intensywnie nad czymś rozmyślał, ale żaden nie miał ochoty odezwać się pierwszy.
-Lambert? – Elf przerwał milczenie. – Słońce jest coraz niżej… Nie zrozum mnie źle, nie boję się lasu, bo nie uważam, żebyśmy mieli się czego bać. Las nie skrzywdzi nas ot tak, bez powodu. Mam tylko nadzieję, że nie zdybie nas tu jakaś wesoła kompania banitów i rzezimieszków
Daj spokój, Sol. Tu gdzieś jest osada. Drwale… Drwald… Drawl, czy jakoś tak… Na pewno jest. Jest nawet karczma, podobno całkiem niezła. Wtajemniczeni często tu zajeżdżają.
Wtajemniczeni?
- Wiesz, znajomi osadników, niektórzy najemnicy, ich znajomi, znajomi ich znajomych… Teraz akurat nie pora, ale wiosną, w porze turniejów w Fuoro, bywa podobno i kilka osób w tygodniu, teraz kilku na miesiąc.
- Byłeś tam kiedyś?
- Nie.
- Nie chciałbym cię martwić, ale jesteśmy już dobrze ponad milę od gościńca, a twojej osady jak nie było, tak nie ma.
- Och, daj spokój, Solevann. Mówię ci, że to gdzieś tu.
Ledwie wojownik wypowiedział te słowa, a powietrze przeszył świst strzały, która minęła jego głowę o cal. Przez drogę przebiegła spłoszona sarna. Solevann odruchowo położył się w siodle i pośpieszył konia. Lambert błyskawicznie zeskoczył z wierzchowca jednocześnie dobywając miecza i rzucił się w krzaki. Po chwili, po przeciwnej stronie, z zarośli wyłonił się młody mężczyzna z łukiem w ręce. Stanął na środku drogi i rozejrzał się. Wyglądało na to, że był sam. Lambert nie czekając długo wyskoczył na drogę i powalił go na ziemię mocnym ciosem w szczękę.
- Co z ciebie za ptaszek – spytał klęcząc mu na plecach i wykręcając ręce – żeby spokojnych wędrowców strzałami z krzaków częstować, co?
- Aj! Zwariowałeś?! Złaź ze mnie, człowieku!
- Jeszcze chwileczka i zejdę – obiecał krępując ręce leżącego. – Proszę bardzo. Tylko bez numerów.
Nadjechał Solevann prowadząc za uzdę drugiego rumaka.
- Tylko jeden? Jakiś desperat? Samobójca? Błędny rycerz?
- Wypraszam sobie, panie. Jestem Marko, myśliwy – odparł dumnie chłopak, który zdążył już się podnieść.
- No, poluje chyba na podróżnych.
- Przestań, Lambert, on nie wygląda mi na zbója. Nie mówi jak zbój.
- I strzela coś kiepsko jak na zbója.
Chłopak spojrzał na Lamberta ze złością. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat, na jego całkiem przystojnej twarzy tu i ówdzie pojawiały się nieregularne kępki zarostu. Ciemne, krótkie włosy i duże, brązowe oczy nadawały mu wygląd marzyciela. Na prawym policzku pojawiała się opuchlizna po ciosie Lamberta.
- Nie wiem o czym mówicie, ale póki co, to pan raczył rzucić się na mnie, pobić i związać.
- Lambert, on albo jest cwany, albo pomylony…
- …albo tylko słabo strzela – dokończył Lambert, który właśnie skojarzył kilka oczywistych faktów. – Powiedz mi: polowałeś na sarnę? – Kiwnięcie głową. – Przed chwilą do niej strzelałeś? – Ponowne kiwnięcie. – No to chyba jesteś ślepy jak pijany goblin w pełnym słońcu, bo strzeliłeś kilkanaście łokci od celu i mało mnie nie trafiłeś.
Brwi chłopaka uniosły się o prawie cal, a jego i tak duże oczy zrobiły teraz się tak wielkie, że Lambert, Solevann i ich konie mogły się w nich utopić. Rozległ się perlisty, czysty jak górski potok śmiech elfa i cała pogrążająca się w zmroku okolica jakby pojaśniała przez chwilę. Marko uspokoił się i uśmiechnął. Nawet oblicze Lamberta nieco się wypogodziło.
- Z czego się śmiejesz?
- Renegat Savath, obrońca i bohater elfów, największy wojownik od Wieków Wojen i pierwszy miecz Ridyen omal nie został ustrzelony jak łania! Wasi bogowie naprawdę mają poczucie humoru, Lambert! Gratulacje, młody człowieku, właśnie omal nie udał ci się wyczyn, o którym najtęźsi rycerze tego świata mogą tylko pomarzyć…
- Bądź tak miły, Sol, i się zamknij – przerwał mu Lambert, na którego obliczu pojawił się jednak grymas mogący uchodzić za uśmiech.
- Ja… Ja bardzo przepraszam… nie wiedziałem… nie chciałem – plątał się chłopak. – Ja wszystko…
Nagle Lambert poczuł mrowienie na całym ciele, zupełnie jakby maszerowały po nim setki małych robaczków o lodowatych nóżkach. Jednocześnie pojawiło się uczucie niepokoju. Elf najwyraźniej też coś wyczuł, bo uśmiech zgasł na jego twarzy.
- Lambert, czy to jest to, o czym ja myślę?
Pytanie było czysto retoryczne, bo żaden z nich nie miał wątpliwości, że w pobliżu pojawiła się siła magiczna, najprawdopodobniej jakaś istota, i że jej uwaga skierowana jest właśnie na nich. Jedynie Marko wydawał się nie wyczuwać potężnej aury. Nie tylko wydawał się nie odczuwać lęku, ale wręcz nabrał pewności siebie.
- Najmocniej panów przepraszam. Całe to zajście wydałoby mi się zabawne, gdyby nie fakt, że pańskie życie zostało narażone na szwank, panie Lambert. Szczęściem jednak nie doszło do tragedii. Mimo to jeszcze raz chciałbym wyrazić moje ubolewanie, a ponadto zaproponować szanownym panom nocleg w pobliskiej wsi, bo podróż nocą w tych okolicach to niezbyt bezpieczne przedsięwzięcie. Będzie to zaszczyt dla mnie, mojego ojca i całej wsi gościć tak dostojnych mężów, tym większy, że poznaję w panu – tu zwrócił się do Solevana – mistrza lutni.
Gdyby chłopakowi nagle wyrosły skrzydła nie zdziwiliby się bardziej niż po tej przemowie. Nieczęsto zdarzało im się przecież usłyszeć takie słowa z ust młodego chłopaka, który prawdopodobnie pół swojego życia spędził w lesie gadając do siebie, a w najlepszym przypadku rozmawiając z wiewiórkami. Marko w tej chwili nie tylko mową przypominał kogoś innego, jego postawa i wyraz twarzy wskazywały raczej, że mają do czynienia z młodym szlachetką niż myśliwym.
- Powiedz mi, mały, kim jest twój ojciec? – spytał Solevann przechylając się w jego kierunku.
- Sołtysem wioski, do której was zapraszam. Więc jak będzie?
Lambert i Sol spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
- Skorzystamy z twojej oferty – zdecydował Lambert. – Jak daleko jest do tej wsi?
- Niedaleko. Cieszę się, że doszliśmy do zgody. Podałbym panom rękę, ale na nieszczęście obie mam związane.
Lambert szybko uporał się z więzami i po nieco oficjalnej wymianie uprzejmości cała trójka ruszyła dalej. Dziwne wrażenie obecności magii znikło równie nagle jak się pojawiło.

Po kilku minutach niespiesznego marszu w lesie dała zauważyć się zmiana. Coraz mniej było starych, a więcej młodych drzew i ściętych pni. Dalej las przechodził w karczowisko, które po chwili ustępowało miejsca dużej polanie. To właśnie na niej znajdowała się otoczona niskim ostrokołem osada. Kilkanaście chatek i domków różnej wielkości i kształtu rozmieszczonych było bez wyraźnego planu. Większość z nich była niewielka, parterowa, ale było też kilka budynków większych. Zrobiło się już dość ciemno, więc niewiele więcej można było zauważyć. Gdzieś przed podróżnikami rozległo się wołanie.
- Stać! Kto idzie?!
- To ja, Marko! Przyprowadzam dwóch gości! Zacni ludzie, a właściwie zacny człowiek i elf!
- Wchodźcie śpieszniej, mrok zapada! Sam wiesz, że ostatnio nie jest bezpiecznie po zmroku!
- A kiedy było?
Wjechali między domy. W tym czasie Lambert pomyślał, że całe to pokrzykiwanie przy bramie nie jest zbyt rozsądnym pomysłem, bo wrzaski słyszało chyba wszystko i wszyscy w promieniu mili. Zachował jednak to spostrzeżenie dla siebie.
Zatrzymali się przed jednym z dwóch piętrowych budynków we wsi. Z za brudnych szyb na parterze sączyło się ciemnożółte światło, a z wnętrza dobiegały głosy ożywionej dyskusji.
- To jest nasza karczma – oznajmił Marko z dumą w głosie. – Ojciec urządził jakieś zebranie. Hej, Geb! – zawołał na przechodzącego opodal chłopaka. – Zaprowadź konie do stajni i zajmij się nimi dobrze. Rozumiesz? Niech cokolwiek zginie, albo się uszkodzi, to przejdziesz się po lesie o północy. Jasne?
- No.
Lambert i Sol wzięli najpotrzebniejsze rzeczy i pozwolili odprowadzić konie anemicznemu młodzieńcowi o aparycji zdechłego bazyliszka. Marko wytłumaczył im gdzie jest stajnia, by w razie potrzeby mogli bez przeszkód dostać się do koni i juków, a następnie zaprosił na salę.
Wnętrze karczmy w niczym nie odbiegało od standardu: koło od wozu i parę świec na nim zatkniętych imitowało żyrandol, stoły i krzesła z kiepsko heblowanych, ale dobrze wytartych tyłkami i łokciami gości desek, brudne okna. Klasyka – jak to określił Solevann. Sala była wypełniona niemal po brzegi. Obok mężczyzn, którzy zapewne spędzali tu większą część swego życia, byli także starcy, kobiety i dzieci. Wyglądało na to, że zeszła się tu cała, albo niemal cała, wieś; w sumie dobrze ponad pół setki osób. Wszyscy, czy to siedzący przy stole, na stole, na podłodze, czy też stojący, jak umówieni odwrócili się w stronę drzwi. Marko uśmiechnął się szeroko, pozdrowił ich ręką i skierował się do stojącego na prowizorycznym podeście mężczyzny.
- Tato, chciałbym ci przedstawić dwóch wędrowców, których miałem przyjemność dzisiaj poznać, a którzy potrzebują na dziś noclegu. Lambert i Solevann – oto ich imiona.
- Witam was serdecznie! Jestem Regimił, sołtys. Zawsze znajdzie się u nas miejsce dla porządnych podróżnych. Zechciejcie jednak chwilę zaczekać, aż narada dobiegnie końca, wtedy zostaniecie należycie obsłużeni. Tymczasem proszę, znajdźcie sobie tu jakieś wygodne miejsce i spocznijcie nieco.
Mimo panującego tłoku szybko znalazły się krzesła dla gości, nie zabrakło też stołka dla Marka. Kiedy cała trójka usiadła, a wszystkie szepty i komentarze ustały, sołtys zaczął przemawiać. Początkowo ani Lambert, ani Solevann nie zwracali uwagi na treść przemówienia, a tylko przyglądali się mówiącemu. Choć nie zamienili ze sobą ani słowa, obaj myśleli o tym samym: jak człowiek tak nieurodziwy jak sołtys może być ojcem tak przystojnego chłopaka jak Marko. Regimił był mężczyzną na oko pięćdziesięcioletnim, który najprawdopodobniej lubił dobrze zjeść i popić, co przy jego niskim wzroście i ciemnoróżowej karnacji nadawało mu wygląd prosięcia. Krótkie, przyczesane na bok srebrne włosy i bystre, jasnoniebieskie oczy nie pasowały do jego ogólnego wizerunku i wydawały się jakby pożyczone od kogoś innego. Jego osobę cechowała jednak pewna elegancja, której źródła najpewniej upatrywać można było w jego zachowaniu: w gestach wykonywanych z pewnym rozmysłem i subtelnością, sposobie w jaki mówił. Można było się domyślać, że przeszłość tego człowieka związana była z jakimś dworem.
Pierwszy kwadrans przemówienia umknął uwadze podróżnych. „Było tam coś o młynie, zbożu, mące i takich tam…”, opowiadał później Lambert. Dopiero po jakimś czasie sołtys zrobił pauzę pozwalając zgromadzonym zebrać myśli.
- Pora przejść do właściwego celu naszego spotkania – podjął po przerwie. – Powodem, dla którego się tu zebraliśmy jest nieszczęście, jakie spadło na naszą wioskę.
Na sali panowała kompletna cisza, która skłoniła Lamberta i Solevana do uważniejszego przysłuchania się słowom sołtysa.
- Wszyscy wiemy, że ostatnio nie dzieje się dobrze. Przekleństwo Boru zwróciło swe oblicze w stronę naszych domostw. Spokój naszego społeczeństwa został zburzony i nasze dzieci nie są już bezpieczne. Nastał kres ich beztroskich zabaw i spokojnych snów. Zagrożenie zwróciło na nas swe lica. Niebezpieczeństwo przybrało oblicze pięknej niewiasty.
Pomiędzy słuchaczami przebiegł szmer. Marko uniósł brew w zdziwieniu, a na jego twarzy pojawiło się napięcie. Lambert dostrzegł, jak poluzowuje chustę zawiązaną na szyi. Nie zdziwił się, sam był mocno zaintrygowany słowami Regimiła. Po krótkiej przerwie sołtys ciągnął dalej:
- Nie możemy dać się omamić. I nie damy! Uroda i wdzięk kobiety skrywa tylko jad i zło. Delikatne dłonie to w rzeczywistości splamione krwią szpony, a śliczne oblicze kryje ohydną mordę demonicznej poczwary! Na jej rękach lśni świeża krew naszych przyjaciół, naszej rodziny, naszej wsi! Ale my nie damy się wydusić cichcem jak myszy kotu! My staniemy w obronie naszych dzieci i kobiet! Nie damy się zniszczyć plugawej bestii! Podejmiemy walkę i zwyciężymy! Wygramy życie i honor! Wzywam więc wszystkich pragnących bezpieczeństwa i szczęścia naszej wsi, naszych dzieci, by porzuciwszy wszelkie waśnie wsparli wspólną myśl i przyłączyli się do naszej walki. Przez sześć lat nie zawiodłem waszego zaufania, więc i teraz nie zawiodę. Poprowadzę was do zwycięstwa i ocalenia naszej osady. Tylko wspólnie możemy pokonać ladacznicę z lasu, tylko wspólnymi siłami zdołamy stawić czoła zagrożeniu. I tylko wspólnie możemy zwyciężyć. Ja pragnę stworzyć tą wspólnotę. I stworzę ją. Nie ma takiej siły, której byśmy się nie oparli. Potrzebujemy tylko zjednoczyć się i walczyć! Śmierć za śmierć! Wiedźma musi zginąć!
Słuchającym udzielał się zapał sołtysa. Widać jednak było, że zmagają się z własnym strachem. Szczególnie wyraźne emocje mógł obserwować Lambert spoglądając na Marka. Jego twarz z początku zrobiła się biała jak płótno, cały zaczął drżeć, jak w gorączce. Potem na twarz uderzyła mu krew, a na czoło wystąpił pot. Pulsujące na skroniach żyły wyglądały jakby miały zaraz pęknąć. Dłonie kurczowo zaciśnięte na kolanach robiły się niemal sine. Nagle oblicze chłopaka wykrzywił grymas złości. Zerwał się ze stołka przewracając go z hukiem.
- Bzdury! – wrzasnął. – Nie w lesie nam szukać potwora!
- Marko! Marko, opanuj się!
Jego ciałem wstrząsały dreszcze, musiał podeprzeć się o stół, żeby nie upaść. Czynione przez jego ojca próby przywołania go do porządku nie odnosiły powodzenia. Ludzie zdziwieni odsunęli się nieco.
- Nie w lesie, a tu! Tu, na tej sali, wśród nas – cedził przez zęby.
- Marko, uspokój się.
- Nie w lesie… są inni myśliwi…
- Marko, nie można przeczyć faktom. Fakty zna każdy. Zastanów się, co mówisz. Posłuchaj swojego ojca. Posłuchaj mnie, synu.
- Ciebie już dość słuchałem! Nie zrobię więcej tego samego błędu… Nie mogę…
Na twarz chłopaka powróciła bladość, po jego policzkach spłynęły łzy.
- Nie w lesie – powtórzył cicho – nie w lesie…
W kącie sali wstał jakiś mężczyzna.
- Znacie mnie, nie rzucam słów na wiatr, ze smokami nie dyskutuję. Jedno wam powiem: zielarka, bo o niej mówicie, prawda panie sołtysie? Zielarka po mojemu byłaby uczciwa kobieta. Dziwna i tajemnicza, ale wszystkie wiedźmy są takie. Ja bym jej w życiu nie posądził. Ale byłem w lasach Slavii, widziałem co tam driady robią z ludźmi. Driady też bym w życiu o nic nie podejrzewał, taka to maleńka dziewuszka… Ale one zabijały w taki sposób, że wolę o tym nie myśleć. Co chcę powiedzieć: nie wolno osądzać po pozorach. Nasza wiedźma też jest piękna jako i tamte, ale nie wiesz co to takiej za skórą siedzi.
- Dobrze mówi – odezwało się kilka osób.
- Nie ona sama jest demonem, to jakiegoś przyzwała, suka! – wrzasnęła jakaś kobieta.
- Ja też coś powiem…
- Nie trza więcej, Jamir, nie trza… Ludzie! Chytajta co tam mata pod ręcami i dawajta do lasu! Upuścić krwi potworze!
- Hola! – Zawołał sołtys, który z wyraźną radością obserwował pełen zapału tłum. – Nie wolno zapominać, że nie o wilka, czy innego zwierza nam chodzi. Trzeba przedsięwziąć odpowiedni plan, zastanowić się i namyśleć. Czy ktoś chce coś jeszcze powiedzieć?
- Ja! – Zgłosił się Marko. Był już całkiem spokojny, ale nie opuszczała go śmiertelna bladość. – Chcę tylko powiedzieć, że popełniacie błąd. Potwora szukacie nie tam, gdzie trzeba. Posłuchajcie tylko siebie. Odważni i chętni do bicia kobiety? Sprałeś już swoją, Jawir, czy dzisiaj nie miałeś jeszcze czasu? A może dzisiaj nie masz już co bić?
Zagadnięty mężczyzna zerwał się ale szybko przytrzymali go kompani. Marko powoli kierował się do wyjścia. Szedł z podniesioną głową, zaglądał ludziom w oczy, jakby chciał powiedzieć: „Jeszcze zobaczymy, kto ma rację!”
- Marko, stój – krzyknął Regimił. – Obaj wiemy, że to nie jest tylko kobieta.
- Obaj także wiemy, że nie ona jest tym potworem, którego szukasz.
Ostatnie zdanie Marko wypowiedział z krzywym uśmiechem patrząc ojcu prosto w oczy. Ten zmieszał się i spuścił wzrok. Marko wyszedł. Po chwili w absolutnej ciszy dał się słyszeć stukot kopyt i wołanie: „Stój! Kto tam?!”. Nie było odpowiedzi.
Przez chwilę jeszcze trwało milczenie. Rozległy się szepty, pojawiły niewyraźne uśmieszki. Ludzie nie patrzyli sobie w oczy. Sołtys ukradkiem otarł pot z czoła i zaczął naradzać się z człowiekiem, który właśnie do niego podszedł.
- Lambert? – szepnął Solevann niemal do ucha wojownika. – Co tu się dzieje?
- Mam niejasne przeczucie, że wpadliśmy w jakieś gówno, Sol – odpowiedział cicho Lambert – i to po same uszy. Zwłaszcza, że sołtys zezuje co rusz w naszą stronę.
- Myślisz, że poprosi nas o przysługę?
- Nie. Nie nas, tylko mnie. Ciebie poprosi najwyżej, żebyś pobrzdąkał trochę na tej swojej lutni.
- Bardzo śmieszne, Lambert. Naprawdę, ubawiłem się po czubki uszu.
- To dobrze, bo teraz już raczej nie będzie ci do śmiechu. Sołtys tu idzie z tym drugim gościem.
Uśmiechnęli się obaj. Obaj tak samo sztucznie.
- Jak tam nasi goście – sołtys również silił się na uśmiech. – Mam nadzieję, że nie znaleźliście zachowania mojego syna zbytnio gorszącym. To dobry chłopak, ale ma swoje humory i dziwactwa.
- Zapewne. – Lambert wstał. Był dużo wyższy od Regimiła. – Jesteśmy zmęczeni. Chcielibyśmy udać się na odpoczynek.
- Ależ oczywiście! To zrozumiałe. Pozwólcie, że wam przedstawię: Berhoff, właściciel tego przybytku, on zaopiekuje się wami.
- Nie potrzebujemy opieki. Zadowoli nas wskazanie pokoi – Lambert robił co mógł, żeby zniechęcić sołtysa do rozmowy, ale jednocześnie go nie obrazić. Nie miał najmniejszej ochoty mieszać się w wewnętrzne sprawy osady, ale jeszcze mniejszą ochotę miał na nocleg na zewnątrz.
- Lambert, mógłbyś okazać odrobinę wdzięczności i dobrych manier – elf włączył się do rozmowy. - Proszę mu wybaczyć. Mnie zwą Solevann, a na mojego przyjaciela wołają Lambert. Jesteśmy wdzięczni za okazaną gościnność i zaufanie, jakie nam okazaliście pozwalając uczestniczyć w zebraniu.
- Miło mi poznać. Pozwólcie za mną na piętro.
Berhoff sylwetką przypominał sołtysa. Był od niego z pewnością młodszy, miał ciemniejsze oczy, włosy i karnację, ale budowę obaj mieli podobną. Być może miał na to wpływ sposób w jaki Lambert potraktował go na dole, ale karczmarz odezwał się tylko wskazując im pokój, wręczając klucz i życząc dobrej nocy. „Dobranoc” w ustach Berhoffa brzmiało zresztą jak przekleństwo orka z wadą wymowy: „Dhorfgwanoz”.
Pokój nie był luksusowy, ale nie było też na co narzekać. Dwa sienniki, stół z nieheblowanych desek, dwa zydle, bielone ściany, lampa.
- Klasyka – stwierdził Solevann.
- Jutro z samego rana wyjeżdżamy. Lepiej zacznij wypoczywać.
Solevann roześmiał się.
- Naprawdę wierzysz, że już możemy położyć się spać? Najpóźniej za godzinę przyjdzie tu sołtys i będzie nas, przepraszam: ciebie, prosił o przysługę. Nie zniechęcisz go tak łatwo.
- W dupie mam jego prośby i przysługi. Wiesz, że spieszno mi na wschód.
- Miałem ci tego nie mówić, ale cały dzień zachowujesz się jak gbur z tawerny „Pod rozwalonym nosem”. Gdzie podziała się twoja dawna pogoda ducha?
- Porwano ją. Nie mam humoru, daj mi spokój, Sol. Bardzo cię proszę.
- Sny wróciły?
- Wróciły.
Zapadła cisza.
Domysły elfa okazały się trafne. Równo po godzinie rozległo się pukanie do drzwi. Nie odpowiedzieli. Po chwili dał się słyszeć szczęk zamka otwieranego zapasowym kluczem. Sol i Lambert uśmiechnęli się do siebie w ciemnościach.
- Dobry wieczór, panie sołtysie – rzekł głośno Lambert, gdy drzwi się otworzyły.
Ciemna sylwetka w drzwiach zawahała się, poczym weszła do pokoju.
- Cóż to za konspiracja – spytał Lambert nie zniżając tonu.
Sołtys syknął ostrzegawczo. Blade światło księżyca wpadające przez okno nie pozwalało rozmówcom widzieć się wyraźnie. Byli tylko trzema ciemnymi sylwetkami na tle nieco jaśniejszych ścian.
- Ciszej, na bogów, ludzie śpią. Żadna konspiracja, tylko ostrożność. Nie można być pewnym, czy wiedźma nie ma tu swoich szpiegów.
- No tak, wiedźma.
- Ja właśnie w tej sprawie mam do panów interes, a ściślej: do pana Lamberta. – Regimił nie mógł dostrzec w ciemności szerokich uśmiechów na twarzach rozmówców. – Z grubsza znacie problem, słyszeliście wszystko na zebraniu. Mniemam, że uważaliście?
- Dobrze pan mniema.
- Dobrze. Pan wygląda na twardego wojownika, panie Lambert, niezwykle twardego. Mógłbym iść o zakład, że żyje pan z miecza. Czy mam rację?
- Jeśli chodzi o ten zakład, to nie mam ochoty na hazard.
- Widzę, że pan jest w złym humorze. Pan stroi fochy, a ja do pana mam po prostu interes. Całkiem lukratywny dla pana interes.
- Nie przyjechałem tu w interesach.
- Ale jest pan najemnikiem, prawda?
- Niech będzie, że prawda.
- Więc ja chcę pana nająć. Chodzi o zgładzenie bestii, która osiedliła się w lesie i nęka naszą wioskę. Słyszał pan, że ludzie są gotowi sami iść. Sam to proponowałem, ale nie miałem wtedy innej możliwości, a teraz pan pojawił się, jakby go bogowie zesłali. Nie chcę narażać mieszkańców. To nie są wojownicy, panie Lambert. Oni mogą nie zdzierżyć przeciw potworze. Po co przelewać niepotrzebnie krew?
- To pan potrzebuje chyba wiedźmina, nie mnie.
- Panie Lambert, ja mówię poważnie. Niech mi pan bajek o wiedźminach nie opowiada.
- Panie sołtysie, prawda jest taka, że od jakiegoś czasu się nie najmuję. Mam inne zajęcia, a na brak pieniędzy na razie nie narzekam… Jutro muszę ruszyć do Slavii.
- Niech pan mnie jednak posłucha. Potwór zabił już czworo ludzi w ciągu ostatnich dwóch dni. W tym kobietę i dziecko. Nie wiadomo, czy rano nie znajdziemy kolejnych trupów. Ja wiem, to jest Stary Bór, niebezpieczne miejsce, ale my żyjemy tu już sześć lat i coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Wierzę, że gdybyśmy pozbyli się tego potwora, to moglibyśmy spokojnie żyć tu przez następne sześć lat. Jeśli pan nie chce zrobić tego dla pieniędzy, to apeluję do pańskiego sumienia. Tylko pan może dość szybko i sprawnie wyeliminować zagrożenie i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Nie chce pan mieć chyba krwi kolejnych ofiar na swoich rękach?
Solevann, który do tej pory nie włączał się do rozmowy, słuchał pilnie i z coraz większym zainteresowaniem. W jego głowie powstawał zarys nowej ballady. Poza tym, a może przede wszystkim, serce elfa drgnęło na myśl o tragedii bezbronnych ludzi. Częściowo z ciekawości, a częściowo, by zainteresować Lamberta zapytał:
- Co to za potwór?
- Wampir… albo demon.
- Jak wygląda?
- Z pozoru jak normalna dziewczyna. Młoda i piękna, to widać z miejsca, że czarownica, bo normalnie, bez magii, nie ma tak urodziwych kobiet…
- A te wszystkie pazury, mordy demonów i tym podobne rzeczy, o których pan mówił na radzie?
- Och, to tylko stylistyka. Hiperbola, metafora, odpowiednia retoryka. Poza tym trudno, żeby dziewczyna w ten sposób zabijała, musi jakoś zmieniać się w potwora, a wszystkie wyglądają tak, jak mówiłem.
- Czyli nikt tak naprawdę nie widział potwora?
- Nie dokładnie, ale widzieliśmy zwłoki. Czegoś tak okropnego w życiu nie widziałem. Prawdziwa masakra, tego nie mógł zrobić człowiek, to musiała być prawdziwa bestia. Demon. Kilka osób widziało też wiedźmę w pobliżu wioski wtedy, kiedy to się stało.
Lambert zastanawiał się przez chwilę. Wiedział, że jeśli sprawa jest tak oczywista, jak przedstawia ją sołtys, oczywiste jest też rozwiązanie. Coś jednak nie pozostawało do końca jasne. Może to było tylko przeczucie, może złudzenie, a może tylko zmęczenie i wzmagająca się senność mąciły mu myśli.
- Kogo już zabiła?
- Matkę i córkę. Młode kobiety. I kowala, dobry chłop, fachowiec. Trudno mi o tym mówić… Znałem dobrze ich wszystkich, tu każdy się zna, panie Lambert.
- A czwarta ofiara?
- Jaka czwarta?
- Mówił pan, że bestia zabiła czworo ludzi.
- Nie, troje. Coś się panu musiało pomylić.
- Chciałbym zobaczyć zwłoki. Miałem sporo do czynienia z potworami, po śladach na ciele ofiary można się naprawdę dużo dowiedzieć.
- Niestety, już zostały spalone. Bardzo dbamy o te sprawy. Tu, w Borze, niebezpiecznie jest zakopywać zwłoki. Nigdy nie wiadomo, kiedy wstaną.
- Przesąd. Proszę posłuchać: jutro z samego rana rozpytam się w wiosce. Potem postanowię.
- Bardzo pana proszę, niech pan nie zwleka! O co tu rozpytywać? Sprawa jest jasna. Fakty mówią za siebie. Nie było wiedźmy - nie było trupów, jest wiedźma – są trupy. Nie trzeba o nic rozpytywać, tylko iść do lasu i zrobić z nią porządek. Nie wolno tracić czasu!
Być może sołtys miał rację. Jego argumenty wydawały się logiczne, a jego wyczuwalne zdenerwowanie uzasadnione – przecież nie rozmawiali o zeszłorocznych zbiorach pszenicy. Lambert wiedział, co powinien zrobić, ale postanowił dać sobie jeszcze trochę czasu do namysłu.
- W porządku, panie sołtysie, jutro z samego rana dam panu znać o mojej decyzji.
- Dziękuję bardzo. Ufam, że mądrze pan postanowi, że obaj panowie mądrze postanowią. Jeszcze raz dziękuję za wysłuchanie mnie. Tymczasem proszę dobrze wypocząć. Dobranoc.
Przez czas jakiś Lambert i Sol nasłuchiwali oddalających się kroków Regimiła. Lambert odezwał się dopiero, kiedy ucichły one zupełnie.
- I co o tym myślisz, Sol?
- Ludzie potrzebują pomocy. Nie wiem czemu się wahasz. Nie jesteś już Savath, ale przecież masz to samo serce. Porzuciłeś zakon właśnie dlatego, że twoje serce było mocniejsze niż rozum. Za to pokochała cię Laureen. Teraz twój rozum wydaje się dusić serce. Musisz przejść próbę, nie pozwolić, byś stracił je stracił. W przeciwnym wypadku, nawet jeśli odnajdziesz Laureen, to czy ona będzie w stanie cię pokochać? Nie wolno ci się załamać, Lambert. Musisz pomóc tym ludziom.
- Wiem, ale sprawa nie jest taka prosta. I nie chodzi tu o moje serce. Pomyśl tylko: jesteśmy w Starym Borze, tu nie ma zbyt wiele miejsca na miłość, litość i sprawiedliwość, tu toczy się walka o przeżycie. Nawet jeśli zabiję tego demona, czy co tam nęka tych ludzi, pojawi się następna bestia. Nie jutro, to za tydzień, za miesiąc, za rok. A moje serce nic nie ma tu do rzeczy. Przeciwnie, serce mówi mi, że sprawa nie jest taka prosta. Ten chłopak, Marko, zupełnie jakby go coś opętało: „Nie w lesie”, pamiętasz? Mam złe przeczucia, Sol, naprawdę złe.
- Zróbmy tak: ty pójdziesz do lasu, wybadasz sprawę, ja tymczasem zostanę tutaj i popytam ludzi. Marko, to miły chłopak, ale trochę dziwny. Jest myśliwym, las to całe jego życie, możliwe, że wierzy w dobro lasu. To bardzo częste, zwłaszcza u młodych.
- Solevann, twoje serce chyba dusi twój rozum, nie możesz na to pozwolić.
Obaj roześmiali się nadspodziewanie beztrosko. Chwilę jeszcze porozmawiali i usnęli, każdy zastanawiając się nad sprawą potwora.
Rześki poranek pachniał lasem. Solevann siedział w karczmie przy szeroko otwartym oknie. Posilał się nieśpiesznie z przyjemnością wdychając zapach rosy i żywicy łączący się z aromatem świeżego pieczywa, miodu i piwa. Elf siedział przy stole samotnie, ale w karczmie było kilkunastu gości. Ci, którzy z różnych powodów nie jedli w domu, śniadali właśnie tutaj. Jedni jedli w milczeniu, inni łączyli śniadanie z partyjką kości lub kart, jeszcze inni żywo dyskutowali. Pomiędzy stołami, jak dzik w lesie śmigał gospodarz. Ubrany w niegdyś biały, teraz mieniący się tysiącem różnych odcieni fartuch Berhoff obsługiwał gości z takim przejęciem, jakby jego przybytek był najpoważniejszą jadłodajnią w stolicy Ridyen. Szczególnie dużo uwagi poświęcał Solevanowi. Raz po raz podbiegał, przysiadał się, pytał o zamówienie, zagadywał i życzył smacznego. Kiedy znalazł tylko dłuższą chwilę wolnego czasu siadał przy stole z kuflem piwa i od nowa rozpoczynał rozmowę.
- Wy podróżujecie po całym świecie, mistrzu, powiedzcie, gdzie najlepsze mają karczmy, co? - Wszędzie, podobnie jak wszędzie są kiepskie gospody. Wystarczy spojrzeć na Campfort, kilka ulic dalej od „Jednorożca”, jednej z najlepszych w Ridyen stoi „Chmielik”, najgorsza chyba karczma na kontynencie.
- Prowadziłem kiedyś karczmę w stolicy. „Złoty kufel”, słyszeliście, mistrzu?
- Niestety.
Berhoff wzruszył ramionami. Solevann wiedział, że nie powinien pytać dlaczego teraz zamiast „Złotego kufla” w Campfort, prowadzi „Drewnianego Smoka” gdzieś w dziczy. Karczmarz jednak pociągnął solidny łyk piwa i ze smutkiem zaczął opowiadać historię jego tułaczek. „U Alchemika” zamknięto mu, bo podobno oszukiwał na piwie, chrzcząc je jakimś tajemniczym specyfikiem, „Płonący krasnolud” został rzeczywiście spalony przez krasnoludy, którym nie spodobała się nazwa karczmy, „Niewidzialny Dukat” splajtował, „Złoty kufel” zamknęła Królewska Inspekcja sanitarna. Lista karczm i miejscowości była długa jak broda tysiącletniego krasnoluda i kończyła się właśnie na „Drewnianym Smoku” i Starym Borze. Podczas opowiadania Berhoff osuszył do dna trzy kufle piwa. Solevann mu nie przerywał, bo miał nadzieję dowiedzieć się czegoś interesującego. Rozmowa, a raczej monolog zakłócany czasem przez elfa zeszła na ostatnią wojnę ze Slavią. Okazało się, że Berhoff robił w życiu coś poza prowadzeniem karczmy.
- Byłem wtedy na wojnie. Nie zgadniecie, mistrzu, gdzie!
- Kucharz wojskowy?
- Nie! Właśnie, że nie! Piechota! I to jaka! Książęce Oddziały Piechoty, Oddział Ubezpieczenia Łuczników Elfich. KOP-Elfy! Mam nawet złoty medalik. Każdy piechociarz, który brał czynny udział walkach dostał taki od króla, wtedy księcia. Zaraz pokażę!
Oczy karczmarza wypełnione były blaskiem, kiedy sięgał do szyi i szukał pod fartuchem swojej pamiątki. Solevann zastanawiał się jak mógł wyglądać Berhoff za czasów służby. Nagle oblicze karczmarza stężało. Radość ustąpiła miejsca zdziwieniu, a potem smutkowi graniczącemu z rozpaczą.
- Zginął! Mój medalik zginął!
Zerwał się i pognał do kuchni. Kilku gości przez chwilę wpatrywało się w drzwi, za którymi zniknął gospodarz, nie bardzo rozumiejąc co się stało. Elf spojrzał przez okno na krzątających się między domami ludzi. Większość mężczyzn szła do lasu, na ramionach nieśli siekiery. Kilku z nich weszło jednak do gospody na jedno piwko przed pracą. Solevann obserwował przez chwilę gości i dopiero teraz dostrzegł jakiś podział. Kiedy obok jakiejś grupki osób ktoś przechodził, grupa reagowała dwojako: albo wesoło go pozdrawiała, albo milkła nagle i odwracała wzrok; podczas powitań nie wszyscy podawali sobie ręce. Po baczniejszym przyjrzeniu się, był niemal pewien istnienia dwóch obozów. Rozmyślania przerwał mu mężczyzna, który nieco onieśmielony, mnąc czapkę w rękach, podszedł do jego stołu i zapytał:
- Wybaczcie, mistrzu, że przerywam wam wasze przemyśliwania, ale byśmy z kolegami bardzo chcieli, żebyście nam coś no, wzięli i zagrali.
- Oczywiście. Macie jakieś konkretne życzenie?
- No… e… po prawdzie, to nie… coś wesołego takiego.
- W porządku.
Solevann wstał i w karczmie momentalnie zaległa cisza. Bard dbał o poziom wykonywanych utworów, więc nie miał w repertuarze wielu piosenek, które mógłby przedstawić w takim gronie. Postanowił więc improwizować. Zagrał i zaśpiewał zabawną historię przygód pewnego króla walczącego z innym o utrzymanie królestwa. Zawierała ona wszystkie elementy, które zazwyczaj zadowalały publikę pokroju tej, przed którą teraz grał: obaj królowie nie grzeszyli inteligencją, krew lała się strumieniami, wątek miłosny sprowadzony był głównie do sypialni obu władców, a fabuła była prosta i nieskomplikowana jak dieta trolli. Utwór kończył się uśmierceniem złego i głupiego króla i zajęciem jego miejsca przez jeszcze gorszego i jeszcze głupszego. Ten sympatyczny utworek powinien zrobić furorę w miejscu takim jak to, więc konsternacja jaka zapanowała na sali mocno zdziwiła elfa. W kompletnej ciszy dało się słyszeć pochrząkiwanie, szepty i nerwowe chichoty. Ludzie patrzyli na siebie tak, jakby mieli zamiar się bić.
- To może coś innego – zaproponował cichym głosem bard myśląc o ponownym wykonaniu poprzedniego utworu z drobnymi modyfikacjami, czyli wyrzuceniem wszystkiego, poza scenami miłosnymi i batalistycznymi.
Propozycja nie wydała się chyba kusząca, bo większość ruszyła do drzwi. Nim pierwsi do nich dotarli, gdzieś z zewnątrz dał się słyszeć rozdzierający krzyk:
- Ludzie!!! Ludzie!!!
Do karczmy jak burza wpadł mężczyzna, którego rude, rozczochrane włosy przypominały szalejący płomień. Zebrani odskoczyli do tyłu.
- Ludzie!!! – Wrzask wstrząsnął budynkiem w posadach. – Ludzie!!!
- Czego się tak, zaraza, Jamir drzesz jakby ci smok dupę prażył?!
- Znaleźlimy Mysiora! Nie żyje! Zabity jak i tamte!
Wczesnym rankiem, kiedy tylko nieco się rozwidniło, zanim jeszcze Solevann zszedł śniadanie, Lambert wybrał się do sołtysa. Chłodne i wilgotne powietrze wypełnione słodkim aromatem żywicy i rosy szybko przepędziło z jego powiek resztki snu.
Dom sołtysa nie wyróżniał się z pośród innych, ale Lambert trafił bez problemów. Właściciel już nie spał i najwyraźniej go oczekiwał, bo powitał go już w drzwiach.
- Witam pana! I jak, namyślił się pan?
- Tak. Zajmę się tym.
- Wspaniale! Powiem ludziom, złożymy się wszyscy. Nie straci pan na tym, panie Lambert.
- Wiem. Zanim wybiorę się do lasu chcę wiedzieć więcej o przyczynie kłopotów.
- Oczywiście, zapraszam do środka..
Ściany pokryte były skórami i trofeami. Tu i ówdzie wisiał jakiś obraz. Przeszli do pokoju i wygodnie usiedli w fotelach przy gustownym stoliku. Domek urządzony był w eleganckim i kosztownym stylu. Wydawało się, że poza Regimiłem nikogo w nim nie ma.
- Marko wrócił? – zainteresował się Lambert.
Po twarzy sołtysa przemknął grymas.
- Nie. Zdarzało mu się to już nieraz, ale teraz naprawdę obawiam się o niego.
- Nie wyglądał wczoraj dobrze…
- Pan chciał się czegoś dowiedzieć o potworze – przerwał nieco brutalnie gospodarz. – Słucham?
- W porządku. Jak wygląda?
- Jak normalna, ładna kobieta, mówiłem panu wczoraj.
- Nie zmienia formy?
- No… nie, chyba nie. To znaczy, że nikt nie widział, żeby zmieniała, ale przecież normalnie dziewczyna nie mogłaby tak zmasakrować człowieka.
- Mówił pan, że ktoś ją widział zaraz po zabójstwach. Kto?
Sołtys wydawał się być coraz bardziej zirytowany, wiercił się i raz po raz spoglądał w kierunku okna.
- Ach, panie Lambert, co pan się w śledztwo bawi? Niech pan idzie do lasu i po prostu zabije sukę!
Przez moment twarz sołtysa zmieniła się, wykrzywił ją grymas złości. Lambert dostrzegł zaciśnięte pięści Regimiła. Jednak sołtys równie szybko jak wybuchnął, opanował się. Schował twarz w dłoniach i załkał.
- Panie Lambert, niech pan zrozumie: my tu sobie rozmawiamy, a ona może zabija kolejnego mojego przyjaciela. Może gdzieś tam kona mój syn?
- Niech pan się uspokoi. Muszę mieć więcej informacji zanim tam pójdę. Chcę wam pomóc, ale nie mam zamiaru dać się zabić. Jeszcze tylko kilka pytań. Jak zostały zabite ofiary?
- Jak to jak?
- Jaki rodzaj obrażeń? Rany cięte, kłute, miażdżone, szarpane, obrażenia od magii, kwasu, ognia? Wszystko, co może mnie spotkać.
- Nie wiem, nie znam się, a medyka wtedy nie było. Były tylko bardzo potłuczone, połamane. Rozbite głowy…
- Gdzie to się stało?
- W lesie. Zaraz na skraju.
- Może to był niedźwiedź?
- Nie! Mówię panu, że nie! – Sołtys walnął się dłonią w czoło, jakby sobie coś nagle przypomniał. – Kowal to widział! Kowal widział jak bestia morduje jego żonę i córkę, ale nie mógł nic zrobić…
- Czyli jednak ktoś widział, jak ona morduje?
- Tak. Kowal widział, opowiadał o tym. Był w szoku, nie mogliśmy się z nim dogadać.
- W takim razie ja spróbuję. Gdzie go znajdę?
- W ziemi. Nie żyje, powiesił się następnego dnia. Biedak. Miał tylko żonę i córkę, to była cała jego miłość, a ona mu je zabrała. Jak by pan się czuł, panie Lambert?
- Rzeczywiście, ale mówił pan wczoraj, że kowala zabił demon, ta cała zielarka.
- Bo w sumie tak było, gdyby ona nie zabiła mu rodziny, to chłop by się nie powiesił. Stracił wszystko.
Lambertowi stanął przed oczami obraz Laureen, jego ukochanej. Przed dwoma laty została porwana. Od tego czasu rycerz stale jej szuka. Pomyślał o tragedii kowala, któremu nie pozostała nawet nadzieja, którą Lambert żyje od dwóch lat. „Pozwól prowadzić się swojemu sercu” – zabrzmiały w jego myślach słowa Solevana. Wszystkie wątpliwości, których coraz większą ilość podsuwał mu rozum znikły, sołtys poruszył odpowiednią strunę. Lambert wstał.
- Gdzie ją znajdę?
- Bogom niech będą dzięki. Dam panu człowieka, który pana zaprowadzi. Chodźmy.
Chwilę później stali przed chatą w zachodniej części osady. Sołtys zastukał w szybę. W drzwiach pojawiła się niska kobieta. Obrzuciła przybyłych niechętnym spojrzeniem.
- Czego?
- Bruna jak zwykle niezadowolona. Bądź tak miła i zawołaj Jamira.
- Nie ma go.
- Zaraza – strapił się sołtys. - A gdzie jest?
- A skąd ja mam wiedzieć, jak nawet wy nie wiecie?
Nie czekając na odpowiedź kobieta zatrzasnęła drzwi. Sołtys zamyślił się.
- Miła kobieta – zauważył Lambert. – Tylko jeden człowiek we wsi wie gdzie mieszka wiedźma?
- Nie. Naturalnie, że nie. Tylko, że ten byłby najlepszy.
- Potrafię sobie radzić w lesie. Może być ktokolwiek, kto zna drogę.
- Lepiej będzie odnaleźć Jamira.
- Podobno zależy panu na czasie?
Sołtys wahał się jeszcze przez chwilę. Rozglądał się dookoła, spoglądał to na Lamberta, to na las, potem patrzył w ziemię drapiąc się po głowie. Mruknął coś pod nosem i zwrócił się do Lamberta.
- Dobrze. Poprowadzi pana młody myśliwy. Niech pan na niego uważa, on większą część życia spędza w lesie, czasem dziwnie się zachowuje. Rozumie pan, to samo co u Marka. Obawiam się najgorszego… Boję się, że wiedźma mogła mieć na nich większy wpływ, niż nam się wszystkim wydaje. Nie chciałem o tym myśleć, ale to może być prawda. Rozumie mnie pan? Oni są młodzi, mają tyle doświadczenia i rozumu, co zające. Nic dziwnego, że młoda i piękna czarownica mogła im zawrócić w głowie.
- Rozumiem. To możliwe.
Lambertowi przypomniał sobie wczorajszą przygodę z udziałem Marka. Wspomniał pewność siebie, jakiej nabrał Marko po pojawieniu się magii, której źródłem mogła być właśnie wiedźma, demon, czy cokolwiek, czym była dziewczyna z lasu.
- To bardzo możliwe, panie sołtysie – powtórzył. – Na szczęście to prawdopodobnie nic groźnego. Taka więź zazwyczaj wygasa po śmierci mistrza.
- Naprawdę, bogowie pana zesłali, panie Lambert. Chodźmy teraz.
Kiedy znaleźli się na północno-zachodnim krańcu wioski i doszli do krawędzi lasu sołtys zawołał:
- Weber!! Weber!!!
Po chwili lasu wyłonił się młody, ubrany na zielono mężczyzna. Jasne włosy spięte miał z tyłu w krótką kitkę, na jego plecach wisiał łuk i kołczan. Szybkim krokiem skierował się w stronę sołtysa i Lamberta.
- Dzień dobry panom. Czego sobie życzycie, panie sołtysie?
- Dzień dobry, Weber. To jest pan Lambert, postanowił nam pomóc przy rozwiązaniu naszego problemu.
- Czyli, mówiąc prosto, chce zabić zielarkę? – Weber badawczo przyjrzał się Lambertowi, jego niebieskie oczy wypełnione były młodzieńczym blaskiem i energią. – Gratulacje.
- Słuchaj Weber, nie wiem, co wy, myśliwi, sobie myślicie. Nie obchodzi mnie to. Wszyscy mieszkańcy żyją przez nią w strachu. Ogół zgodził się, że trzeba się jej pozbyć. Ty masz tylko zaprowadzić do niej pana Lamberta.
- Jasne, panie sołtysie, poza tym nie kiwnę nawet palcem.
- Weber, proszę o to ciebie, bo właściwie nie miałem wyboru, ale postaraj się mnie nie zawieść. Wiesz, jak twojemu ojcu zależy na tartaku.
Weber zacisnął usta i odwrócił się do lasu.
- Idziemy, panie Lambert. Do widzenia, panie sołtysie – rzekł chłodno i ruszył w krzaki.
Przez jakiś czas szli w milczeniu. Lambert wpatrywał się w plecy przewodnika i próbował się skupić na zadaniu. Przypomniał sobie Marka i jego dziwne zachowanie na zebraniu. Opętanie? Całkiem możliwe. To by znaczyło, że bestia z którą miał walczyć jest piekielnie inteligentna. Potwór przybrał podobno postać młodej kobiety. Nie była to na pewno mimikra, bo te nie mogą wywołać opętania. Doppler też nie. Najprawdopodobniej demon. Z tym, że wiedźma według sołtysa żyje tu już ponad rok, a mordy zdarzyły się dopiero trzy dni temu. Demon zabijałby od razu. Driady zadają inny rodzaj obrażeń, dzikie elfy też. Wampir? Dzięki olbrzymiej sile mogą zatłuc ofiary na śmierć, ale to może zrobić każdy odpowiednio silny człowiek. Wampiry potrafią opętać, ale nie zabijają zazwyczaj ofiar tłukąc je. Poza tym, zabicie ofiary przynosi wampirowi zawsze więcej kłopotu niż pożytku, chyba, że się broni. W tym wypadku ofiarami były kobieta i dziecko, one z pewnością nie atakowały. „Cholera” – pomyślał Lambert podsumowując kilkuminutowe rozważania. Jedną rzecz wiedział na pewno – wiedział zbyt mało. Możliwe, że źródłem kłopotów nie była zielarka, tylko jakaś inna bestia. Być może sołtys w swoim zapale zbyt szybko wydał wyrok? Cóż bowiem wskazywało na zielarkę? To, że podobno widział ją kowal, który następnego dnia się powiesił? To, że mieszkała z dala od innych, że unikała ludzi?
Lambert postanowił dowiedzieć się czegoś więcej ze źródła, które mogło być bardziej wiarygodne niż sołtys, który przecież nie musiał znać się na życiu lasu. Postanowił wypytać myśliwego, który właśnie osunął się w jakiś dół.
- Długo siedzisz w lesie?
Myśliwy przyśpieszył kroku nie odzywając się.
- Słyszysz mnie, Weber?
- Długo – odpowiedział nie odwracając się. Najwyraźniej nie miał ochoty na rozmowę.
- O co chodzi, Weber? Masz coś przeciwko mnie?
- Nie.
- Patrz na mnie, kiedy mówię do ciebie! – Lambert chwycił go za ramię i odwrócił do siebie.
Myśliwy szybkim ruchem odtrącił rękę Lamberta i spojrzał mu prosto w oczy. W jego spojrzeniu kryła się złość. Był spięty, gotów do walki.
- Czego chcesz? Ja mam cię tylko zaprowadzić na miejsce.
- Chcę porozmawiać.
- Nie mam ochoty. Było gadać z Berhoffem, Jamirem, albo kimś innym wiosce. Ja się nie mieszam.
- Nie mieszasz w co?
- W sprawy sołtysa.
- Sprawy sołtysa? Przecież coś morduje ludzi z waszej wsi, to chyba nie tylko sprawa sołtysa.
- Słuchaj pan, mamy jeszcze kilkanaście minut drogi. Las jest tu gęsty, teren nierówny. Lepiej chodźmy, jak mamy iść. – Odwrócił się, ale stał w miejscu. Lambert nie ruszał się. – Marko pana przyprowadził do wsi?
- Tak.
Lambert nie mógł widzieć smutnego uśmiechu na twarzy Webera.
- Zabije ją pan?
- A nie powinienem?
Myśliwy odwrócił się. W skupieniu przyglądał się Lambertowi. Patrzyli sobie prosto w oczy. Wydawało się, że las wstrzymał oddech oczekując w napięciu na odpowiedź myśliwego.
- Nie wiem – odpowiedział w końcu – ale według mnie, to nie ona.
- Dlaczego?
- Dlaczego miałaby być to ona?
- Podobno kowal był przy tym, jak mordowała jego rodzinę.
Weber uśmiechnął się, co nie wydawało się odpowiednią reakcją na wspomnienie o masakrze.
- Kowal nie trzeźwiał od tamtego wieczora. Poza tym kompletnie pomieszało mu się w głowie. Mógłby powiedzieć, że rodzinę zamordowały mu krasnoludy, gdyby przyszło mu to wtedy na myśl.
- Ale nie przyszło, dlaczego więc zielarka przyszła?
- Sołtys zapytał go wprost, czy to nie była ona.
- Chyba jej nie lubi, co? Może ma powód. Sołtys zawsze tak łatwo wpada w zapał?
- On? W zapał? To najbardziej wyrachowany człowiek, jakiego widziałem. Nigdy nie wypowiedział ani słowa, którego nie chciałby wypowiedzieć. Nie darmo siedział pół życia na dworze Fuoro.
- Załóżmy, że to nie zielarka. Dlaczego miałby nastawiać ludzi przeciwko niej?
Młody myśliwy rozejrzał się dookoła, jakby obawiając się, że ktoś ich śledzi.
- Chodźmy dalej.
Przez kilkanaście minut marszu żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Wreszcie doszli na skraj niewielkiej polany. Soczysta zieleń otaczała kryty żółtą strzechą domek z ciemnego drewna. Na znak Webera położyli się w paprociach. Tak ukryci byli niezwykle trudni do wypatrzenia, a sami widzieli polanę doskonale.
- Ona tutaj mieszka – odezwał się szeptem Weber. – Niewielu zna to miejsce.
- Wierzysz, że to nie ona zabija?
- Tak.
- Kto więc?
- Nie mam pojęcia.
Zamilkli. Lambert zamyślił się wpatrując w drzwi chatki. Ciekaw był zobaczyć budzącą tyle kontrowersji zielarkę, ale wolał przemyśleć sprawę dokładnie. Chciał wiedzieć, czy najpierw bić, a dopiero później pytać, czy też zrobić na odwrót.
- Ludzie!! Znaleźlimy Mysiora! Nie żyje! Zabity jak i tamte!
Gdyby Jamir oznajmił, że olbrzymi smok właśnie pożarł sołtysa nie zdołałby bardziej przerazić obecnych. Wszyscy, z wyjątkiem Solevanna, wybałuszyli oczy i zbledli. „Zupełnie jakby mieli zamienić się w ryby” – przemknęło przez myśl elfa.
- Ludzie!!! – wrzasnął znów Jamir. – Ludzie!!!
- Krzyknij jeszcze raz, to wywrócę cię na drugą stronę przez tyłek, dziwaku – zagroził jakiś mężczyzna o posturze niedźwiedzia. – Panowie, nie ma co czekać. Trzeba chwycić, co kto ma pod ręką i samemu wybrać się do lasu, złożyć wizytę potworze. Nie oglądać się na sołtysa, bo teraz to on jej i podziękować chyba gotów.
- Ty uważaj co mówisz, Boren! Uważaj, co mówisz!
- A co, nie prawdę mówi?! Teraz kogo nam wybierać, jak nie jego?! Co?! Mysiorowi łeb ukręcili i spokój!
- Ty, ty! Że niby sołtys… Mysiora?! Jak ci przejadę siekierą po glacy, to zaraz jaśniej pomyślisz!!
- Ludzie!!! Ludzie!!! Znaleźlimy Mysiora!!!
- Zamknij pysk, bo nie zdzierżę!!
Kłótnia przybierała coraz gwałtowniejszy obrót i co poniektórzy zaczęli zerkać pożądliwie na siekiery oparte o ścianę. Solevann nie miał wątpliwości, że znajdują tu ujście emocje gromadzone od dawna. Postanowił działać, zanim nie było zbyt późno. Wskoczył na stół i trzasnął kuflem o ziemię, by zwrócić na siebie uwagę.
- Panowie! Cisza! – Rzeczywiście, kłótnia ucichła. – Panowie, stoimy w obliczu zagrożenia, w lesie czai się niebezpieczeństwo. Jakiekolwiek spory nie przyczynią się do naszego umocnienia, wręcz przeciwnie. Jeśli trzeba coś wyjaśnić to proponuję konstruktywną dyskusję, byle krótką i rzeczową.
- Kunstry… Kuratys…Korutasyntywne co?
- Cisza! Niech mówi.
- Dziękuję. Wiem, że możecie traktować mnie jak obcego, gdyż jestem tu dopiero od wczoraj. Nie chcę jednak żebyście się tu pozabijali, albo dali zabić temu, co czai się w lesie, więc postaram się wyjaśnić parę spraw. Pierwsze: kto to był Mysior?
- Dostawca – odezwał się ktoś w kącie sali. – Zawoził skóry i inne wyroby do miasta, a z powrotem przywoził pieniądze i różne towary. Prowadził tu nawet sklepik. Złoty człowiek.
- Oszust i dusigrosz! – krzyknął ktoś spod ściany.
- Zamknij pysk, bo ja ci go zamknę!
- No, no! Nie bądź taki heros!
- Świnia! Zdrajca!
- Kupa gobliniego gówna!
Kłótnia wybuchła na nowo. Solevann z niejakim trudem ponownie skupił na sobie uwagę.
- Cisza!! Ja teraz mówię!! – Ludzie powoli zamilkli. – Dziękuję. Rozumiem, że Mysior nie żył w przyjaznych stosunkach z Regimiłem. Czy może starał się o tytuł sołtysa?
- Gdyby go nie zabili pewnikiem zostałby sołtysem!
- Nigdy!!
- Mordercy!! Zdrajcy!!
- Ludzie!!! Ludzie!!!
- Dość!!! – Krzyk Solevana momentalnie uciszył towarzystwo. - Czy wy sądzicie, że sołtys zabił Mysiora, żeby zachować tytuł?! A później, dla rozrywki jakąś kobietę i dziecko też zabił?! Powariowaliście?!
Na twarzach zebranych pojawiło się zakłopotanie. Jedni wbili wzrok w podłogę, inni w powałę, jeszcze inni w ściany. Ze szczególnym uporem unikano spojrzenia elfa.
Nagle drzwi do karczmy otworzyły się i pojawił się w nich sołtys. Powitało go grobowe milczenie, które przerwał wrzask Jamira.
- Ludzie!!! Znaleźlimy Mysiora!!!
Sołtys sprawiał wrażenie zaskoczonego, szybko jednak opanował się.
- Panowie! Stało się kolejne nieszczęście. Wszyscy wiecie, że z dostawcą nie łączyła mnie przyjaźń, ale jestem wstrząśnięty tak samo jak wy. Podjąłem już odpowiednie kroki, niestety zbyt późno, jak się okazuje. W lesie jest już najemnik, który obiecał zgładzić potwora. Tymczasem, jako sołtys zabraniam komukolwiek wchodzić do lasu. Wasze zdrowie i życie więcej dla mnie znaczy niż kilka ściętych drzew czy zdobytych futer więcej. Nie chcę, byście narażali się na niebezpieczeństwo. Jednak będę potrzebował kilku ludzi, by zabrać z lasu ciało Mysiora.
Zanim sołtys skończył mówić ostatnie zdanie, kilku ludzi już zdążyło się zgłosić. Sołtys wybrał trzech. Solevann po namyśle również się zgłosił. Regimił wyglądał na zakłopotanego.
- Słucham pana?
- Też chcę pójść. Być może się przydam. Zresztą chcę się tu trochę rozejrzeć.
- Jesteśmy zaszczyceni, ale nie moglibyśmy narażać zdrowia tak zacnego gościa. Z przyjemnością, bym się zgodził ale sam pan rozumie… Nie jest to najbezpieczniejsze przedsięwzięcie.
- Posługuję się mieczem nie gorzej niż lutnią – zapewnił Sol.
- Widok może być niezbyt przyjemny…
- Z pewnością widywałem gorsze.
Sołtys zamyślił się głęboko.
- W porządku, ale ostrzegałem pana – rzekł w końcu.
Chwilę później cała czwórka oddalała się od zabudowań w kierunku lasu. Na czele szli sołtys wraz z karczmarzem, a obok nich Solevann, nieco z tyłu Jamir i jeszcze jakiś mężczyzna. Weszli w las. Posuwali się wzdłuż wąskiej drogi, właściwie ścieżki, którą mógł z ledwością przejechać wóz.
- Nie powinno nas iść więcej, panie sołtysie? – zapytał Sol.
- Nie. Zresztą to nie… – sołtys zatrzasnął szybko usta. – To bezpieczniej iść niewielką grupą, bo może przejdziemy niezauważeni. Dlatego obawiałem się brać pana z nami.
Sołtys szybkim, nerwowym krokiem zszedł z drogi między drzewa. Reszta poszła za nim. Bystre oko elfa dostrzegło połamane gałęzie. W miejscach złamań drzewo było stosunkowo świeże. „Najwyżej kilka dni” – pomyślał Sol. Grupa przyśpieszyła. Sołtys zwolnił i pozwolił wysunąć się na przód Jamirowi.
Znaleźli się w niewielkim wąwozie. Niewiele światła przedzierało się przez kopułę drzew, panował półmrok. Było tu duszno i wilgotno, w krótkim czasie koszule przylgnęły do ich ciał i ostra woń potu wypełniła powietrze. W rzadkich smugach światła przebijającego gdzieś z góry zobaczyli kryty białym płótnem wóz. Jednocześnie poczuli słodkawy, przyprawiający o mdłości zapach. Sol poznał go bez problemu, był to jeden z zapachów wojny, w której był zmuszony brać udział: zapach rozkładających się zwłok.
- Ja dalej nie pójdę – wyszeptał Jamir. – Na co ja tam jestem potrzebny?
- Dobrze. Zostań tu – zgodził się sołtys. – Ty też możesz zostać – dodał widząc błagalne spojrzenie kompana Jamira. – A pan, panie Solevann, idzie?
- Idę.
Ostrożnie podeszli do odwróconego do nich tyłem wozu. Sołtys i karczmarz wspięli się na niego, a Sol obszedł go dookoła przyglądając mu się uważnie. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się w oczy elfa był brak koni. Po krótkich oględzinach stwierdził, że ktoś je musiał wyprząc. „Demon raczej nie trudziłby się wyprzęganiem koni” – pomyślał - „może zabrali je ci drwale, którzy go znaleźli? Zaraz, drwale?”. Rozejrzał się dookoła. Okolica wyglądała na dziką, nie było znaku najmniejszej ingerencji człowieka. „Co, na nieśmiertelnych, robili tu drwale?”.
Nagle coś błysnęło w pojedynczym promieniu światła przedzierającego się przez liściasty strop. Sol zbliżył się do kozła wozu, bo stamtąd dochodził błysk, pochylił się i zobaczył złotą błyskotkę na zerwanym łańcuszku zaczepionym o deski burty. Był to mały, kunsztownie rzeźbiony łuk, którego cięciwę stanowił miecz – medalik Książęcych Oddziałów Piechoty Ubezpieczenia Łuczników Elfich. W tym momencie płótno na wozie uchyliło się i z środka wionął zgniły zaduch. Karczmarz Berhoff rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma wpatrywał się w trzymany w ręce elfa medalik.
Z przerażającą jasnością w głowie Solevana powstał obraz całej sytuacji. Jednocześnie poczuł mocne uderzenie w tył głowy. Runął do przodu, odbił się od wozu i padł w trawę. „Sołtys szedł pierwszy, wiedział gdzie iść” – to była jego ostatnia myśl przed utratą przytomności.
Dochodziło południe, a Lambert wciąż leżał w krzakach. Weber jakiś czas temu bez słowa odszedł. Z krótkiej rozmowy jaką wcześniej odbyli Lambert dowiedział się, że myśliwi żyli z zielarką w całkiem przyjaznych układach. Dwa lata temu pomogli jej odbudować częściowo spaloną chatkę, w której dawniej mieszkał jeden z nich, ona w zamian od czasu do czasu leczyła ich rany, dostarczała ziół dla chorych w wiosce. Rozmawiała tylko z myśliwymi, nikomu innemu nie pozwalała się widywać. Unikała ludzi, ale nigdy nie była wobec nich agresywna. Lambert zastanawiał się, czy może zaufać relacji Webera, który bądź co bądź był jednym z myśliwych, ale nie wydawało mu się, żeby kłamał. Coraz bardziej był skłonny uznać, że to nie zielarka jest źródłem problemów. Pozostawało pytanie: kto?
W obserwowanej chatce można było dostrzec tyle życia ile w obradach Kapituły Magów, czyli niewiele. Rozmyślania wojownika przerwał hałas. Coś przedzierało się przez krzaki. Nagle na polankę wbiegł Marko; na ramieniu niósł nieprzytomnego Solevana. Szybko wbiegł z nim do domku i znów zapanowała cisza. To wyjaśniało sprawę, Lambert już nie miał wątpliwości: zielarka, czymkolwiek była, opętała chłopaka.
Miękkim krokiem, lekko zgarbiony, skradając się jak kot Lambert szedł w stronę drzwi. W ręce dzierżył miecz. Trzymał go za plecami, by nie rzucał refleksów w stronę domu. Kiedy przemierzył połowę odległości drzwi otworzyły się i stanął w nich Marko mierząc do wojownika z łuku. Lambert wyprostował się i wyciągnął miecz zza pleców.
- Nie wygłupiaj się, Marko, sądząc po wczorajszym i tak nie trafisz – próbował wyglądać na pewnego siebie.
- Nie ruszaj się, nie podchodź bliżej, nie odzywaj się, nie…

- A pierdzieć, za przeproszeniem, mogę?
- Nie żartuj, nie denerwuj mnie! Sytuacja jest poważniejsza, niż ci się wydaje.
- Nie sądzę. Odłóż łuk.
- Nie odzywaj się, tylko mnie posłuchaj. Wiem, po co cię ojciec najął. Nie pozwolę ci jej zabić. Nie pozwolę ci nawet wejść do tego domu. Wiem, że byłeś w Savath, słyszałem wczoraj, jak elf o tym mówił. Nazwał cię renegatem, nie wiem co zrobiłeś, ale jeśli wywalono cię z Savath nie możesz być uczciwym człowiekiem.
- Nie wiesz co mówisz, nie masz pojęcia.
- Nieważne. Chcę tylko powiedzieć, że nie sądzę żebyś robił to z innego powodu niż dla pieniędzy. Nie ma dla ciebie różnicy, czy ona jest winna, czy nie.
- Jest winna.
- Skąd możesz to wiedzieć? Odejdź, nie chcę cię zabijać.
- Nie odejdę bez Solevana. Lepiej dla ciebie, żeby nic mu się nie stało.
Na twarzy Marka odmalowało się zdziwienie. Najwyraźniej nie spodziewał się, że Lambert obserwował dom.
- Nic mu nie jest. Odejdź do wsi, on tam się zjawi za jakiś czas.
- Chyba żartujesz.
Ręka Marka zadrżała. Chłopak przez cały czas trzymał napiętą cięciwę, musiał się w końcu zmęczyć.
- Nie żartuję. Za godzinę albo dwie elf przyjdzie do wioski, ja go osobiście odprowadzę. Wtedy wszystko się wyjaśni. Teraz odejdź.
- Dobrze, Marko, koniec zabawy. Zielarka jest wampirem, potworem, ty jesteś tylko pionkiem nie chcę cię uszkodzić. Dopuść mnie do niej.
- Nigdy!
- Marko, jesteś pod wpływem uroku.
Lambert nie sądził, żeby Marko mógł zdawać sobie z tego sprawę. Nie uważał też, że jego słowa naruszą moc czaru. Chciał tylko zdenerwować łucznika, sprawić by przez chwilę zapomniał o łuku.
- Bzdury! Jedyną osobą pod wpływem uroku jesteś ty, Lambert! Ty chronisz potwora!
- To nie twój ojciec zabija, tylko wampirzyca, to ona jest potworem.
- Głupiec!
Marko nieznacznie opuścił łuk. Lambert, który tylko na to czekał rzucił się w bok. Zdenerwowany i zaskoczony myśliwy błyskawicznie podniósł broń i strzelił niemal na oślep. Trafił. Trafił w drzewo na skraju polany. Lambert podniósł się i chciał zaatakować Marka, ale przerwał mu okrzyk. Między drzewami stał Weber z napiętym łukiem.
- Idioto, mało cię nie zabiłem! – wrzasnął Marko na Lamberta.
- Nie to ja mało nie zabiłem ciebie – odpowiedział spokojnie wojownik – przeszkodził mi twój kolega. Co teraz?
- Lambert, znowu namieszałeś. – W drzwiach chatki pojawił się Solevann, u jego boku stała dziewczyna.
Zielarka była śliczną dziewczyną elfiej urody. Była szczupła, sprawiała wrażenie delikatnej. Czarne, proste włosy okalały jasną twarz z czarnymi jak węgle oczami i krwistoczerwonymi ustami. Widząc jej drobny nos i lekko skośne oczy Lambert dałby sobie głowę uciąć, że dziewczyna ma ostro zakończone uszy. Na pewno nie była jednak elfką. Pozostawała tylko jedna możliwość… Lambert otworzył usta, po plecach zbiegł mu lodowaty dreszcz.
- Królowa – szepnął.
Dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie nie odsłaniając zębów. I tak wiedział, że wśród drobnych ząbków ujrzałby dwa ostre kły. Nerwowo przełykał ślinę. Nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy. „Wampir szlachetny, zwany królewskim” – powtarzał w myślach – „najrzadsza odmiana wampirów, jednocześnie najpotężniejsza. Najprawdopodobniej wymarła już w początkach ery magii, bowiem z tamtego okresu pochodzą ostatnie wzmianki o tych istotach. Szlachetne najlepiej ze wszystkich odmian wampirów posługiwały się magią w jej pierwotnej formie, ustępowały jedynie demonom. Szczególnie niebezpieczne są ich ogromne zdolności wpływania na psychikę”. Lambert próbował sobie przypomnieć wszystko czego uczył się o wampirach w Savath. „Są odporne na to, co zabija inne wampiry. Nie boją się światła, broń srebrna jest tak samo nieskuteczna jak każda inna. Jedyną słabością jest krew. Bez niej wampir szlachetny ginie jak każdy inny. Jednak żądza krwi i wywołany nią szał nie występuje. Wampiry szlachetne są szczególnie niebezpieczne właśnie z tego powodu, że nie tracą kontroli nad bestią się w nich kryjącą. Zawsze są opanowane, co przy ich niezwykłej inteligencji i praktycznym braku słabych punktów czyni je niemal niepokonanymi”.
- Lambert? Wszystko w porządku? – Elf podszedł do wojownika i położył mu dłoń na ramieniu. – Wszystko wygląda nieco inaczej niż nam się wydawało.
Lambert ze zgrozą spojrzał na przyjaciela. Zauważył rozcięcie na czole.
- Nie tylko nie ty. Sol, obudź się.
- Uspokój się Lambert. Nie opętała mnie. Sam widziałem dowody winy sołtysa. Mnie też omal nie zabił. – Elf potarł ręką kark krzywiąc się z bólu.
- Wejdźmy do środka – odezwała się milcząca dotąd wampirzyca. Miała dźwięczny, słodki głos, jak elf.
Lambert wahał się przez chwilę. Spojrzał na twarze zebranych na polanie. Dostrzegł w nich skupienie, spokój i zamyślenie. Schował miecz i wszedł do chaty. Wystrój był skromny, ale robił przyjemne wrażenie. Wszędzie panowała czystość i porządek. Izba, do której weszli pełniła rolę kuchni. Kamienny piec, w którym palił się niewielki ogień, stół zastawiony na dwie osoby, dwa zydle i kilka zamkniętych półek – to całe umeblowanie.
- Czym chata bogata, jak to mawiają na wschodzie. Usiądźcie gdzie chcecie, obawiam się, że stołków nie wystarczy. Nie często goszczę tyle osób.
Lambert nie spuszczał oczu z gospodyni. Dziewczyna poruszała się z elfim wdziękiem, który nieodparcie kojarzył się wojownikowi z jego utraconą ukochaną. Wrażenie było tym mocniejsze, że niezwykła uroda wampirzycy w niczym nie ustępowała urodzie Laureen. Choć cała uwaga Lamberta była skupiona na krzątającej się koło pieca dziewczyny, zauważył, że Marko wciąż wpatruje się w niego.
- Lambert, musisz… Hej, Lambert obudź się – elf potrząsnął ramieniem najemnika. – Oderwij na chwilę wzrok od tyłka Vis i posłuchaj mnie.
- Vis?
- To skrócona wersja jej imienia, którego w pełnym brzmieniu nawet ja nie spamiętam, nie mówiąc już o tobie.
- Miło, że mnie doceniasz…
- Trudno, żebym zachwycał się nad twoją przenikliwością w zaistniałej sytuacji. Dałeś się podejść jak dziecko, Lambert. Sołtys robił z tobą co chciał.
- Sol, wybacz mi, ale to chyba ty namawiałeś mnie do wzięcia udziału w całej tej imprezie.
- I to właśnie ja przejrzałem grę sołtysa.
- I to właśnie ty jesteś teraz poobijany jak snotling po bójce z trollem.
Podczas tej wymiany zdań Weber i Marko spoglądali na siebie z rosnącym zdziwieniem i niedowierzaniem. Wampirzyca podeszła do nich z kubkiem pełnym parującego płynu w ręce.
- Wypij to, Solevann, dobrze ci to zrobi.
- Nie pij tego, Sol! – krzyknął Lambert łapiąc wyciągniętą rękę dziewczyny.
Marko zerwał się ze stołka sięgając po sztylet, ale Weber chwycił go za ramię i osadził na miejscu. Solevann wziął kubek od wampirzycy i powoli, demonstracyjnie wypił napar spoglądając przy tym na Lamberta.
- Daj spokój – odezwał się wycierając usta – ona nie zrobi nam nic złego.
- Nic złego?! Sol, na bogów, to królowa, wampir królewski. Najgroźniejsza odmiana wampira od czasów zniknięcia demonów krwiopijców. W życiu nie sądziłem, że przyjdzie mi stanąć w oko z czymś tak niebezpiecznym, a teraz siedzę w chatce królowej krwi i mam dać spokój.
- Lambert, nic nie rozumiesz.
- To ty nic nie rozumiesz, Sol. To potwór!
Lambert wstał odwracając się w stronę wampirzycy. Vis była zupełnie opanowana, wydawała się zamyślona, może nieco smutna.
- Usiądź – szepnął Solevann. – Szanuję cię, Lambert, cenię i lubię, ale teraz muszę ci powiedzieć: jesteś kompletnym idiotą, którego głupotę przewyższa jedynie ślepota!
Wojownik zamarł w bezruchu. Elf stanął za nim i mówił mu niemal do ucha.
- To nie ja dałem się opętać, tylko ty. To nie ja nic nie rozumiem, to ty. To nie Vis jest potworem, a sołtys. Sołtys jest winien śmierci czworga osób. Jest winien zamachu na mnie, za co mi osobiście odpowie…
- Po co sołtys miałby zabijać kobietę i dziecko?
- Nie planował tego – wtrącił Marko uparcie wpatrując się w ogień trzaskający w kominku. – Chciał pozbyć się tylko Mysiora.
- Kogo?
- Mysior mógł zostać sołtysem w tegorocznych wyborach. Część ludzi z wioski była za nim, część przekupił. Poważnie zagrażał mojemu ojcu.
- Więc go zabił?
- Nie, niedokładnie. Posłużył się kowalem.
- Tym, co się powiesił?
- Ktoś tam jest – odezwał się niespodziewanie Weber wyglądając przez okno. – Ktoś czai się w krzakach.
Vis spojrzała w stronę okna i zmrużyła oczy. Po chwili oznajmiła, że w zaroślach siedzi Jamir, który przyszedł zorientować się, czy Lambert wypełnił swoje zadanie. Nie było sensu pytać skąd to wie. Weber chwycił łuk i wybiegł z chaty. Przez okno widzieli, jak biegnie w kierunku krzaków na skraju polany, jak wybiega z nich rudowłosy mężczyzna i jak obaj znikają w lesie.
Marko nerwowo poprawiał chustę owiniętą na szyi, jakby zawiązana była zbyt ciasno. Solevann usiadł na stołku i masował sobie kark, a Lambert starał się wysnuć logiczne wnioski ze sprzecznych informacji kłębiących się w jego umyśle. Nagle poczuł chłodny powiew wiejący jakby wewnątrz jego głowy. Skupił całą swoją wolę i odparł ingerencję.
- Nie waż się czytać w moich myślach – wycedził zaciskając zęby.
- Nie wiedziałam, że potrafisz operować siłą mentalną. Przepraszam.
- Teraz już wiesz. Jeśli jesteś niewinna, to czemu sołtys cię wrabia?
- To długa historia – odpowiedział Marko.
- Nie ciebie pytałem, a poza tym… mamy czas.
Historia nie była może długa, ale za to niezwykła. Solevann uznał, że wystarczyłaby do napisania co najmniej trzech pieśni. Lambert doznał ulgi, gdy wszystkie elementy zagadki ułożyły się w spójną całość. Kiedy Vis i Marko kończyli opowiadać, czyli co najmniej po dwóch godzinach, do chaty wbiegł zdyszany Weber.
- Ludzie… ludzie z wioski… tu idą – wykrztusił – Sołtys ich prowadzi…

Z lasu wyłonił się tłum ludzi. Część weszła na polanę, zachowując jednak rozsądny, ich zdaniem, odstęp od chaty. Część pozostała na skraju lasu kryjąc się między drzewami. Razem zebrało się ich ponad pół setki – niemal cała wieś. Przewodził im sołtys, który szedł na czele. Obok niego, niczym wierne psy, kroczyli Berhoff i Jamir. Kilku ludzi niosło pochodnie.
- Niosą pochodnie w środku dnia. Chyba nie chcą zostać tu do nocy – dziwił się Marko.
- Nie sądzę – odpowiedział mu Lambert. – Oni raczej chcą podpalić chatę.
Cień grymasu przebiegł po twarzy Marka. Złapał swój łuk i wybiegł przed dom. Zebrani ludzie zamilkli.
- Czego tu chcecie?! Odejdźcie stąd! – krzyczał.
Sołtys ukrył twarz w dłoniach. Chwilę później zwrócił się do ludzi.
- Jesteście świadkami mojego cierpienia. Tracę nie tylko przyjaciół, ale i rodzinę. Mój jedyny syn również został opętany przez wiedźmę. Serce ojca krwawi z żalu, bardziej jeszcze niż wasze po utracie bliskich. Musimy położyć kres temu szaleństwu. Czas zgładzić potwora! Dajcie ogień.
- Ani kroku! – Lambert z mieczem w dłoni pojawił się obok Marka napinającego łuk. – Ani kroku dalej! Jeśli ktokolwiek ruszy się z miejsca, poleje się krew!
- Więc i pan przeszedł na jej stronę, panie Lambert?
- I Lambert, i ja. Obaj przeszliśmy. Stanęliśmy po stronie prawdy – odpowiedział Solevann, który dołączył do Marka i Lamberta.
Pojawienie się elfa wywołało duże zdziwienie sołtysa i jego popleczników – wyglądali, jakby zobaczyli ducha. Jeszcze większe zdziwienie wzbudziło pojawienie się wampirzycy. Jej uroda i zła legenda, jaką otoczył ją sołtys tworzyły piorunującą mieszankę.
- Czemu ze mną tego nie wyjaśnisz, Regimił?
- Nie mam zamiaru rozmawiać z wiedźmą i potworem!
- Nie chcesz rozmawiać, twoja sprawa. Pozostaje więc tylko jedna droga.
Vis nieznacznie przechyliła się do przodu wpatrując w Regimiła. Lambert poczuł chłód, gwałtownie wysuszone powietrze kręciło w nosie. Nagle sołtys zatoczył się jakby dostał w twarz, kolana ugięły się pod nim, ale nie upadł; bezgłośnie poruszał ustami, cały drżał jak w febrze. Zachwiał się ponownie i opadł na kolana, skulił się i objął głowę ramionami. Wampirzyca nie spuszczała z niego wzroku szepcząc coś do siebie. Regimił gwałtownie wyprostował się i wyprężył, szeroko otwarte oczy drgały opętańczo, z jego nosa puściła się krew. Przerażeni ludzie cofali się powoli, tylko Jamir klęczał przy sołtysie nie wiedząc co robić. Marko odrzucił łuk i podbiegł do Vis.
- Co robisz?! – krzyknął.
- Zostaw – Lambert złapał go za ramię. – Nie przeszkadzaj jej, jeśli nie chcesz, żeby uszkodziła mu mózg.
Z pośród wszystkich zgromadzonych na polanie tylko Lambert i Vis mieli świadomość tego, co się dzieje. Wampirzyca wtargnęła w umysł Regimiła, który okazał się jednak dość odporny na tego typu ingerencję. Wojownik wiedział, że to, co widać na zewnątrz nie jest w stanie nawet w połowie oddać tego, co dzieje się w głowie ofiary. Odczucia są zależne od wielu czynników, ale gdy atakujący używa dzikiej magii w niemal czystej formie - tak jak czyniła to wampirzyca – niemal zawsze dzieje się tak samo: najpierw odczuwa się chłód, potem pojawia się wrażenie obecności obcej jaźni. Nieprzyjemne wrażenia ustępują po tym, jak napastnik znajdzie to, czego szuka. Prawdziwy koszmar zaczyna się, gdy ofiara próbuje się bronić; czuje ona wtedy lodowatą łapę zaciskającą się na nagim mózgu, wbijającą swe stalowe szpony w miękką tkankę. Z trzaskiem pękają wszelkie bariery, gdy agresor rozpoczyna swe poszukiwania. Rozrywane fragmenty jaźni są przetrząsane wspomnienie po wspomnieniu, myśl po myśli. Potężna siła rozpiera się w głowie nieszczęśnika mącąc jego świadomość, niszcząc każdą nową myśl. Jedyne, co czuje ofiara to strach i ból, jedyne o czym myśli, to koszmar rozgrywający się w jej wnętrzu. Gdy ingerencja ustaje, jej obiekt powraca do świadomości przez co najmniej kilka godzin. Gorzej jest, gdy sondujący celowo lub przez przypadek wypuści magię z pod swej kontroli. Spustoszenia powstające wtedy w mózgu ofiary nawet jeśli nie doprowadzą do jej śmierci, na pewno odbiją się na jej zdrowiu psychicznym. Może się zdarzyć, że taka osoba do końca życia będzie rozmawiać z drzewami i trawą, cieszyć się na widok końskich odchodów, albo starać się nauczyć latać skacząc z okna; może się też zdarzyć, że zajmie się polityką.
Regimił padł bezwładnie. Vis przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Na polanie panowała cisza, ludzie stali w bezruchu. Marko podbiegł do leżącego w trawie ojca. Wampirzyca potrząsnęła głową i zamknęła oczy. Rozległ się suchy trzask, dookoła pojawiły się kolorowe promyki magii. Każdy ze zgromadzonych poczuł nagły impuls, jakby uderzyła i wniknęła w niego fala wiatru. Jenocześnie w ich głowach ukazały się obrazy.
Wnętrze karczmy. Sołtys rozmawia przy barze z właścicielem. Mówią zniżonym głosem, choć nikogo nie ma w pobliżu. Powietrze drga, ściany falują. Wspomnienie nie jest wyraźne.
- Nie uwierzysz w swoje szczęście – mówi Berhoff do Regimiła. – Mamy haka na Mysiora. Wczoraj w nocy była u niego Anna.
- Kowalowa?
- Właśnie.
- I co z tego? Może czegoś potrzebowała?
- No, chłopa – karczmarz śmieje się.
- Ciekawa, wcale ciekawe… Ale i tak nie mamy żadnego dowodu.
- He, he… a myślisz, że ona była tam tylko wczoraj? He, he… była przed wczoraj i jeszcze dzień wcześniej i jeszcze, he, he…
- Wiedziałeś i teraz dopiero mi to mówisz?! – sołtys nerwowo oblizuje wargi.
- Sam się dowiedziałem dopiero dzisiaj, od Jamira.
- Eee... Uwierzyłeś temu idiocie?
- Może i jest przygłupi, ale nie łże.
- To i dzisiaj ona będzie u Mysiora?
- Nie. Przecież Mysior pojechał do miasta.
- Kiedy wraca?
- Za dwa dni, ma mi przywieźć piwo. Cztery beczki, najlepszy gatunek.
- Dobra, dobra. Takie ono najlepszy gatunek, jak ja jestem król Ridyen, zresztą i tak zrobisz z niego osiem beczek.
Berhoff uśmiecha się szeroko.
Nagle obraz się urywa. Pojawia się wizja zamku na wzniesieniu. Wspomnienie Fuoro. Krzyki, kłótnia. Piękna, ciemnowłosa kobieta.


Tyły karczmy. Obok wozu przewoźnika stoją jego właściciel i Berhoff. Całą scenę widać zza uchylonych drzwi komórki z węglem. Dolatują fragmenty rozmowy. Jest późne popołudnie, niebo pali się czerwono rozświetlone przez dwa słońca.
- Cztery beczki, doskonale – mówi karczmarz – tyle ile zwykle?
- Mhm…
- Żeby jak najwięcej tak zacnych ludzi… Słuchaj Mysior, jest sprawa.
- Jaka?
- Wiesz, że teraz pokoje stoją u mnie wolne… Była wczoraj u mnie Anna…
Mysior wyraźnie się niepokoi.
- Nie bój nic – uspokaja go Berhoff. – Ja jestem uczciwy gość, ale jeść muszę. Anna prosiła mnie o pokój na dziś, nie ma problemu, ale opuścisz mi cenę za to piwo, co?
- Była u ciebie?
- Tak, jak ty teraz jesteś. Ja was rozumiem, nie ma strachu – klepie dostawcę po ramieniu. – Nie wolno stawać na drodze miłości, nie?
- Czemuż niby miałaby do ciebie przychodzić?
- Daj spokój, Mysior, wiesz jak jest. To bezpieczny grunt. Kto was tu będzie szukał?
Rozmowa przechodzi w szept. Chwilę później obaj uściskają sobie dłonie i rozchodzą się. Karczmarz podchodzi do siedzącego w komórce sołtysa.
- I jak? – pyta Regimił.
- A jak ma być? Kupił to. Tak jak było mówione, teraz lecę do kowalowej. Niech cię kule, Regimił, nie chciałbym grać przeciw tobie.
- Słusznie.


Bogato zdobione wnętrze. Dom kupca, albo urzędnika. Mnóstwo ksiąg. Regimił rozmawia z gospodarzem. Uściski dłoni, fałszywe uśmiechy, zapewnienia i umowy. W głębi czai się smutek. Spiskowiec skazany na wygnanie. Kiedyś powróci.


Sołtys odwiedza kowala w jego warsztacie, jest gorąco. Zapada wieczór. Za oknem nie ma nieba, chyba ktoś o nim zapomniał. Wokół unosi się zapach wina, pary i jeszcze czegoś. Skąd tu wino? Kolory są rozmyte, jakby wszystko się topiło.
- Co tam słychać, Gerard? Jeszcze nie koniec roboty?
- Witajcie, sołtysie. Ciągle coś psują, cholery. Jak nie siekiera, to piła, jak nie obręcz, to linka, albo jakiś zaczep… Weź tu się wyrób z tym wszystkim. Co was sprowadza?
- Mam interes. Całkiem lukratywny. Ale tu duszno u ciebie, jak w piekle…
- W czym?
- Nieważne. Słuchaj, może przedyskutujemy sprawę przy kufelku piwa, co?
- Czemu nie?
- Jak skończysz pracę, przyjdź do karczmy.
- Macie to u mnie.
Kowal uśmiecha się. Jego masywna sylwetka wypełnia całe pomieszczenie. Uderza młotem raz i drugi. Kute żelazo przypomina człowieka. Tryska krew… nie - to iskry.


Regimił siedzi na wozie, obok siedzi mały chłopiec. Noc. Jadą od strony zamku. Nikt się nie odzywa. Nie ma gwiazd na niebie. Całą nadzieja w chłopcu, ojciec jest już spalony dla Fuoro.

Dom sołtysa. Do pokoju wchodzi Marko, jest blady i wychudzony, jakby po przebytej ciężkiej chorobie. Sołtys stoi przez chwilę wpatrując się w niego z niedowierzaniem, wreszcie podbiega do niego i ściska go płacząc. Chłopak odwzajemnia uścisk.
- Synu – mówi sołtys przez łzy – ty żyjesz. Miesiąc cię nie było, już zdążyliśmy cię pogrzebać. Co się stało?
- Niedźwiedź mnie zaatakował. Mało nie zginąłem.
- Jakim sposobem się uratowałeś?
- Ocaliła mnie zielarka. Opiekowała się mną przez dwa tygodnie, kiedy byłem nieprzytomny i dwa tygodnie, kiedy na nowo uczyłem się chodzić.
- Bogowie! Trzeba ją wynagrodzić! Gdyby nie ona… Trzeba szybko coś zorganizować, zanim jeszcze wyjedziesz do Fuoro.
- Właśnie, tato, nie jadę tam…
- Jak to: nie? Przecież omawialiśmy to setki razy. Po co cię uczyłem tego wszystkiego? Musisz wrócić na dwór Fuoro, wszystko jest załatwione, moi przyjaciele na ciebie czekają.
- Nie mogę jechać. Nie chcę.
- Ale co się stało?
- Zostaję tu, z Vis.
- Z kim?
- Z zielarką.
- Żartujesz? Marko, pochodzisz ze szlacheckiej rodziny, nie możesz związać się z jakąś szamanką. Musisz wrócić do Fuoro i odbudować nasze dobre imię. To dlatego zgodziłem się opuścić dwór, by tobie umożliwić godny powrót. Spisek się nie powiódł, ale…
- Tato, mówiliśmy o tym dziesiątki razy, wiem o spisku, o twoim poświęceniu i w ogóle, ale to moje życie i ja chcę zdecydować.
- Bzdury! Zauroczyła cię, wiedźma.
- Ocaliła mi życie.
- I chwała jej za to, ale nie może cię tu zatrzymać!
- Zostaję, kocham ją.
- Bzdury! Jedziesz do Fuoro! Trzynaście lat czekałem na tą chwilę, wszystko pozałatwiałem!
- Nie obchodzi mnie to!
- Zobaczymy jeszcze!


Karczma. Za oknami noc. Sala oświetlona jest kilkoma lampami zawieszonymi na ścianach. Przy stole siedzą sołtys, karczmarz i kowal. To jedyni goście w gospodzie. Kowal jest już porządnie wstawiony, mimo to Berhoff dolewa mu ciągle; on sam i Regimił prawie nie piją. Rozmowa przechodzi z tematu na temat.
- Napij się, Gerard, za mężczyzn – karczmarz podsuwa mu kufel.
- Jak to za mężczyzn?
- A za baby będziesz pił?
- No, nie… A za moją mogę?
- Czemu chcesz za nią pić, jak ona cię zdradza? – Sołtys zatyka usta dłonią z udawanym przestrachem.
- Jak to zdradza moja Anna… ona nie…
Nagle kowal uderza pięścią w stół i wstaje zataczając się.
- Wy coś wiecie, sołtysie! – krzyczy. – Wy coś wiecie!
Regimił i Berhoff uśmiechają się porozumiewawczo.
- Usiądź, Gerard, nie denerwuj się. Nie możemy, wiesz sam…
- Usiądę, mogę usiąść… Wy coś wiecie…
- No, jak już się rzekło… Słuchaj, Gerard, co ci będę dużo mówił, wiesz jakie są kobiety. Ona jest na górze.
Kowal wstaje i rusza w kierunku schodów. Karczmarz i sołtys spoglądają na siebie z satysfakcją.
- No to po wyborach… Po takiej awanturze Mysior nie będzie miał już czego szukać we wsi, panie sołtysie.
Z góry słychać kilka uderzeń, dobijanie się do drzwi. Trzask. Okrzyk przerażenia. Krzyki, dzika kłótnia. Uderzenie i stłumiony trzask. Wrzask jeszcze głośniejszy niż poprzedni. Kolejne głuche uderzenie, jeszcze jedno, znowu, i jeszcze raz. Wysoki, nie milknący, histeryczny krzyk. Uśmiech zamiera na ustach sołtysa. Kolejne uderzenie i wrzask milknie. Rytmiczne uderzenia następują teraz całymi seriami. Karczmarz i sołtys stoją sparaliżowani w ich oczach czai się przerażenie. Biegną na górę.
Już u szczytu schodów widzą wyłamane drzwi. Dobiegają do nich i stają w miejscu. Szok, ciałem Berhoffa wstrząsają dreszcze, zgina się w pół i wymiotuje. Kowal nie przestaje okładać bezwładnych ciał kawałkiem drewna. Noga od krzesła? Krew bryzga na ściany. Zwłoki coraz mniej przypominają ludzi. Na ziemi leżą po prostu dwa czerwone worki krwawiącego mięsa… Z rozbitej czaszki kobiety wylał się mózg. Kowal uwija się pośród ciał jak demon. Pokryty jest krwią. Smród. Sołtys drży, próbuje powstrzymać mdłości. Obłęd w oczach Gerarda czyni z niego najpotworniejszą bestię. Mord wydaje się nie mieć końca.

Zielona noc. Berhoff i Regimił jadą na wozie Mysiora. Nie odzywają się. Nie zamieniają też ani słowa w trakcie pieszego powrotu do wioski. Milczą sprzątając pokój.


Ranek. Sołtys puka do drzwi domu kowala. Wobec braku odpowiedzi wchodzi do środka. Z pokoju w głębi domu dobiega go łkanie. Idzie ostrożnie, czoło pokrywa mu perlisty pot. Na środku izby klęczy kowal. Potężnym ciałem mężczyzny wstrząsają dreszcze, na podłogę ciekną łzy zmieszane z krwią. Regimił z przerażeniem dostrzega w kącie leżące bezwładnie ciało dziewczynki. Córka kowala leży z rozbitą głową, szkliste oczy wpatrują się w sufit. Gdyby jej nie znał, pomyślałby, że to porcelanowa lalka.
- Gerard, coś ty zrobił?!
- Zabiłem… zabiłem… - łka kowal.
Sołtys nerwowo pociera dłońmi twarz.
- Nic, nic. To trzeba jakoś załatwić. Plan, plan… Tylko drobne modyfikacje – mruczy do siebie. – Słuchaj, Gerard!
- Yyy…
- Przestań ryczeć! Przestań ryczeć! – ponoszą go nerwy. – Idioto, coś ty zrobił! Miałeś go tylko nastraszyć!
- Co?
- Nieważne, słuchaj: to wszystko da się załatwić. Przyjdź dziś na wschodnią polanę, tam gdzie teraz rąbią, i powtórz to, co ci teraz powiem, dobrze?
- Co to zmieni… co ja zrobiłem, o bogowie…
- Zamknij się, Gerard, i rób co mówię, a wszystko wyjdzie jeszcze na naszą korzyść. Powiesz, że to wiedźma, rozumiesz?
Kowal znów zaniósł się płaczem. Sołtys potrząsa nim i ponownie tłumaczy swój plan.

Późne popołudnie. Wnętrze karczmy. Sołtys rozmawia z karczmarzem.
- Nie mogę już dłużej – szepcze Berhoff. – Rzygać mi się chce.
- Teraz już nie możemy nic zrobić. Stało się. Gerard na razie spisał się dobrze… Właśnie, co z nim?
- Przed chwilą wyszedł ode mnie. Kompletnie pijany. Ale fakt, opowiedział wszystko tak, jak trzeba. Tutaj też to powtarzał.
- Dobrze. Ale on nie wytrzyma długo. Trzeba się nim zająć.
- Nie, Regimił, proszę cię, skończmy z tym.
- Teraz nie można. Trzeba dograć to do końca. Rozumiesz? Nie wolno wycofać się w połowie rozdania.
- Co chcesz zrobić?
- Nie ja, sam Gerard dokończy dzieła.
Sołtys opuszcza karczmę i kieruje się prosto do domu kowala. Wchodzi bez pukania i budzi leżącego na łóżku Gerarda.
- Gerard, obudź się.
- Czego?
- Anna pytała o ciebie.
Kowal zrywa się z otwartymi z przerażenia oczyma. Drży.
- Przecież ona…
- Nie żyje. Zabiłeś ją, Gerard, i twoją córeczkę też zabiłeś. A one teraz cię szukają. Wołają cię, słyszysz?
Gerard oddycha ciężko i z przerażeniem rozgląda się dookoła.
- Słyszę… - szepcze. – Bogowie, słyszę.
- Gerard, jak mogłeś to zrobić. Tato, boli mnie głowa. – Sołtys mówi cicho, stara się opanować nerwy. – Nie bij już więcej.
Kowal chwyta się za głowę i wybucha histerycznym płaczem. Sołtys wyciąga zza kurtki pętle i wchodząc na stół zawiązuje ją u powały. Wychodzi z domu i biegnie do siebie.
Wizje w głowach ludzi zebranych na polanie znikły równie szybko i nagle jak się pojawiły. Jednak jeszcze przez długą chwilę w ich myślach panował chaos.
Ktoś plunął w stronę klęczącego sołtysa. Marko wstał i zawahał się; odwrócił się i wolnym krokiem odszedł do chaty. Ludzie ruszyli w kierunku sołtysa.
- Morderca!
- Potwór!
- Dawaj mordercę!
- Potwora żeśmy tu przyszli ubić i potwora ubijemy, jeno inszego potwora niżeśmy uplanowali…
- To czary! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Nie wierzcie wiedźmie!
- Gówno!
- Chce was opętać, suka!
- Zamknij ryj!
- Zabić gada!
- Ciebie zabiję!
Rozpoczęły się poszturchiwania, popchnięcia i razy. Część zgromadzonych puściła się biegiem do wioski, natychmiast pobiegła za nimi druga grupa. Polała się pierwsza krew, walki wybuchały na zasadzie lawiny. Bito się nie tylko pięściami, w ruch poszły też przyniesione widły, siekiery i inne narzędzia. Polana spłynęła krwią.
Tymczasem sołtys czołgał się w kierunku chaty. Lambert stanął mu na drodze i podniósł go za kołnierz.
- Puść mnie! Puszczaj! – krzyczał próbując uderzyć najemnika.
Dwa mocne ciosy w twarz pozbawiły Regimiła ochoty do walki.
- Weber, zaprowadź go do chaty.
Myśliwy zdziwił się, ale wykonał polecenie wojownika. W domku znikli też Solevann i Vis. Rozległy się krzyki.
- Ludzie! Sołtys uciekł!
- Jest w chacie!
- Dawaj go!
- Zostaw, parchu!
- Dawaj!
Kilkoro ludzi rzuciło się w stronę chaty, ale Lambert przeciął im drogę i kilkoma szybkimi uderzeniami ostudził ich zapał.
- Sołtys jest teraz mój! – krzyknął. – I ja dopilnuję by stanął przed uczciwym sądem!
- Już my go rozsądzimy! Na inny sąd nie zasługuje!
Lambert wyciągnął miecz i przyjął pozycję do walki.
- Wpierw będziecie musieli się sądzić ze mną! Radzę się zastanowić.
Ludzie zawahali się. Atak na uzbrojonego mężczyznę, który wyglądał na twardego wojownika nie był tak samo kuszącą perspektywą, jak samosąd na bezbronnym Regimile. Napastnicy rzucili broń i poczęli się coraz spieszniej wycofywać. Nagle jeden z nich podniósł z ziemi tlące się jeszcze łuczywo, cisnął nim w kierunku chaty i rzucił się do ucieczki pociągając za sobą pozostałych. Lambert bezsilnie obserwował dymiący kawałek drewna lecący prosto na dach domku. W jednej chwili strzecha zapaliła się. Wojownik dobiegł do okna chaty i krzyknął:
- Wychodźcie wszyscy! Dach się pali!
Ogień rozprzestrzeniał się niezwykle szybko. W niebo wzbiła się gęsta smuga jasnego dymu.
- Lambert, spójrz! – krzyknął Solevann, który jako ostatni wybiegł z domu.
Lambert powiódł wzrokiem w kierunku wskazanym przez elfa i zamarł. Niebo nad lasem pokrywały podobne smugi dymu. Wszystko wskazywało na to, że ich źródło znajduje się w wiosce.
- Konie!
Solevann i Lambert puścili się pędem przez las. Biegli tak szybko, jakby od tego szaleńczego wyścigu zależało ich życie. Obaj byli zaprawieni w przeprawach przez las, toteż dobiegli do jego skraju w bardzo krótkim czasie. Jeszcze pomiędzy ostatnimi mijanymi drzewami dostrzegli zwłoki; więcej ich znaleźli w samej wiosce. Pomiędzy domami wciąż toczyły się jeszcze walki. Pobiegli do stajni, po drodze mijając płonący dom sołtysa i stojącą w ogniu karczmę; na jej progu leżał Berhoff z poderżniętym gardłem.
Konie były całe, nietknięty był też ekwipunek przy nich pozostawiony. Szybko dosiedli swoich wierzchowców i wyjechali ze wsi. Po drodze kilka osób próbowało ich zatrzymać, ale poradzili sobie z nimi rozdając kilka kopniaków.
Wrócili na polanę. Musieli kluczyć, bo konie miały problemy z pokonywaniem niektórych przeszkód w lesie. Płonącą chatkę jakimś cudem udało się już ugasić. Spłonął tylko dach i część ściany.
Jeden rzut oka pozwolił Lambertowi stwierdzić, że kiedy oni ratowali swoje wierzchowce, na polanie doszło do walki. Po pierwsze przybyło zwłok wokół chaty. Większość ciał przeszyta była strzałami, lub pocięta mieczem, wiele jednak było rozszarpanych, jakby szponami lub zębami. Tuż pod ścianą domu leżał martwy sołtys Przy jego zwłokach klęczał pokryty krwią Marko. Jego kurtka była rozcięta i trzymała się tylko na kilku pasach materiału, odkrywając nagi tors; zerwana była też chusta, którą zwykł nosić na szyi. Lambert dostrzegł dziesiątki niewielkich, zagojonych ranek na ciele myśliwego, występowały w regularnych parach - niezbity dowód jego związku z wampirzycą. Chłopak podniósł wzrok na przybyłych.
- Wrócili – powiedział cicho. – Byliśmy zajęci gaszeniem chaty i nie zauważyliśmy ich w porę. Potem było już za późno.
- Przykro mi – szepnął Lambert. – Przykro mi z powodu twojej straty, Marko.
- Niepotrzebnie. Tak jest dla niego lepiej. Nikt już nie będzie go więcej sądził, już nie będzie musiał z nikim o nic walczyć. Wiem, że było mu ciężko z tym co zrobił. Nie widział wyjścia. Teraz już jest spokojny. Tak jest lepiej. - Po twarzy myśliwego pociekły łzy, przycisnął bezwładną głowę ojca do swoich kolan. – On nie był potworem, panie Lambert, był człowiekiem. W każdym człowieku jest potwór, całą sztuką jest utrzymać go na wodzy. Ta sztuka, panie Lambert, nie do końca wyszła mojemu ojcu. Nie potrafił postępować inaczej.
Lambert odwrócił wzrok. Nie chciał by ktokolwiek widział jego wilgotne oczy. W jednej chwili wszystkie krętactwa sołtysa wydały mu się logiczną grą – jedyną, w którą Regimił potrafił grać. Człowiek od dziecka uczony przez twardy los bycia równie jak ten los twardym, dla którego spisek to jedyny znany sposób osiągnięcia celu. Człowiek wiecznie dobra pragnący, wiecznie czyniący zło, pozwalający działać potworowi we własnej duszy. Człowiek uwikłany we własną intrygę, zaplątany we własną sieć. Może taki właśnie był sołtys? A może jednak nie? Może nic go nie usprawiedliwia? Czy słabość może być usprawiedliwieniem?
Opodal Vis opatrywała rannego w brzuch Webera leżącego bezwładnie na trawie.
- Co zamierzacie teraz robić? – spytał w końcu Sol.
Marko wzruszył ramionami.
- Żyć – odpowiedział po chwili. – Znajdziemy inną wieś, jestem dobrym myśliwym, przydam się. Vis zna się na ziołach. Tym razem jednak postaramy się nie odróżniać od ludzi, zamieszkamy w środku osady, zawsze będziemy uśmiechnięci… Nie wolno być innym, panie Lambert. Nie wolno mieć innych zwyczajów, nie wolno mieć innego zdania niż większość. Każdy, kto jest inny zawsze będzie potworem, tak jak Vis. Tak, jak byłem ja…
- Nieprawda – odezwała się Vis nie przestając opatrywać Webera. – Nie znajdziemy tak łatwo naszego miejsca. Już wiele razy próbowałam. Zdarzyło się, że zatrzymałam panującą w mieście zarazę, w ramach wdzięczności, kiedy zagrożenie minęło, otrzymałam chatkę pod murami. Po kilku miesiącach nawet tam nie byłam spokojna. Nie samo zachowanie dla ludzi jest najważniejsze, wystarczy nieco inaczej wyglądać by zostać potworem. To, jak pan zareagował na mój widok, Lambert, nie było dla mnie niczym nowym.
Lambert zmieszał się.
- Przepraszam – rzekł. – Dałem się omamić sołtysowi, nie myślałem racjonalnie. Wszystko ułożyło się tak dziwnie… Mam nadzieję, że uda mi się z tego wyciągnąć naukę, właściwie jestem tego pewien.
Solevann, który nie odzywał się od pewnego czasu wydawał się głęboko nad czymś rozmyślać. Wreszcie przemówił:
- Rozmawialiśmy już o tym z Vis, możecie szukać schronienia w lesie Lhan, w krainie elfów. Wiem, że to daleka droga, ale gra może być warta świeczki. Moje plemię przyjmie was najlepiej jak będzie w stanie, kiedy tylko przekażecie im mój list.
- Las Elfów? – zdziwił się Marko. – Przecież tam ludzie nie mają wstępu.
- Nie, ale prastarzy tak. Vis nie jest zwykłym wampirem, jest nieśmiertelną córką ostatnich nieśmiertelnych, córką pierwszych elfów dotkniętych potężną klątwą. To długa historia, która jednak sprowadza się do tego, że ona może osiedlić się w Lhan’el, może też kogoś ze sobą wziąć. Oczywiście, jeśli któreś plemię zgodziłoby się na jej przyjęcie, ale z listem, o którym wspomniałem, nie będziecie mieli najmniejszego problemu.
- Dziękujemy panu. Naprawdę, to wydaje się jedynym wyjściem – stwierdził Marko.
- Zajmijmy się teraz sprzątaniem. Lepiej nie wabić niczego z głębi lasu.
Jeszcze przez kilkanaście godzin Lambert i Solevann pomagali przy paleniu zwłok i dogaszaniu zgliszcz osady. Weber zmarł wieczorem z powodu zakażenia. Marko nadspodziewanie szybko powrócił do pełnej formy. Noc spędzili w chatce na polanie na zmianę pełniąc warty. Po długich godzinach rozmów Lambert stwierdził, że Vis jeszcze bardziej przypomina Laureen niż wydawało mu się na początku. Solevann i wampirzyca rozumieli się niemal bez słów, co tym bardziej świadczyło o jej elfiej naturze. Kiedy rozstawali się nad ranem Lambert czuł się, jakby opuszczał od dawna znanych przyjaciół.
Zbliżało się południe. Szerokim traktem, bok w bok jechało dwóch konnych. Obaj milczeli wpatrując się w grzywy swoich wierzchowców.
- Dziwna historia, co, Lambert?
- Mhm…
- Od rana tylko to od ciebie słyszę. Powiedziałbyś coś nowego.
- Hmm?
- Daj spokój.
- Głupio się czuję, Sol. Naprawdę głupio.
- Słucham.
- Dałem się nabrać jakiemuś wieśniakowi jak dziecko.
- Dobrze wiesz, że to nie był jakiś tam wieśniak. Ten człowiek przez lata wodził za nos samego księcia Skarbimira.
- Marna to pociecha, bo Skarbimir jest kompletnym idiotą.
- Mnie też nabrał i o mało nie zabił.
- Ech… Druga sprawa, Sol, to że do teraz nie bardzo wiem, co się właściwie stało, czuję się trochę otępiały.
- To ten przeklęty las. Czuję tu coś dziwnego… Sam nie wiem.
- Wiesz, że ta osada przetrwała sześć lat? To zdumiewające, że średnia się sprawdza.
- Zdumiewające, że zniszczyły ją nie potwory, nie zlikwidowano jej z powodu wyczerpania złóż, ale spalili ją sami mieszkańcy.
- Może to właśnie te potwory, Sol?
Znów zapanowała cisza. Po jakimś czasie odezwał się Solevann.
- Żal mi tego chłopaka. Cały czas wiedział co zrobił ojciec, ale nie mógł go wydać. Z jednej strony miłość do Vis, z drugiej do ojca. Co byś ty zrobił, Lambert?
- Nie wiem. Nie pamiętam ojca, pamiętam Laureen.
Noc spędzili w zajeździe. Następnego dnia ich drogi rozeszły się: Lambert pojechał na wschód, do Slavii, a Solevann na północ, ku górzystemu królestwu Nourg. Jeszcze długo obydwaj powracali wspomnieniami do minionych dni i zadawali sobie pytanie: „Co to jest prawdziwa potworność?”.


Mariusz Woźniak


2002-03-24

KONIEC

Poprawiono: 2002-05-16




KONIEC