Potwór -
A pierdzieć, za przeproszeniem, mogę? Mariusz
Woźniak 2002-03-24 KONIEC Poprawiono:
2002-05-16 KONIEC
Autor : Mariusz Woźniak
HTML : Argail
Każdemu,komu przeczytanie i zrozumienie tego tekstu nie sprawi dużych
trudności - podobno połowa Polak w nie rozumie czytanego tekstu.
Prawdziwa potworność to nie włochaty pysk, kły, pazury i czerwone ślepia.
[ślepiec z Quad]
Ciągnący
się milami Stary Bór nie był miejscem szczególnie gęsto
zamieszkanym. Prawdę rzekłszy, niewiele osób decydowało się na
osiedlenie nawet w jego pobliżu, nie mówiąc już o wnętrzu.
Różne nazwy, jakimi ludzie obdarzali ten olbrzymi las i
opowieści o nim krążące również nie przyczyniały się do
powiększenia grona chętnych do osiedlenia się w okolicy: prastary,
mroczny, diabli, czarci, dziki i upiorny to tylko niektóre
przymiotniki, z jakimi ludzie łączyli słowo „bór”
wspominając to miejsce. Ci o bogatszym zasobie słownictwa i większej
fantazji nazywali go Prastarym Siedliszczem, Knieją Zapomnienia,
Złowrogim Reliktem, albo podobnie, równie dziwnie i
pretensjonalnie. Legendy o zamieszkujących las od Czasów
Stworzenia demonach, potężnych źródłach dzikiej magii,
dziesiątkach bestii - tych znanych i tych, o których nikomu
nie śniło się nawet w najgorszych koszmarach, odstraszały resztę
tych, którzy mieli ochotę zapuścić tu korzenie.
Mimo
wszystko Stary Bór, pokrywający sobą dziesiątki mil
kwadratowych, nie był miejscem kompletnie niezamieszkanym i
zapomnianym. Prowadził przez niego jeden z najważniejszych szlaków
na kontynencie, łączący olbrzymie, federacyjne królestwo
Ridyen i równie olbrzymią krainę zwaną Slavią. Wielu wędrowców
i kupców korzystało z traktu łączącego wschód i zachód
cywilizowanego świata, ale tylko najmężniejsi, lub najgłupsi z nich
pozwalali sobie skracać drogę korzystając ze ścieżek i dróżek,
których całe mnóstwo krzyżowało się z głównym
gościńcem. Wiadomo, że jeśli był trakt, to musiały być i zajazdy.
Rzeczywiście były, ale przypominały bardziej warowne fortece, niż
gościnne i przytulne gospody. Poza tym, nie było ich wiele. Mogło się
zdarzyć, że wyjechawszy z jednego z nich o świcie, do następnego
docierało się dopiero późnym wieczorem… albo wcale, a
nocleg pod gołym niebem w Starym Borze był równie bezpieczny,
jak biwak w jaskini smoka. Tym pechowcom, którzy zmarudzili i
noc spotykała ich na drodze pozostawała tylko jedna możliwość:
zboczyć z traktu i szukać wioski. Wbrew pozorom nie było to zajęcie
beznadziejne, istniało bowiem w Starym Borze kilkanaście, może
kilkadziesiąt osad, których mieszkańcy zajmowali się głównie
wyrębem drzewa i eksploatacją złóż naturalnych. Niestety byli
i tacy, których głównym zajęciem była, oględnie mówiąc,
eksploatacja sakiewek pechowych podróżnych. Osadnicy byli
głównie potomkami budowniczych traktu, albo banitami z różnych
powodów zmuszonymi do zamieszkania w tej okolicy; niewielu
przybywało tu z własnej woli. Wędrowcy, którzy postanowili
odnaleźć jedną z takich osad mieli przed sobą trudne zadanie, bo ich
rozmieszczenie ciągle się zmieniało – jedne były likwidowane po
wyczerpaniu złóż, inne były pacyfikowane przez potwory z głębi
lasu, gdzie indziej powstawały dla równowagi nowe osiedla,
które po średnio pięciu latach znów znikały – i
tak w kółko. Szukanie osady w Borze było jak łapanie ruchliwej
pchły.
Wąska
droga wiodąca pośród lasu przypominała wzbierającą rzekę mroku
rozpraszanego ostatnimi, pomarańczowymi promieniami słońca. Jechali
nią dwaj konni. Ich wierzchowce, jeden srokaty, a drugi czarny jak
noc, niemal dotykały się bokami. Jeden z jeźdźców był elfem;
jego długie, złote włosy opadały na zarzucony na ramiona zielony
płaszcz spięty pod szyją brylantową spinką w kształcie harfy, która
nie pozostawiała wątpliwości, co do profesji właściciela. Elf był
bardem, i to nie byle jakim – brylant zarezerwowany był dla
prawdziwych mistrzów. Nawet gdyby ktoś nie zwrócił
uwagi na taki detal jak spinka, to lutnia umocowana przy siodle
ostatecznie wyjaśniała sprawę. Więcej kłopotów sprawiało
rozpoznanie drugiego jeźdźca. Siedzący na czarnym rumaku mężczyzna
był człowiekiem – elf raczej nie mógłby mieć tak
paskudnej gęby, ale może to tylko światło i cienie igrały na jego
zmęczonej, pooranej bliznami twarzy nadając jej tak złowrogiego
wyglądu? Nienaturalnie wyglądały też jego długie, spięte na głowie
skórzaną opaską włosy, które były popielato-siwe. Takie
włosy można było znaleźć na głowie wiekowego starca, a nie mężczyzny
mogącego mieć najwyżej trzydzieści lat. Obrazu dopełniał miecz
zawieszony na plecach. Niewiele ryzykując można by iść o zakład, że
jeździec nie był skrybą. Niewiele więcej ryzykowałby ktoś stawiający
na to, że na chleb zarabia on mieczem i że jest w tym dobry.
Jechali
w milczeniu, co nie mogło dziwić – jeźdźcy, którzy
zboczyli z głównego traktu niemal w samym środku Starego Boru
rzadko byli weseli i szczebioczący jak skowronki. Po tej dwójce
nie było jednak widać strachu, raczej skupienie. Każdy z nich
intensywnie nad czymś rozmyślał, ale żaden nie miał ochoty odezwać
się pierwszy.
-Lambert? – Elf przerwał milczenie. – Słońce jest coraz
niżej… Nie zrozum mnie źle, nie boję się lasu, bo nie uważam,
żebyśmy mieli się czego bać. Las nie skrzywdzi nas ot tak, bez
powodu. Mam tylko nadzieję, że nie zdybie nas tu jakaś wesoła
kompania banitów i rzezimieszków
Daj spokój, Sol. Tu gdzieś jest osada. Drwale… Drwald…
Drawl, czy jakoś tak… Na pewno jest. Jest nawet karczma,
podobno całkiem niezła. Wtajemniczeni często tu zajeżdżają.
Wtajemniczeni?
- Wiesz, znajomi osadników,
niektórzy najemnicy, ich znajomi, znajomi ich znajomych…
Teraz akurat nie pora, ale wiosną, w porze turniejów w Fuoro,
bywa podobno i kilka osób w tygodniu, teraz kilku na miesiąc.
-
Byłeś tam kiedyś?
- Nie.
-
Nie chciałbym cię martwić, ale jesteśmy już dobrze ponad milę od
gościńca, a twojej osady jak nie było, tak nie ma.
-
Och, daj spokój, Solevann. Mówię ci, że to gdzieś tu.
Ledwie
wojownik wypowiedział te słowa, a powietrze przeszył świst strzały,
która minęła jego głowę o cal. Przez drogę przebiegła
spłoszona sarna. Solevann odruchowo położył się w siodle i pośpieszył
konia. Lambert błyskawicznie zeskoczył z wierzchowca jednocześnie
dobywając miecza i rzucił się w krzaki. Po chwili, po przeciwnej
stronie, z zarośli wyłonił się młody mężczyzna z łukiem w ręce.
Stanął na środku drogi i rozejrzał się. Wyglądało na to, że był sam.
Lambert nie czekając długo wyskoczył na drogę i powalił go na ziemię
mocnym ciosem w szczękę.
-
Co z ciebie za ptaszek – spytał klęcząc mu na plecach i
wykręcając ręce – żeby spokojnych wędrowców strzałami z
krzaków częstować, co?
-
Aj! Zwariowałeś?! Złaź ze mnie, człowieku!
-
Jeszcze chwileczka i zejdę – obiecał krępując ręce leżącego. –
Proszę bardzo. Tylko bez numerów.
Nadjechał
Solevann prowadząc za uzdę drugiego rumaka.
-
Tylko jeden? Jakiś desperat? Samobójca? Błędny rycerz?
-
Wypraszam sobie, panie. Jestem Marko, myśliwy – odparł dumnie
chłopak, który zdążył już się podnieść.
-
No, poluje chyba na podróżnych.
-
Przestań, Lambert, on nie wygląda mi na zbója. Nie mówi
jak zbój.
-
I strzela coś kiepsko jak na zbója.
Chłopak
spojrzał na Lamberta ze złością. Mógł mieć najwyżej
dwadzieścia lat, na jego całkiem przystojnej twarzy tu i ówdzie
pojawiały się nieregularne kępki zarostu. Ciemne, krótkie
włosy i duże, brązowe oczy nadawały mu wygląd marzyciela. Na prawym
policzku pojawiała się opuchlizna po ciosie Lamberta.
-
Nie wiem o czym mówicie, ale póki co, to pan raczył
rzucić się na mnie, pobić i związać.
- Lambert,
on albo jest cwany, albo pomylony…
-
…albo tylko słabo strzela – dokończył Lambert, który
właśnie skojarzył kilka oczywistych faktów. – Powiedz
mi: polowałeś na sarnę? – Kiwnięcie głową. – Przed chwilą
do niej strzelałeś? – Ponowne kiwnięcie. – No to chyba
jesteś ślepy jak pijany goblin w pełnym słońcu, bo strzeliłeś
kilkanaście łokci od celu i mało mnie nie trafiłeś.
Brwi
chłopaka uniosły się o prawie cal, a jego i tak duże oczy zrobiły
teraz się tak wielkie, że Lambert, Solevann i ich konie mogły się w
nich utopić. Rozległ się perlisty, czysty jak górski potok
śmiech elfa i cała pogrążająca się w zmroku okolica jakby pojaśniała
przez chwilę. Marko uspokoił się i uśmiechnął. Nawet oblicze Lamberta
nieco się wypogodziło.
-
Z czego się śmiejesz?
-
Renegat Savath, obrońca i bohater elfów, największy wojownik
od Wieków Wojen i pierwszy miecz Ridyen omal nie został
ustrzelony jak łania! Wasi bogowie naprawdę mają poczucie humoru,
Lambert! Gratulacje, młody człowieku, właśnie omal nie udał ci się
wyczyn, o którym najtęźsi rycerze tego świata mogą tylko
pomarzyć…
-
Bądź tak miły, Sol, i się zamknij – przerwał mu Lambert, na
którego obliczu pojawił się jednak grymas mogący uchodzić za
uśmiech.
-
Ja… Ja bardzo przepraszam… nie wiedziałem… nie
chciałem – plątał się chłopak. – Ja wszystko…
Nagle
Lambert poczuł mrowienie na całym ciele, zupełnie jakby maszerowały
po nim setki małych robaczków o lodowatych nóżkach.
Jednocześnie pojawiło się uczucie niepokoju. Elf najwyraźniej też coś
wyczuł, bo uśmiech zgasł na jego twarzy.
-
Lambert, czy to jest to, o czym ja myślę?
Pytanie
było czysto retoryczne, bo żaden z nich nie miał wątpliwości, że w
pobliżu pojawiła się siła magiczna, najprawdopodobniej jakaś istota,
i że jej uwaga skierowana jest właśnie na nich. Jedynie Marko wydawał
się nie wyczuwać potężnej aury. Nie tylko wydawał się nie odczuwać
lęku, ale wręcz nabrał pewności siebie.
-
Najmocniej panów przepraszam. Całe to zajście wydałoby mi się
zabawne, gdyby nie fakt, że pańskie życie zostało narażone na szwank,
panie Lambert. Szczęściem jednak nie doszło do tragedii. Mimo to
jeszcze raz chciałbym wyrazić moje ubolewanie, a ponadto zaproponować
szanownym panom nocleg w pobliskiej wsi, bo podróż nocą w tych
okolicach to niezbyt bezpieczne przedsięwzięcie. Będzie to zaszczyt
dla mnie, mojego ojca i całej wsi gościć tak dostojnych mężów,
tym większy, że poznaję w panu – tu zwrócił się do
Solevana – mistrza lutni.
Gdyby
chłopakowi nagle wyrosły skrzydła nie zdziwiliby się bardziej niż po
tej przemowie. Nieczęsto zdarzało im się przecież usłyszeć takie
słowa z ust młodego chłopaka, który prawdopodobnie pół
swojego życia spędził w lesie gadając do siebie, a w najlepszym
przypadku rozmawiając z wiewiórkami. Marko w tej chwili nie
tylko mową przypominał kogoś innego, jego postawa i wyraz twarzy
wskazywały raczej, że mają do czynienia z młodym szlachetką niż
myśliwym.
-
Powiedz mi, mały, kim jest twój ojciec? – spytał
Solevann przechylając się w jego kierunku.
-
Sołtysem wioski, do której was zapraszam. Więc jak będzie?
Lambert i
Sol spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
-
Skorzystamy z twojej oferty –
zdecydował Lambert. – Jak daleko jest do tej wsi?
-
Niedaleko. Cieszę się, że doszliśmy do zgody. Podałbym panom rękę,
ale na nieszczęście obie mam związane.
Lambert
szybko uporał się z więzami i po nieco oficjalnej wymianie
uprzejmości cała trójka ruszyła dalej. Dziwne wrażenie
obecności magii znikło równie nagle jak się pojawiło.
Po
kilku minutach niespiesznego marszu w lesie dała zauważyć się zmiana.
Coraz mniej było starych, a więcej młodych drzew i ściętych pni.
Dalej las przechodził w karczowisko, które po chwili
ustępowało miejsca dużej polanie. To właśnie na niej znajdowała się
otoczona niskim ostrokołem osada. Kilkanaście chatek i domków
różnej wielkości i kształtu rozmieszczonych było bez wyraźnego
planu. Większość z nich była niewielka, parterowa, ale było też kilka
budynków większych. Zrobiło się już dość ciemno, więc niewiele
więcej można było zauważyć. Gdzieś przed podróżnikami rozległo
się wołanie.
-
Stać! Kto idzie?!
-
To ja, Marko! Przyprowadzam dwóch gości! Zacni ludzie, a
właściwie zacny człowiek i elf!
-
Wchodźcie śpieszniej, mrok zapada! Sam wiesz, że ostatnio nie jest
bezpiecznie po zmroku!
-
A kiedy było?
Wjechali
między domy. W tym czasie Lambert pomyślał, że całe to pokrzykiwanie
przy bramie nie jest zbyt rozsądnym pomysłem, bo wrzaski słyszało
chyba wszystko i wszyscy w promieniu mili. Zachował jednak to
spostrzeżenie dla siebie.
Zatrzymali
się przed jednym z dwóch piętrowych budynków we wsi. Z
za brudnych szyb na parterze sączyło się ciemnożółte światło,
a z wnętrza dobiegały głosy ożywionej dyskusji.
-
To jest nasza karczma – oznajmił Marko z dumą w głosie. –
Ojciec urządził jakieś zebranie. Hej, Geb! – zawołał na
przechodzącego opodal chłopaka. – Zaprowadź konie do stajni i
zajmij się nimi dobrze. Rozumiesz? Niech cokolwiek zginie, albo się
uszkodzi, to przejdziesz się po lesie o północy. Jasne?
- No.
Lambert
i Sol wzięli najpotrzebniejsze rzeczy i pozwolili odprowadzić konie
anemicznemu młodzieńcowi o aparycji zdechłego bazyliszka. Marko
wytłumaczył im gdzie jest stajnia, by w razie potrzeby mogli bez
przeszkód dostać się do koni i juków, a następnie
zaprosił na salę.
Wnętrze
karczmy w niczym nie odbiegało od standardu: koło od wozu i parę
świec na nim zatkniętych imitowało żyrandol, stoły i krzesła z
kiepsko heblowanych, ale dobrze wytartych tyłkami i łokciami gości
desek, brudne okna. Klasyka – jak to określił Solevann. Sala
była wypełniona niemal po brzegi. Obok mężczyzn, którzy
zapewne spędzali tu większą część swego życia, byli także starcy,
kobiety i dzieci. Wyglądało na to, że zeszła się tu cała, albo niemal
cała, wieś; w sumie dobrze ponad pół setki osób.
Wszyscy, czy to siedzący przy stole, na stole, na podłodze, czy też
stojący, jak umówieni odwrócili się w stronę drzwi.
Marko uśmiechnął się szeroko, pozdrowił ich ręką i skierował się do
stojącego na prowizorycznym podeście mężczyzny.
-
Tato, chciałbym ci przedstawić dwóch wędrowców, których
miałem przyjemność dzisiaj poznać, a którzy potrzebują na dziś
noclegu. Lambert i Solevann – oto ich imiona.
-
Witam was serdecznie! Jestem Regimił, sołtys. Zawsze znajdzie się u
nas miejsce dla porządnych podróżnych. Zechciejcie jednak
chwilę zaczekać, aż narada dobiegnie końca, wtedy zostaniecie
należycie obsłużeni. Tymczasem proszę, znajdźcie sobie tu jakieś
wygodne miejsce i spocznijcie nieco.
Mimo
panującego tłoku szybko znalazły się krzesła dla gości, nie zabrakło
też stołka dla Marka. Kiedy cała trójka usiadła, a wszystkie
szepty i komentarze ustały, sołtys zaczął przemawiać. Początkowo ani
Lambert, ani Solevann nie zwracali uwagi na treść przemówienia,
a tylko przyglądali się mówiącemu. Choć nie zamienili ze sobą
ani słowa, obaj myśleli o tym samym: jak człowiek tak nieurodziwy jak
sołtys może być ojcem tak przystojnego chłopaka jak Marko. Regimił
był mężczyzną na oko pięćdziesięcioletnim, który
najprawdopodobniej lubił dobrze zjeść i popić, co przy jego niskim
wzroście i ciemnoróżowej karnacji nadawało mu wygląd
prosięcia. Krótkie, przyczesane na bok srebrne włosy i bystre,
jasnoniebieskie oczy nie pasowały do jego ogólnego wizerunku i
wydawały się jakby pożyczone od kogoś innego. Jego osobę cechowała
jednak pewna elegancja, której źródła najpewniej
upatrywać można było w jego zachowaniu: w gestach wykonywanych z
pewnym rozmysłem i subtelnością, sposobie w jaki mówił. Można
było się domyślać, że przeszłość tego człowieka związana była z
jakimś dworem.
Pierwszy
kwadrans przemówienia umknął uwadze podróżnych. „Było
tam coś o młynie, zbożu, mące i takich tam…”, opowiadał
później Lambert. Dopiero po jakimś czasie sołtys zrobił pauzę
pozwalając zgromadzonym zebrać myśli.
-
Pora przejść do właściwego celu naszego spotkania – podjął po
przerwie. – Powodem, dla którego się tu zebraliśmy jest
nieszczęście, jakie spadło na naszą wioskę.
Na
sali panowała kompletna cisza, która skłoniła Lamberta i
Solevana do uważniejszego przysłuchania się słowom sołtysa.
-
Wszyscy wiemy, że ostatnio nie dzieje się dobrze. Przekleństwo Boru
zwróciło swe oblicze w stronę naszych domostw. Spokój
naszego społeczeństwa został zburzony i nasze dzieci nie są już
bezpieczne. Nastał kres ich beztroskich zabaw i spokojnych snów.
Zagrożenie zwróciło na nas swe lica. Niebezpieczeństwo
przybrało oblicze pięknej niewiasty.
Pomiędzy
słuchaczami przebiegł szmer. Marko uniósł brew w zdziwieniu, a
na jego twarzy pojawiło się napięcie. Lambert dostrzegł, jak
poluzowuje chustę zawiązaną na szyi. Nie zdziwił się, sam był mocno
zaintrygowany słowami Regimiła. Po krótkiej przerwie sołtys
ciągnął dalej:
-
Nie możemy dać się omamić. I nie damy! Uroda i wdzięk kobiety skrywa
tylko jad i zło. Delikatne dłonie to w rzeczywistości splamione krwią
szpony, a śliczne oblicze kryje ohydną mordę demonicznej poczwary! Na
jej rękach lśni świeża krew naszych przyjaciół, naszej
rodziny, naszej wsi! Ale my nie damy się wydusić cichcem jak myszy
kotu! My staniemy w obronie naszych dzieci i kobiet! Nie damy się
zniszczyć plugawej bestii! Podejmiemy walkę i zwyciężymy! Wygramy
życie i honor! Wzywam więc wszystkich pragnących bezpieczeństwa i
szczęścia naszej wsi, naszych dzieci, by porzuciwszy wszelkie waśnie
wsparli wspólną myśl i przyłączyli się do naszej walki. Przez
sześć lat nie zawiodłem waszego zaufania, więc i teraz nie zawiodę.
Poprowadzę was do zwycięstwa i ocalenia naszej osady. Tylko wspólnie
możemy pokonać ladacznicę z lasu, tylko wspólnymi siłami
zdołamy stawić czoła zagrożeniu. I tylko wspólnie możemy
zwyciężyć. Ja pragnę stworzyć tą wspólnotę. I stworzę ją. Nie
ma takiej siły, której byśmy się nie oparli. Potrzebujemy
tylko zjednoczyć się i walczyć! Śmierć za śmierć! Wiedźma musi
zginąć!
Słuchającym
udzielał się zapał sołtysa. Widać jednak było, że zmagają się z
własnym strachem. Szczególnie wyraźne emocje mógł
obserwować Lambert spoglądając na Marka. Jego twarz z początku
zrobiła się biała jak płótno, cały zaczął drżeć, jak w
gorączce. Potem na twarz uderzyła mu krew, a na czoło wystąpił pot.
Pulsujące na skroniach żyły wyglądały jakby miały zaraz pęknąć.
Dłonie kurczowo zaciśnięte na kolanach robiły się niemal sine. Nagle
oblicze chłopaka wykrzywił grymas złości. Zerwał się ze stołka
przewracając go z hukiem.
-
Bzdury! – wrzasnął. – Nie w lesie nam szukać potwora!
-
Marko! Marko, opanuj się!
Jego
ciałem wstrząsały dreszcze, musiał podeprzeć się o stół, żeby
nie upaść. Czynione przez jego ojca próby przywołania go do
porządku nie odnosiły powodzenia. Ludzie zdziwieni odsunęli się
nieco.
-
Nie w lesie, a tu! Tu, na tej sali, wśród nas – cedził
przez zęby.
-
Marko, uspokój się.
-
Nie w lesie… są inni myśliwi…
-
Marko, nie można przeczyć faktom. Fakty zna każdy. Zastanów
się, co mówisz. Posłuchaj swojego ojca. Posłuchaj mnie, synu.
-
Ciebie już dość słuchałem! Nie zrobię więcej tego samego błędu…
Nie mogę…
Na
twarz chłopaka powróciła bladość, po jego policzkach spłynęły
łzy.
-
Nie w lesie – powtórzył cicho – nie w
lesie…
W
kącie sali wstał jakiś mężczyzna.
-
Znacie mnie, nie rzucam słów na wiatr, ze smokami nie
dyskutuję. Jedno wam powiem: zielarka, bo o niej mówicie,
prawda panie sołtysie? Zielarka po mojemu byłaby uczciwa kobieta.
Dziwna i tajemnicza, ale wszystkie wiedźmy są takie. Ja bym jej w
życiu nie posądził. Ale byłem w lasach Slavii, widziałem co tam
driady robią z ludźmi. Driady też bym w życiu o nic nie podejrzewał,
taka to maleńka dziewuszka… Ale one zabijały w taki sposób,
że wolę o tym nie myśleć. Co chcę powiedzieć: nie wolno osądzać po
pozorach. Nasza wiedźma też jest piękna jako i tamte, ale nie wiesz
co to takiej za skórą siedzi.
-
Dobrze mówi – odezwało się kilka osób.
-
Nie ona sama jest demonem, to jakiegoś przyzwała, suka! –
wrzasnęła jakaś kobieta.
-
Ja też coś powiem…
-
Nie trza więcej, Jamir, nie trza… Ludzie! Chytajta co tam mata
pod ręcami i dawajta do lasu! Upuścić krwi potworze!
-
Hola! – Zawołał sołtys, który z wyraźną radością
obserwował pełen zapału tłum. – Nie wolno zapominać, że nie o
wilka, czy innego zwierza nam chodzi. Trzeba przedsięwziąć odpowiedni
plan, zastanowić się i namyśleć. Czy ktoś chce coś jeszcze
powiedzieć?
-
Ja! – Zgłosił się Marko. Był już całkiem spokojny, ale nie
opuszczała go śmiertelna bladość. – Chcę tylko powiedzieć, że
popełniacie błąd. Potwora szukacie nie tam, gdzie trzeba.
Posłuchajcie tylko siebie. Odważni i chętni do bicia kobiety? Sprałeś
już swoją, Jawir, czy dzisiaj nie miałeś jeszcze czasu? A może
dzisiaj nie masz już co bić?
Zagadnięty
mężczyzna zerwał się ale szybko przytrzymali go kompani. Marko powoli
kierował się do wyjścia. Szedł z podniesioną głową, zaglądał ludziom
w oczy, jakby chciał powiedzieć: „Jeszcze zobaczymy, kto ma
rację!”
-
Marko, stój – krzyknął Regimił. – Obaj wiemy, że
to nie jest tylko kobieta.
-
Obaj także wiemy, że nie ona jest tym potworem, którego
szukasz.
Ostatnie
zdanie Marko wypowiedział z krzywym uśmiechem patrząc ojcu prosto w
oczy. Ten zmieszał się i spuścił wzrok. Marko wyszedł. Po chwili w
absolutnej ciszy dał się słyszeć stukot kopyt i wołanie: „Stój!
Kto tam?!”. Nie było odpowiedzi.
Przez
chwilę jeszcze trwało milczenie. Rozległy się szepty, pojawiły
niewyraźne uśmieszki. Ludzie nie patrzyli sobie w oczy. Sołtys
ukradkiem otarł pot z czoła i zaczął naradzać się z człowiekiem,
który właśnie do niego podszedł.
-
Lambert? – szepnął Solevann niemal do ucha wojownika. –
Co tu się dzieje?
-
Mam niejasne przeczucie, że wpadliśmy w jakieś gówno, Sol –
odpowiedział cicho Lambert – i to po same uszy. Zwłaszcza, że
sołtys zezuje co rusz w naszą stronę.
-
Myślisz, że poprosi nas o przysługę?
-
Nie. Nie nas, tylko mnie. Ciebie poprosi najwyżej, żebyś pobrzdąkał
trochę na tej swojej lutni.
-
Bardzo śmieszne, Lambert. Naprawdę, ubawiłem się po czubki uszu.
-
To dobrze, bo teraz już raczej nie będzie ci do śmiechu. Sołtys tu
idzie z tym drugim gościem.
Uśmiechnęli
się obaj. Obaj tak samo sztucznie.
-
Jak tam nasi goście – sołtys również silił się na
uśmiech. – Mam nadzieję, że nie znaleźliście zachowania mojego
syna zbytnio gorszącym. To dobry chłopak, ale ma swoje humory i
dziwactwa.
-
Zapewne. – Lambert wstał. Był dużo wyższy od Regimiła. –
Jesteśmy zmęczeni. Chcielibyśmy udać się na odpoczynek.
-
Ależ oczywiście! To zrozumiałe. Pozwólcie, że wam przedstawię:
Berhoff, właściciel tego przybytku, on zaopiekuje się wami.
-
Nie potrzebujemy opieki. Zadowoli nas wskazanie pokoi – Lambert
robił co mógł, żeby zniechęcić sołtysa do rozmowy, ale
jednocześnie go nie obrazić. Nie miał najmniejszej ochoty mieszać się
w wewnętrzne sprawy osady, ale jeszcze mniejszą ochotę miał na nocleg
na zewnątrz.
-
Lambert, mógłbyś okazać odrobinę wdzięczności i dobrych manier
– elf włączył się do rozmowy. - Proszę mu wybaczyć. Mnie zwą
Solevann, a na mojego przyjaciela wołają Lambert. Jesteśmy wdzięczni
za okazaną gościnność i zaufanie, jakie nam okazaliście pozwalając
uczestniczyć w zebraniu.
-
Miło mi poznać. Pozwólcie za mną na piętro.
Berhoff
sylwetką przypominał sołtysa. Był od niego z pewnością młodszy, miał
ciemniejsze oczy, włosy i karnację, ale budowę obaj mieli podobną.
Być może miał na to wpływ sposób w jaki Lambert potraktował go
na dole, ale karczmarz odezwał się tylko wskazując im pokój,
wręczając klucz i życząc dobrej nocy. „Dobranoc” w ustach
Berhoffa brzmiało zresztą jak przekleństwo orka z wadą wymowy:
„Dhorfgwanoz”.
Pokój
nie był luksusowy, ale nie było też na co narzekać. Dwa sienniki,
stół z nieheblowanych desek, dwa zydle, bielone ściany, lampa.
-
Klasyka – stwierdził Solevann.
-
Jutro z samego rana wyjeżdżamy. Lepiej zacznij wypoczywać.
Solevann
roześmiał się.
-
Naprawdę wierzysz, że już możemy położyć się spać? Najpóźniej
za godzinę przyjdzie tu sołtys i będzie nas, przepraszam: ciebie,
prosił o przysługę. Nie zniechęcisz go tak łatwo.
-
W dupie mam jego prośby i przysługi. Wiesz, że spieszno mi na
wschód.
-
Miałem ci tego nie mówić, ale cały dzień zachowujesz się jak
gbur z tawerny „Pod rozwalonym nosem”. Gdzie podziała się
twoja dawna pogoda ducha?
-
Porwano ją. Nie mam humoru, daj mi spokój, Sol. Bardzo cię
proszę.
-
Sny wróciły?
-
Wróciły.
Zapadła
cisza.
Domysły
elfa okazały się trafne. Równo po godzinie rozległo się
pukanie do drzwi. Nie odpowiedzieli. Po chwili dał się słyszeć szczęk
zamka otwieranego zapasowym kluczem. Sol i Lambert uśmiechnęli się do
siebie w ciemnościach.
-
Dobry wieczór, panie sołtysie – rzekł głośno Lambert,
gdy drzwi się otworzyły.
Ciemna
sylwetka w drzwiach zawahała się, poczym weszła do pokoju.
-
Cóż to za konspiracja – spytał Lambert nie zniżając
tonu.
Sołtys
syknął ostrzegawczo. Blade światło księżyca wpadające przez okno nie
pozwalało rozmówcom widzieć się wyraźnie. Byli tylko trzema
ciemnymi sylwetkami na tle nieco jaśniejszych ścian.
-
Ciszej, na bogów, ludzie śpią. Żadna konspiracja, tylko
ostrożność. Nie można być pewnym, czy wiedźma nie ma tu swoich
szpiegów.
-
No tak, wiedźma.
-
Ja właśnie w tej sprawie mam do panów interes, a ściślej: do
pana Lamberta. – Regimił nie mógł dostrzec w ciemności
szerokich uśmiechów na twarzach rozmówców. –
Z grubsza znacie problem, słyszeliście wszystko na zebraniu. Mniemam,
że uważaliście?
- Dobrze pan
mniema.
-
Dobrze. Pan wygląda na twardego wojownika, panie Lambert, niezwykle
twardego. Mógłbym iść o zakład, że żyje pan z miecza. Czy mam
rację?
-
Jeśli chodzi o ten zakład, to nie mam ochoty na hazard.
-
Widzę, że pan jest w złym humorze. Pan stroi fochy, a ja do pana mam
po prostu interes. Całkiem lukratywny dla pana interes.
-
Nie przyjechałem tu w interesach.
- Ale jest
pan najemnikiem, prawda?
-
Niech będzie, że prawda.
-
Więc ja chcę pana nająć. Chodzi o zgładzenie bestii, która
osiedliła się w lesie i nęka naszą wioskę. Słyszał pan, że ludzie są
gotowi sami iść. Sam to proponowałem, ale nie miałem wtedy innej
możliwości, a teraz pan pojawił się, jakby go bogowie zesłali. Nie
chcę narażać mieszkańców. To nie są wojownicy, panie Lambert.
Oni mogą nie zdzierżyć przeciw potworze. Po co przelewać
niepotrzebnie krew?
-
To pan potrzebuje chyba wiedźmina, nie mnie.
-
Panie Lambert, ja mówię poważnie. Niech mi pan bajek o
wiedźminach nie opowiada.
-
Panie sołtysie, prawda jest taka, że od jakiegoś czasu się nie
najmuję. Mam inne zajęcia, a na brak pieniędzy na razie nie narzekam…
Jutro muszę ruszyć do Slavii.
-
Niech pan mnie jednak posłucha. Potwór zabił już czworo ludzi
w ciągu ostatnich dwóch dni. W tym kobietę i dziecko. Nie
wiadomo, czy rano nie znajdziemy kolejnych trupów. Ja wiem, to
jest Stary Bór, niebezpieczne miejsce, ale my żyjemy tu już
sześć lat i coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Wierzę, że gdybyśmy
pozbyli się tego potwora, to moglibyśmy spokojnie żyć tu przez
następne sześć lat. Jeśli pan nie chce zrobić tego dla pieniędzy, to
apeluję do pańskiego sumienia. Tylko pan może dość szybko i sprawnie
wyeliminować zagrożenie i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Nie chce
pan mieć chyba krwi kolejnych ofiar na swoich rękach?
Solevann,
który do tej pory nie włączał się do rozmowy, słuchał pilnie i
z coraz większym zainteresowaniem. W jego głowie powstawał zarys
nowej ballady. Poza tym, a może przede wszystkim, serce elfa drgnęło
na myśl o tragedii bezbronnych ludzi. Częściowo z ciekawości, a
częściowo, by zainteresować Lamberta zapytał:
- Co to za
potwór?
- Wampir…
albo demon.
-
Jak wygląda?
-
Z pozoru jak normalna dziewczyna. Młoda i piękna, to widać z miejsca,
że czarownica, bo normalnie, bez magii, nie ma tak urodziwych
kobiet…
-
A te wszystkie pazury, mordy demonów i tym podobne rzeczy, o
których pan mówił na radzie?
-
Och, to tylko stylistyka. Hiperbola, metafora, odpowiednia retoryka.
Poza tym trudno, żeby dziewczyna w ten sposób zabijała, musi
jakoś zmieniać się w potwora, a wszystkie wyglądają tak, jak mówiłem.
-
Czyli nikt tak naprawdę nie widział potwora?
-
Nie dokładnie, ale widzieliśmy zwłoki. Czegoś tak okropnego w życiu
nie widziałem. Prawdziwa masakra, tego nie mógł zrobić
człowiek, to musiała być prawdziwa bestia. Demon. Kilka osób
widziało też wiedźmę w pobliżu wioski wtedy, kiedy to się stało.
Lambert
zastanawiał się przez chwilę. Wiedział, że jeśli sprawa jest tak
oczywista, jak przedstawia ją sołtys, oczywiste jest też rozwiązanie.
Coś jednak nie pozostawało do końca jasne. Może to było tylko
przeczucie, może złudzenie, a może tylko zmęczenie i wzmagająca się
senność mąciły mu myśli.
-
Kogo już zabiła?
-
Matkę i córkę. Młode kobiety. I kowala, dobry chłop,
fachowiec. Trudno mi o tym mówić… Znałem dobrze ich
wszystkich, tu każdy się zna, panie Lambert.
- A czwarta
ofiara?
- Jaka
czwarta?
-
Mówił pan, że bestia zabiła czworo ludzi.
-
Nie, troje. Coś się panu musiało pomylić.
-
Chciałbym zobaczyć zwłoki. Miałem sporo do czynienia z potworami, po
śladach na ciele ofiary można się naprawdę dużo dowiedzieć.
-
Niestety, już zostały spalone. Bardzo dbamy o te sprawy. Tu, w Borze,
niebezpiecznie jest zakopywać zwłoki. Nigdy nie wiadomo, kiedy
wstaną.
-
Przesąd. Proszę posłuchać: jutro z samego rana rozpytam się w wiosce.
Potem postanowię.
-
Bardzo pana proszę, niech pan nie zwleka! O co tu rozpytywać? Sprawa
jest jasna. Fakty mówią za siebie. Nie było wiedźmy - nie było
trupów, jest wiedźma – są trupy. Nie trzeba o nic
rozpytywać, tylko iść do lasu i zrobić z nią porządek. Nie wolno
tracić czasu!
Być
może sołtys miał rację. Jego argumenty wydawały się logiczne, a jego
wyczuwalne zdenerwowanie uzasadnione – przecież nie rozmawiali
o zeszłorocznych zbiorach pszenicy. Lambert wiedział, co powinien
zrobić, ale postanowił dać sobie jeszcze trochę czasu do namysłu.
-
W porządku, panie sołtysie, jutro z samego rana dam panu znać o mojej
decyzji.
-
Dziękuję bardzo. Ufam, że mądrze pan postanowi, że obaj panowie
mądrze postanowią. Jeszcze raz dziękuję za wysłuchanie mnie.
Tymczasem proszę dobrze wypocząć. Dobranoc.
Przez
czas jakiś Lambert i Sol nasłuchiwali oddalających się kroków
Regimiła. Lambert odezwał się dopiero, kiedy ucichły one zupełnie.
-
I co o tym myślisz, Sol?
-
Ludzie potrzebują pomocy. Nie wiem czemu się wahasz. Nie jesteś już
Savath, ale przecież masz to samo serce. Porzuciłeś zakon właśnie
dlatego, że twoje serce było mocniejsze niż rozum. Za to pokochała
cię Laureen. Teraz twój rozum wydaje się dusić serce. Musisz
przejść próbę, nie pozwolić, byś stracił je stracił. W
przeciwnym wypadku, nawet jeśli odnajdziesz Laureen, to czy ona
będzie w stanie cię pokochać? Nie wolno ci się załamać, Lambert.
Musisz pomóc tym ludziom.
- Wiem, ale
sprawa nie jest taka prosta. I nie chodzi tu o moje serce. Pomyśl
tylko: jesteśmy w Starym Borze, tu nie ma zbyt wiele miejsca na
miłość, litość i sprawiedliwość, tu toczy się walka o przeżycie.
Nawet jeśli zabiję tego demona, czy co tam nęka tych ludzi, pojawi
się następna bestia. Nie jutro, to za tydzień, za miesiąc, za rok. A
moje serce nic nie ma tu do rzeczy. Przeciwnie, serce mówi mi,
że sprawa nie jest taka prosta. Ten chłopak, Marko, zupełnie jakby go
coś opętało: „Nie w lesie”, pamiętasz? Mam złe
przeczucia, Sol, naprawdę złe.
- Zróbmy
tak: ty pójdziesz do lasu,
wybadasz sprawę, ja tymczasem zostanę tutaj i popytam ludzi. Marko,
to miły chłopak, ale trochę dziwny. Jest myśliwym, las to całe jego
życie, możliwe, że wierzy w dobro lasu. To bardzo częste, zwłaszcza u
młodych.
- Solevann,
twoje serce chyba dusi twój
rozum, nie możesz na to pozwolić.
Obaj
roześmiali się nadspodziewanie beztrosko. Chwilę jeszcze porozmawiali
i usnęli, każdy zastanawiając się nad sprawą potwora.
Rześki
poranek pachniał lasem. Solevann siedział w karczmie przy szeroko
otwartym oknie. Posilał się nieśpiesznie z przyjemnością wdychając
zapach rosy i żywicy łączący się z aromatem świeżego pieczywa, miodu
i piwa. Elf siedział przy stole samotnie, ale w karczmie było
kilkunastu gości. Ci, którzy z różnych powodów
nie jedli w domu, śniadali właśnie tutaj. Jedni jedli w milczeniu,
inni łączyli śniadanie z partyjką kości lub kart, jeszcze inni żywo
dyskutowali. Pomiędzy stołami, jak dzik w lesie śmigał gospodarz.
Ubrany w niegdyś biały, teraz mieniący się tysiącem różnych
odcieni fartuch Berhoff obsługiwał gości z takim przejęciem, jakby
jego przybytek był najpoważniejszą jadłodajnią w stolicy Ridyen.
Szczególnie dużo uwagi poświęcał Solevanowi. Raz po raz
podbiegał, przysiadał się, pytał o zamówienie, zagadywał i
życzył smacznego. Kiedy znalazł tylko dłuższą chwilę wolnego czasu
siadał przy stole z kuflem piwa i od nowa rozpoczynał rozmowę.
-
Wy podróżujecie po całym świecie, mistrzu, powiedzcie, gdzie
najlepsze mają karczmy, co? - Wszędzie, podobnie jak wszędzie są
kiepskie gospody. Wystarczy spojrzeć na Campfort, kilka ulic dalej od
„Jednorożca”, jednej z najlepszych w Ridyen stoi
„Chmielik”, najgorsza chyba karczma na kontynencie.
-
Prowadziłem kiedyś karczmę w stolicy. „Złoty kufel”,
słyszeliście, mistrzu?
- Niestety.
Berhoff
wzruszył ramionami. Solevann wiedział, że nie powinien pytać dlaczego
teraz zamiast „Złotego kufla” w Campfort, prowadzi
„Drewnianego Smoka” gdzieś w dziczy. Karczmarz jednak
pociągnął solidny łyk piwa i ze smutkiem zaczął opowiadać historię
jego tułaczek. „U Alchemika” zamknięto mu, bo podobno
oszukiwał na piwie, chrzcząc je jakimś tajemniczym specyfikiem,
„Płonący krasnolud” został rzeczywiście spalony przez
krasnoludy, którym nie spodobała się nazwa karczmy,
„Niewidzialny Dukat” splajtował, „Złoty kufel”
zamknęła Królewska Inspekcja sanitarna. Lista karczm i
miejscowości była długa jak broda tysiącletniego krasnoluda i
kończyła się właśnie na „Drewnianym Smoku” i Starym
Borze. Podczas opowiadania Berhoff osuszył do dna trzy kufle piwa.
Solevann mu nie przerywał, bo miał nadzieję dowiedzieć się czegoś
interesującego. Rozmowa, a raczej monolog zakłócany czasem
przez elfa zeszła na ostatnią wojnę ze Slavią. Okazało się, że
Berhoff robił w życiu coś poza prowadzeniem karczmy.
-
Byłem wtedy na wojnie. Nie zgadniecie, mistrzu, gdzie!
- Kucharz
wojskowy?
-
Nie! Właśnie, że nie! Piechota! I to jaka! Książęce Oddziały
Piechoty, Oddział Ubezpieczenia Łuczników Elfich. KOP-Elfy!
Mam nawet złoty medalik. Każdy piechociarz, który brał czynny
udział walkach dostał taki od króla, wtedy księcia. Zaraz
pokażę!
Oczy
karczmarza wypełnione były blaskiem, kiedy sięgał do szyi i szukał
pod fartuchem swojej pamiątki. Solevann zastanawiał się jak mógł
wyglądać Berhoff za czasów służby. Nagle oblicze karczmarza
stężało. Radość ustąpiła miejsca zdziwieniu, a potem smutkowi
graniczącemu z rozpaczą.
-
Zginął! Mój medalik zginął!
Zerwał
się i pognał do kuchni. Kilku gości przez chwilę wpatrywało się w
drzwi, za którymi zniknął gospodarz, nie bardzo rozumiejąc co
się stało. Elf spojrzał przez okno na krzątających się między domami
ludzi. Większość mężczyzn szła do lasu, na ramionach nieśli siekiery.
Kilku z nich weszło jednak do gospody na jedno piwko przed pracą.
Solevann obserwował przez chwilę gości i dopiero teraz dostrzegł
jakiś podział. Kiedy obok jakiejś grupki osób ktoś
przechodził, grupa reagowała dwojako: albo wesoło go pozdrawiała,
albo milkła nagle i odwracała wzrok; podczas powitań nie wszyscy
podawali sobie ręce. Po baczniejszym przyjrzeniu się, był niemal
pewien istnienia dwóch obozów. Rozmyślania przerwał mu
mężczyzna, który nieco onieśmielony, mnąc czapkę w rękach,
podszedł do jego stołu i zapytał:
-
Wybaczcie, mistrzu, że przerywam wam wasze przemyśliwania, ale byśmy
z kolegami bardzo chcieli, żebyście nam coś no, wzięli i zagrali.
-
Oczywiście. Macie jakieś konkretne życzenie?
-
No… e… po prawdzie, to nie… coś wesołego
takiego.
-
W porządku.
Solevann
wstał i w karczmie momentalnie zaległa cisza. Bard dbał o poziom
wykonywanych utworów, więc nie miał w repertuarze wielu
piosenek, które mógłby przedstawić w takim gronie.
Postanowił więc improwizować. Zagrał i zaśpiewał zabawną historię
przygód pewnego króla walczącego z innym o utrzymanie
królestwa. Zawierała ona wszystkie elementy, które
zazwyczaj zadowalały publikę pokroju tej, przed którą teraz
grał: obaj królowie nie grzeszyli inteligencją, krew lała się
strumieniami, wątek miłosny sprowadzony był głównie do
sypialni obu władców, a fabuła była prosta i nieskomplikowana
jak dieta trolli. Utwór kończył się uśmierceniem złego i
głupiego króla i zajęciem jego miejsca przez jeszcze gorszego
i jeszcze głupszego. Ten sympatyczny utworek powinien zrobić furorę w
miejscu takim jak to, więc konsternacja jaka zapanowała na sali mocno
zdziwiła elfa. W kompletnej ciszy dało się słyszeć pochrząkiwanie,
szepty i nerwowe chichoty. Ludzie patrzyli na siebie tak, jakby mieli
zamiar się bić.
-
To może coś innego – zaproponował cichym głosem bard myśląc o
ponownym wykonaniu poprzedniego utworu z drobnymi modyfikacjami,
czyli wyrzuceniem wszystkiego, poza scenami miłosnymi i
batalistycznymi.
Propozycja
nie wydała się chyba kusząca, bo większość ruszyła do drzwi. Nim
pierwsi do nich dotarli, gdzieś z zewnątrz dał się słyszeć
rozdzierający krzyk:
- Ludzie!!!
Ludzie!!!
Do
karczmy jak burza wpadł mężczyzna, którego rude, rozczochrane
włosy przypominały szalejący płomień. Zebrani odskoczyli do tyłu.
-
Ludzie!!! – Wrzask wstrząsnął budynkiem w posadach. –
Ludzie!!!
-
Czego się tak, zaraza, Jamir drzesz jakby ci smok dupę prażył?!
-
Znaleźlimy Mysiora! Nie żyje! Zabity jak i tamte!
Wczesnym
rankiem, kiedy tylko nieco się rozwidniło, zanim jeszcze Solevann
zszedł śniadanie, Lambert wybrał się do sołtysa. Chłodne i wilgotne
powietrze wypełnione słodkim aromatem żywicy i rosy szybko
przepędziło z jego powiek resztki snu.
Dom
sołtysa nie wyróżniał się z pośród innych, ale Lambert
trafił bez problemów. Właściciel już nie spał i najwyraźniej
go oczekiwał, bo powitał go już w drzwiach.
-
Witam pana! I jak, namyślił się pan?
-
Tak. Zajmę się tym.
- Wspaniale!
Powiem ludziom, złożymy się wszyscy. Nie straci pan na tym, panie
Lambert.
-
Wiem. Zanim wybiorę się do lasu chcę wiedzieć więcej o przyczynie
kłopotów.
-
Oczywiście, zapraszam do środka..
Ściany
pokryte były skórami i trofeami. Tu i ówdzie wisiał
jakiś obraz. Przeszli do pokoju i wygodnie usiedli w fotelach przy
gustownym stoliku. Domek urządzony był w eleganckim i kosztownym
stylu. Wydawało się, że poza Regimiłem nikogo w nim nie ma.
-
Marko wrócił? – zainteresował się Lambert.
Po
twarzy sołtysa przemknął grymas.
-
Nie. Zdarzało mu się to już nieraz, ale teraz naprawdę obawiam się o
niego.
-
Nie wyglądał wczoraj dobrze…
-
Pan chciał się czegoś dowiedzieć o potworze – przerwał nieco
brutalnie gospodarz. – Słucham?
-
W porządku. Jak wygląda?
- Jak
normalna, ładna kobieta,
mówiłem panu wczoraj.
- Nie
zmienia formy?
-
No… nie, chyba nie. To znaczy, że nikt nie widział, żeby
zmieniała, ale przecież normalnie dziewczyna nie mogłaby tak
zmasakrować człowieka.
-
Mówił pan, że ktoś ją widział zaraz po zabójstwach.
Kto?
Sołtys
wydawał się być coraz bardziej zirytowany, wiercił się i raz po raz
spoglądał w kierunku okna.
-
Ach, panie Lambert, co pan się w śledztwo bawi? Niech pan idzie do
lasu i po prostu zabije sukę!
Przez
moment twarz sołtysa zmieniła się, wykrzywił ją grymas złości.
Lambert dostrzegł zaciśnięte pięści Regimiła. Jednak sołtys równie
szybko jak wybuchnął, opanował się. Schował twarz w dłoniach i
załkał.
-
Panie Lambert, niech pan zrozumie: my tu sobie rozmawiamy, a ona może
zabija kolejnego mojego przyjaciela. Może gdzieś tam kona mój
syn?
-
Niech pan się uspokoi. Muszę mieć więcej informacji zanim tam pójdę.
Chcę wam pomóc, ale nie mam zamiaru dać się zabić. Jeszcze
tylko kilka pytań. Jak zostały zabite ofiary?
- Jak to
jak?
- Jaki
rodzaj obrażeń? Rany cięte,
kłute, miażdżone, szarpane, obrażenia od magii, kwasu, ognia?
Wszystko, co może mnie spotkać.
-
Nie wiem, nie znam się, a medyka wtedy nie było. Były tylko bardzo
potłuczone, połamane. Rozbite głowy…
-
Gdzie to się stało?
- W lesie.
Zaraz na skraju.
-
Może to był niedźwiedź?
-
Nie! Mówię panu, że nie! – Sołtys walnął się dłonią w
czoło, jakby sobie coś nagle przypomniał. – Kowal to widział!
Kowal widział jak bestia morduje jego żonę i córkę, ale nie
mógł nic zrobić…
-
Czyli jednak ktoś widział, jak ona morduje?
-
Tak. Kowal widział, opowiadał o tym. Był w szoku, nie mogliśmy się z
nim dogadać.
-
W takim razie ja spróbuję. Gdzie go znajdę?
-
W ziemi. Nie żyje, powiesił się następnego dnia. Biedak. Miał tylko
żonę i córkę, to była cała jego miłość, a ona mu je zabrała.
Jak by pan się czuł, panie Lambert?
-
Rzeczywiście, ale mówił pan wczoraj, że kowala zabił demon, ta
cała zielarka.
-
Bo w sumie tak było, gdyby ona nie zabiła mu rodziny, to chłop by się
nie powiesił. Stracił wszystko.
Lambertowi
stanął przed oczami obraz Laureen, jego ukochanej. Przed dwoma laty
została porwana. Od tego czasu rycerz stale jej szuka. Pomyślał o
tragedii kowala, któremu nie pozostała nawet nadzieja, którą
Lambert żyje od dwóch lat. „Pozwól prowadzić się
swojemu sercu” – zabrzmiały w jego myślach słowa
Solevana. Wszystkie wątpliwości, których coraz większą ilość
podsuwał mu rozum znikły, sołtys poruszył odpowiednią strunę. Lambert
wstał.
-
Gdzie ją znajdę?
-
Bogom niech będą dzięki. Dam panu człowieka, który pana
zaprowadzi. Chodźmy.
Chwilę
później stali przed chatą w zachodniej części osady. Sołtys
zastukał w szybę. W drzwiach pojawiła się niska kobieta. Obrzuciła
przybyłych niechętnym spojrzeniem.
- Czego?
-
Bruna jak zwykle niezadowolona. Bądź tak miła i zawołaj
Jamira.
- Nie ma go.
-
Zaraza – strapił się sołtys. - A gdzie jest?
-
A skąd ja mam wiedzieć, jak nawet wy nie wiecie?
Nie
czekając na odpowiedź kobieta zatrzasnęła drzwi. Sołtys zamyślił się.
-
Miła kobieta – zauważył Lambert. – Tylko jeden człowiek
we wsi wie gdzie mieszka wiedźma?
-
Nie. Naturalnie, że nie. Tylko, że ten byłby najlepszy.
-
Potrafię sobie radzić w lesie. Może być ktokolwiek, kto zna drogę.
-
Lepiej będzie odnaleźć Jamira.
-
Podobno zależy panu na czasie?
Sołtys
wahał się jeszcze przez chwilę. Rozglądał się dookoła, spoglądał to
na Lamberta, to na las, potem patrzył w ziemię drapiąc się po głowie.
Mruknął coś pod nosem i zwrócił się do Lamberta.
-
Dobrze. Poprowadzi pana młody myśliwy. Niech pan na niego uważa, on
większą część życia spędza w lesie, czasem dziwnie się zachowuje.
Rozumie pan, to samo co u Marka. Obawiam się najgorszego… Boję
się, że wiedźma mogła mieć na nich większy wpływ, niż nam się
wszystkim wydaje. Nie chciałem o tym myśleć, ale to może być prawda.
Rozumie mnie pan? Oni są młodzi, mają tyle doświadczenia i rozumu, co
zające. Nic dziwnego, że młoda i piękna czarownica mogła im zawrócić
w głowie.
-
Rozumiem. To możliwe.
Lambertowi
przypomniał sobie wczorajszą przygodę z udziałem Marka. Wspomniał
pewność siebie, jakiej nabrał Marko po pojawieniu się magii, której
źródłem mogła być właśnie wiedźma, demon, czy cokolwiek, czym
była dziewczyna z lasu.
-
To bardzo możliwe, panie sołtysie – powtórzył. –
Na szczęście to prawdopodobnie nic groźnego. Taka więź zazwyczaj
wygasa po śmierci mistrza.
-
Naprawdę, bogowie pana zesłali, panie Lambert. Chodźmy teraz.
Kiedy
znaleźli się na północno-zachodnim krańcu wioski i doszli do
krawędzi lasu sołtys zawołał:
- Weber!!
Weber!!!
Po
chwili lasu wyłonił się młody, ubrany na zielono mężczyzna. Jasne
włosy spięte miał z tyłu w krótką kitkę, na jego plecach
wisiał łuk i kołczan. Szybkim krokiem skierował się w stronę sołtysa
i Lamberta.
-
Dzień dobry panom. Czego sobie życzycie, panie sołtysie?
-
Dzień dobry, Weber. To jest pan Lambert, postanowił nam pomóc
przy rozwiązaniu naszego problemu.
-
Czyli, mówiąc prosto, chce zabić zielarkę? – Weber
badawczo przyjrzał się Lambertowi, jego niebieskie oczy wypełnione
były młodzieńczym blaskiem i energią. – Gratulacje.
-
Słuchaj Weber, nie wiem, co wy, myśliwi, sobie myślicie. Nie obchodzi
mnie to. Wszyscy mieszkańcy żyją przez nią w strachu. Ogół
zgodził się, że trzeba się jej pozbyć. Ty masz tylko zaprowadzić do
niej pana Lamberta.
-
Jasne, panie sołtysie, poza tym nie kiwnę nawet palcem.
- Weber,
proszę o to ciebie, bo właściwie nie miałem wyboru, ale postaraj się
mnie nie zawieść. Wiesz, jak twojemu ojcu zależy na tartaku.
Weber
zacisnął usta i odwrócił się do lasu.
-
Idziemy, panie Lambert. Do widzenia, panie sołtysie – rzekł
chłodno i ruszył w krzaki.
Przez
jakiś czas szli w milczeniu. Lambert wpatrywał się w plecy
przewodnika i próbował się skupić na zadaniu. Przypomniał
sobie Marka i jego dziwne zachowanie na zebraniu. Opętanie? Całkiem
możliwe. To by znaczyło, że bestia z którą miał walczyć jest
piekielnie inteligentna. Potwór przybrał podobno postać młodej
kobiety. Nie była to na pewno mimikra, bo te nie mogą wywołać
opętania. Doppler też nie. Najprawdopodobniej demon. Z tym, że
wiedźma według sołtysa żyje tu już ponad rok, a mordy zdarzyły się
dopiero trzy dni temu. Demon zabijałby od razu. Driady zadają inny
rodzaj obrażeń, dzikie elfy też. Wampir? Dzięki olbrzymiej sile mogą
zatłuc ofiary na śmierć, ale to może zrobić każdy odpowiednio silny
człowiek. Wampiry potrafią opętać, ale nie zabijają zazwyczaj ofiar
tłukąc je. Poza tym, zabicie ofiary przynosi wampirowi zawsze więcej
kłopotu niż pożytku, chyba, że się broni. W tym wypadku ofiarami były
kobieta i dziecko, one z pewnością nie atakowały. „Cholera”
– pomyślał Lambert podsumowując kilkuminutowe rozważania. Jedną
rzecz wiedział na pewno – wiedział zbyt mało. Możliwe, że
źródłem kłopotów nie była zielarka, tylko jakaś inna
bestia. Być może sołtys w swoim zapale zbyt szybko wydał wyrok? Cóż
bowiem wskazywało na zielarkę? To, że podobno widział ją kowal, który
następnego dnia się powiesił? To, że mieszkała z dala od innych, że
unikała ludzi?
Lambert
postanowił dowiedzieć się czegoś więcej ze źródła, które
mogło być bardziej wiarygodne niż sołtys, który przecież nie
musiał znać się na życiu lasu. Postanowił wypytać myśliwego, który
właśnie osunął się w jakiś dół.
-
Długo siedzisz w lesie?
Myśliwy
przyśpieszył kroku nie odzywając się.
-
Słyszysz mnie, Weber?
-
Długo – odpowiedział nie odwracając się. Najwyraźniej nie miał
ochoty na rozmowę.
-
O co chodzi, Weber? Masz coś przeciwko mnie?
- Nie.
-
Patrz na mnie, kiedy mówię do ciebie! – Lambert chwycił
go za ramię i odwrócił do siebie.
Myśliwy
szybkim ruchem odtrącił rękę Lamberta i spojrzał mu prosto w oczy. W
jego spojrzeniu kryła się złość. Był spięty, gotów do walki.
-
Czego chcesz? Ja mam cię tylko zaprowadzić na miejsce.
-
Chcę porozmawiać.
-
Nie mam ochoty. Było gadać z Berhoffem, Jamirem, albo kimś innym
wiosce. Ja się nie mieszam.
- Nie
mieszasz w co?
-
W sprawy sołtysa.
- Sprawy
sołtysa? Przecież coś morduje ludzi z waszej wsi, to chyba nie tylko
sprawa sołtysa.
-
Słuchaj pan, mamy jeszcze kilkanaście minut drogi. Las jest tu gęsty,
teren nierówny. Lepiej chodźmy, jak mamy iść. – Odwrócił
się, ale stał w miejscu. Lambert nie ruszał się. – Marko pana
przyprowadził do wsi?
- Tak.
Lambert
nie mógł widzieć smutnego uśmiechu na twarzy Webera.
-
Zabije ją pan?
- A nie
powinienem?
Myśliwy
odwrócił się. W skupieniu przyglądał się Lambertowi. Patrzyli
sobie prosto w oczy. Wydawało się, że las wstrzymał oddech oczekując
w napięciu na odpowiedź myśliwego.
-
Nie wiem – odpowiedział w końcu – ale według mnie, to nie
ona.
- Dlaczego?
-
Dlaczego miałaby być to ona?
-
Podobno kowal był przy tym, jak mordowała jego rodzinę.
Weber
uśmiechnął się, co nie wydawało się odpowiednią reakcją na
wspomnienie o masakrze.
-
Kowal nie trzeźwiał od tamtego wieczora. Poza tym kompletnie
pomieszało mu się w głowie. Mógłby powiedzieć, że rodzinę
zamordowały mu krasnoludy, gdyby przyszło mu to wtedy na myśl.
-
Ale nie przyszło, dlaczego więc zielarka przyszła?
-
Sołtys zapytał go wprost, czy to nie była ona.
-
Chyba jej nie lubi, co? Może ma powód. Sołtys zawsze tak łatwo
wpada w zapał?
-
On? W zapał? To najbardziej wyrachowany człowiek, jakiego widziałem.
Nigdy nie wypowiedział ani słowa, którego nie chciałby
wypowiedzieć. Nie darmo siedział pół życia na dworze Fuoro.
-
Załóżmy, że to nie zielarka. Dlaczego miałby nastawiać ludzi
przeciwko niej?
Młody
myśliwy rozejrzał się dookoła, jakby obawiając się, że ktoś ich
śledzi.
-
Chodźmy dalej.
Przez
kilkanaście minut marszu żaden z nich nie odezwał się ani słowem.
Wreszcie doszli na skraj niewielkiej polany. Soczysta zieleń otaczała
kryty żółtą strzechą domek z ciemnego drewna. Na znak Webera
położyli się w paprociach. Tak ukryci byli niezwykle trudni do
wypatrzenia, a sami widzieli polanę doskonale.
-
Ona tutaj mieszka – odezwał się szeptem Weber. – Niewielu
zna to miejsce.
-
Wierzysz, że to nie ona zabija?
- Tak.
-
Kto więc?
-
Nie mam pojęcia.
Zamilkli.
Lambert zamyślił się wpatrując
w drzwi chatki. Ciekaw był zobaczyć budzącą tyle kontrowersji
zielarkę, ale wolał przemyśleć sprawę dokładnie. Chciał wiedzieć, czy
najpierw bić, a dopiero później pytać, czy też zrobić na
odwrót.
-
Ludzie!! Znaleźlimy Mysiora! Nie żyje! Zabity jak i tamte!
Gdyby
Jamir oznajmił, że olbrzymi smok właśnie pożarł sołtysa nie zdołałby
bardziej przerazić obecnych. Wszyscy, z wyjątkiem Solevanna,
wybałuszyli oczy i zbledli. „Zupełnie jakby mieli zamienić się
w ryby” – przemknęło przez myśl elfa.
-
Ludzie!!! – wrzasnął znów Jamir. – Ludzie!!!
-
Krzyknij jeszcze raz, to wywrócę cię na drugą stronę przez
tyłek, dziwaku – zagroził jakiś mężczyzna o posturze
niedźwiedzia. – Panowie, nie ma co czekać. Trzeba chwycić, co
kto ma pod ręką i samemu wybrać się do lasu, złożyć wizytę potworze.
Nie oglądać się na sołtysa, bo teraz to on jej i podziękować chyba
gotów.
-
Ty uważaj co mówisz, Boren! Uważaj, co mówisz!
-
A co, nie prawdę mówi?! Teraz kogo nam wybierać, jak nie
jego?! Co?! Mysiorowi łeb ukręcili i spokój!
-
Ty, ty! Że niby sołtys… Mysiora?! Jak ci przejadę siekierą po
glacy, to zaraz jaśniej pomyślisz!!
-
Ludzie!!! Ludzie!!! Znaleźlimy Mysiora!!!
-
Zamknij pysk, bo nie zdzierżę!!
Kłótnia
przybierała coraz gwałtowniejszy obrót i co poniektórzy
zaczęli zerkać pożądliwie na siekiery oparte o ścianę. Solevann nie
miał wątpliwości, że znajdują tu ujście emocje gromadzone od dawna.
Postanowił działać, zanim nie było zbyt późno. Wskoczył na
stół i trzasnął kuflem o ziemię, by zwrócić na siebie
uwagę.
-
Panowie! Cisza! – Rzeczywiście, kłótnia ucichła. –
Panowie, stoimy w obliczu zagrożenia, w lesie czai się
niebezpieczeństwo. Jakiekolwiek spory nie przyczynią się do naszego
umocnienia, wręcz przeciwnie. Jeśli trzeba coś wyjaśnić to proponuję
konstruktywną dyskusję, byle krótką i rzeczową.
- Kunstry…
Kuratys…Korutasyntywne co?
- Cisza!
Niech mówi.
-
Dziękuję. Wiem, że możecie traktować mnie jak obcego, gdyż jestem tu
dopiero od wczoraj. Nie chcę jednak żebyście się tu pozabijali, albo
dali zabić temu, co czai się w lesie, więc postaram się wyjaśnić parę
spraw. Pierwsze: kto to był Mysior?
-
Dostawca – odezwał się ktoś w kącie sali. – Zawoził skóry
i inne wyroby do miasta, a z powrotem przywoził pieniądze i różne
towary. Prowadził tu nawet sklepik. Złoty człowiek.
-
Oszust i dusigrosz! – krzyknął ktoś spod ściany.
-
Zamknij pysk, bo ja ci go zamknę!
-
No, no! Nie bądź taki heros!
-
Świnia! Zdrajca!
- Kupa
gobliniego gówna!
Kłótnia
wybuchła na nowo. Solevann z niejakim trudem ponownie skupił na sobie
uwagę.
-
Cisza!! Ja teraz mówię!! – Ludzie powoli zamilkli. –
Dziękuję. Rozumiem, że Mysior nie żył w przyjaznych stosunkach z
Regimiłem. Czy może starał się o tytuł sołtysa?
-
Gdyby go nie zabili pewnikiem zostałby sołtysem!
- Nigdy!!
- Mordercy!!
Zdrajcy!!
- Ludzie!!!
Ludzie!!!
-
Dość!!! – Krzyk Solevana momentalnie uciszył towarzystwo. - Czy
wy sądzicie, że sołtys zabił Mysiora, żeby zachować tytuł?! A
później, dla rozrywki jakąś kobietę i dziecko też zabił?!
Powariowaliście?!
Na twarzach
zebranych pojawiło się
zakłopotanie. Jedni wbili wzrok w podłogę, inni w powałę, jeszcze
inni w ściany. Ze szczególnym uporem unikano spojrzenia elfa.
Nagle
drzwi do karczmy otworzyły się i pojawił się w nich sołtys. Powitało
go grobowe milczenie, które przerwał wrzask Jamira.
-
Ludzie!!! Znaleźlimy Mysiora!!!
Sołtys
sprawiał wrażenie zaskoczonego, szybko jednak opanował się.
-
Panowie! Stało się kolejne nieszczęście. Wszyscy wiecie, że z
dostawcą nie łączyła mnie przyjaźń, ale jestem wstrząśnięty tak samo
jak wy. Podjąłem już odpowiednie kroki, niestety zbyt późno,
jak się okazuje. W lesie jest już najemnik, który obiecał
zgładzić potwora. Tymczasem, jako sołtys zabraniam komukolwiek
wchodzić do lasu. Wasze zdrowie i życie więcej dla mnie znaczy niż
kilka ściętych drzew czy zdobytych futer więcej. Nie chcę, byście
narażali się na niebezpieczeństwo. Jednak będę potrzebował kilku
ludzi, by zabrać z lasu ciało Mysiora.
Zanim
sołtys skończył mówić ostatnie zdanie, kilku ludzi już zdążyło
się zgłosić. Sołtys wybrał trzech. Solevann po namyśle również
się zgłosił. Regimił wyglądał na zakłopotanego.
-
Słucham pana?
-
Też chcę pójść. Być może się przydam. Zresztą chcę się tu
trochę rozejrzeć.
-
Jesteśmy zaszczyceni, ale nie moglibyśmy narażać zdrowia tak zacnego
gościa. Z przyjemnością, bym się zgodził ale sam pan rozumie…
Nie jest to najbezpieczniejsze przedsięwzięcie.
-
Posługuję się mieczem nie gorzej niż lutnią – zapewnił Sol.
-
Widok może być niezbyt przyjemny…
-
Z pewnością widywałem gorsze.
Sołtys
zamyślił się głęboko.
-
W porządku, ale ostrzegałem pana – rzekł w końcu.
Chwilę
później cała czwórka oddalała się od zabudowań w
kierunku lasu. Na czele szli sołtys wraz z karczmarzem, a obok nich
Solevann, nieco z tyłu Jamir i jeszcze jakiś mężczyzna. Weszli w las.
Posuwali się wzdłuż wąskiej drogi, właściwie ścieżki, którą
mógł z ledwością przejechać wóz.
-
Nie powinno nas iść więcej, panie sołtysie? – zapytał Sol.
-
Nie. Zresztą to nie… – sołtys zatrzasnął szybko usta. –
To bezpieczniej iść niewielką grupą, bo może przejdziemy
niezauważeni. Dlatego obawiałem się brać pana z nami.
Sołtys
szybkim, nerwowym krokiem zszedł z drogi między drzewa. Reszta poszła
za nim. Bystre oko elfa dostrzegło połamane gałęzie. W miejscach
złamań drzewo było stosunkowo świeże. „Najwyżej kilka dni”
– pomyślał Sol. Grupa przyśpieszyła. Sołtys zwolnił i pozwolił
wysunąć się na przód Jamirowi.
Znaleźli
się w niewielkim wąwozie. Niewiele światła przedzierało się przez
kopułę drzew, panował półmrok. Było tu duszno i wilgotno, w
krótkim czasie koszule przylgnęły do ich ciał i ostra woń potu
wypełniła powietrze. W rzadkich smugach światła przebijającego gdzieś
z góry zobaczyli kryty białym płótnem wóz.
Jednocześnie poczuli słodkawy, przyprawiający o mdłości zapach. Sol
poznał go bez problemu, był to jeden z zapachów wojny, w
której był zmuszony brać udział: zapach rozkładających się
zwłok.
-
Ja dalej nie pójdę – wyszeptał Jamir. – Na co ja
tam jestem potrzebny?
-
Dobrze. Zostań tu – zgodził się sołtys. – Ty też możesz
zostać – dodał widząc błagalne spojrzenie kompana
Jamira. – A pan, panie Solevann, idzie?
-
Idę.
Ostrożnie
podeszli do odwróconego do nich tyłem wozu. Sołtys i karczmarz
wspięli się na niego, a Sol obszedł go dookoła przyglądając mu się
uważnie. Pierwszą rzeczą, która rzuciła się w oczy elfa był
brak koni. Po krótkich oględzinach stwierdził, że ktoś je
musiał wyprząc. „Demon raczej nie trudziłby się wyprzęganiem
koni” – pomyślał - „może zabrali je ci drwale,
którzy go znaleźli? Zaraz, drwale?”. Rozejrzał się
dookoła. Okolica wyglądała na dziką, nie było znaku najmniejszej
ingerencji człowieka. „Co, na nieśmiertelnych, robili tu
drwale?”.
Nagle
coś błysnęło w pojedynczym promieniu światła przedzierającego się
przez liściasty strop. Sol zbliżył się do kozła wozu, bo stamtąd
dochodził błysk, pochylił się i zobaczył złotą błyskotkę na zerwanym
łańcuszku zaczepionym o deski burty. Był to mały, kunsztownie
rzeźbiony łuk, którego cięciwę stanowił miecz – medalik
Książęcych Oddziałów Piechoty Ubezpieczenia Łuczników
Elfich. W tym momencie płótno na wozie uchyliło się i z środka
wionął zgniły zaduch. Karczmarz Berhoff rozszerzonymi ze zdziwienia
oczyma wpatrywał się w trzymany w ręce elfa medalik.
Z
przerażającą jasnością w głowie Solevana powstał obraz całej
sytuacji. Jednocześnie poczuł mocne uderzenie w tył głowy. Runął do
przodu, odbił się od wozu i padł w trawę. „Sołtys szedł
pierwszy, wiedział gdzie iść” – to była jego ostatnia
myśl przed utratą przytomności.
Dochodziło
południe, a Lambert wciąż leżał w krzakach. Weber jakiś czas temu bez
słowa odszedł. Z krótkiej rozmowy jaką wcześniej odbyli
Lambert dowiedział się, że myśliwi żyli z zielarką w całkiem
przyjaznych układach. Dwa lata temu pomogli jej odbudować częściowo
spaloną chatkę, w której dawniej mieszkał jeden z nich, ona w
zamian od czasu do czasu leczyła ich rany, dostarczała ziół
dla chorych w wiosce. Rozmawiała tylko z myśliwymi, nikomu innemu nie
pozwalała się widywać. Unikała ludzi, ale nigdy nie była wobec nich
agresywna. Lambert zastanawiał się, czy może zaufać relacji Webera,
który bądź co bądź był jednym z myśliwych, ale nie wydawało mu
się, żeby kłamał. Coraz bardziej był skłonny uznać, że to nie
zielarka jest źródłem problemów. Pozostawało pytanie:
kto?
W
obserwowanej chatce można było dostrzec tyle życia ile w obradach
Kapituły Magów, czyli niewiele. Rozmyślania wojownika przerwał
hałas. Coś przedzierało się przez krzaki. Nagle na polankę wbiegł
Marko; na ramieniu niósł nieprzytomnego Solevana. Szybko
wbiegł z nim do domku i znów zapanowała cisza. To wyjaśniało
sprawę, Lambert już nie miał wątpliwości: zielarka, czymkolwiek była,
opętała chłopaka.
Miękkim
krokiem, lekko zgarbiony, skradając się jak kot Lambert szedł w
stronę drzwi. W ręce dzierżył miecz. Trzymał go za plecami, by nie
rzucał refleksów w stronę domu. Kiedy przemierzył połowę
odległości drzwi otworzyły się i stanął w nich Marko mierząc do
wojownika z łuku. Lambert wyprostował się i wyciągnął miecz zza
pleców.
-
Nie wygłupiaj się, Marko, sądząc po wczorajszym i tak nie trafisz –
próbował wyglądać na pewnego siebie.
-
Nie ruszaj się, nie podchodź bliżej, nie odzywaj się, nie…
-
Nie żartuj, nie denerwuj mnie! Sytuacja jest poważniejsza, niż ci się
wydaje.
-
Nie sądzę. Odłóż łuk.
-
Nie odzywaj się, tylko mnie posłuchaj. Wiem, po co cię ojciec najął.
Nie pozwolę ci jej zabić. Nie pozwolę ci nawet wejść do tego domu.
Wiem, że byłeś w Savath, słyszałem wczoraj, jak elf o tym mówił.
Nazwał cię renegatem, nie wiem co zrobiłeś, ale jeśli wywalono cię z
Savath nie możesz być uczciwym człowiekiem.
-
Nie wiesz co mówisz, nie masz pojęcia.
-
Nieważne. Chcę tylko powiedzieć, że nie sądzę żebyś robił to z innego
powodu niż dla pieniędzy. Nie ma dla ciebie różnicy, czy ona
jest winna, czy nie.
- Jest
winna.
-
Skąd możesz to wiedzieć? Odejdź, nie chcę cię zabijać.
-
Nie odejdę bez Solevana. Lepiej dla ciebie, żeby nic mu się nie
stało.
Na
twarzy Marka odmalowało się zdziwienie. Najwyraźniej nie spodziewał
się, że Lambert obserwował dom.
-
Nic mu nie jest. Odejdź do wsi, on tam się zjawi za jakiś czas.
-
Chyba żartujesz.
Ręka
Marka zadrżała. Chłopak przez cały czas trzymał napiętą cięciwę,
musiał się w końcu zmęczyć.
-
Nie żartuję. Za godzinę albo dwie elf przyjdzie do wioski, ja go
osobiście odprowadzę. Wtedy wszystko się wyjaśni. Teraz odejdź.
-
Dobrze, Marko, koniec zabawy. Zielarka jest wampirem, potworem, ty
jesteś tylko pionkiem nie chcę cię uszkodzić. Dopuść mnie do niej.
- Nigdy!
-
Marko, jesteś pod wpływem uroku.
Lambert
nie sądził, żeby Marko mógł zdawać sobie z tego sprawę. Nie
uważał też, że jego słowa naruszą moc czaru. Chciał tylko zdenerwować
łucznika, sprawić by przez chwilę zapomniał o łuku.
-
Bzdury! Jedyną osobą pod wpływem uroku jesteś ty, Lambert! Ty
chronisz potwora!
- To nie
twój ojciec zabija, tylko wampirzyca, to ona jest potworem.
-
Głupiec!
Marko
nieznacznie opuścił łuk. Lambert, który tylko na to czekał
rzucił się w bok. Zdenerwowany i zaskoczony myśliwy błyskawicznie
podniósł broń i strzelił niemal na oślep. Trafił. Trafił w
drzewo na skraju polany. Lambert podniósł się i chciał
zaatakować Marka, ale przerwał mu okrzyk. Między drzewami stał Weber
z napiętym łukiem.
-
Idioto, mało cię nie zabiłem! – wrzasnął Marko na Lamberta.
-
Nie to ja mało nie zabiłem ciebie – odpowiedział spokojnie
wojownik – przeszkodził mi twój kolega. Co teraz?
-
Lambert, znowu namieszałeś. – W drzwiach chatki pojawił się
Solevann, u jego boku stała dziewczyna.
Zielarka
była śliczną dziewczyną elfiej urody. Była szczupła, sprawiała
wrażenie delikatnej. Czarne, proste włosy okalały jasną twarz z
czarnymi jak węgle oczami i krwistoczerwonymi ustami. Widząc jej
drobny nos i lekko skośne oczy Lambert dałby sobie głowę uciąć, że
dziewczyna ma ostro zakończone uszy. Na pewno nie była jednak elfką.
Pozostawała tylko jedna możliwość… Lambert otworzył usta, po
plecach zbiegł mu lodowaty dreszcz.
-
Królowa – szepnął.
Dziewczyna
uśmiechnęła się nieznacznie nie odsłaniając zębów. I tak
wiedział, że wśród drobnych ząbków ujrzałby dwa ostre
kły. Nerwowo przełykał ślinę. Nie mógł oderwać wzroku od jej
twarzy. „Wampir szlachetny, zwany królewskim” –
powtarzał w myślach – „najrzadsza odmiana wampirów,
jednocześnie najpotężniejsza. Najprawdopodobniej wymarła już w
początkach ery magii, bowiem z tamtego okresu pochodzą ostatnie
wzmianki o tych istotach. Szlachetne najlepiej ze wszystkich odmian
wampirów posługiwały się magią w jej pierwotnej formie,
ustępowały jedynie demonom. Szczególnie niebezpieczne są ich
ogromne zdolności wpływania na psychikę”. Lambert próbował
sobie przypomnieć wszystko czego uczył się o wampirach w Savath. „Są
odporne na to, co zabija inne wampiry. Nie boją się światła, broń
srebrna jest tak samo nieskuteczna jak każda inna. Jedyną słabością
jest krew. Bez niej wampir szlachetny ginie jak każdy inny. Jednak
żądza krwi i wywołany nią szał nie występuje. Wampiry szlachetne są
szczególnie niebezpieczne właśnie z tego powodu, że nie tracą
kontroli nad bestią się w nich kryjącą. Zawsze są opanowane, co przy
ich niezwykłej inteligencji i praktycznym braku słabych punktów
czyni je niemal niepokonanymi”.
-
Lambert? Wszystko w porządku? – Elf podszedł do wojownika i
położył mu dłoń na ramieniu. – Wszystko wygląda nieco inaczej
niż nam się wydawało.
Lambert
ze zgrozą spojrzał na przyjaciela. Zauważył rozcięcie na czole.
- Nie tylko
nie ty. Sol, obudź się.
-
Uspokój się Lambert. Nie opętała mnie. Sam widziałem dowody
winy sołtysa. Mnie też omal nie zabił. – Elf potarł ręką kark
krzywiąc się z bólu.
-
Wejdźmy do środka – odezwała się milcząca dotąd wampirzyca.
Miała dźwięczny, słodki głos, jak elf.
Lambert
wahał się przez chwilę. Spojrzał na twarze zebranych na polanie.
Dostrzegł w nich skupienie, spokój i zamyślenie. Schował miecz
i wszedł do chaty. Wystrój był skromny, ale robił przyjemne
wrażenie. Wszędzie panowała czystość i porządek. Izba, do której
weszli pełniła rolę kuchni. Kamienny piec, w którym palił się
niewielki ogień, stół zastawiony na dwie osoby, dwa zydle i
kilka zamkniętych półek – to całe umeblowanie.
-
Czym chata bogata, jak to mawiają na wschodzie. Usiądźcie gdzie
chcecie, obawiam się, że stołków nie wystarczy. Nie często
goszczę tyle osób.
Lambert
nie spuszczał oczu z gospodyni. Dziewczyna poruszała się z elfim
wdziękiem, który nieodparcie kojarzył się wojownikowi z jego
utraconą ukochaną. Wrażenie było tym mocniejsze, że niezwykła uroda
wampirzycy w niczym nie ustępowała urodzie Laureen. Choć cała uwaga
Lamberta była skupiona na krzątającej się koło pieca dziewczyny,
zauważył, że Marko wciąż wpatruje się w niego.
-
Lambert, musisz… Hej, Lambert obudź się – elf potrząsnął
ramieniem najemnika. – Oderwij na chwilę wzrok od tyłka Vis i
posłuchaj mnie.
- Vis?
-
To skrócona wersja jej imienia, którego w pełnym
brzmieniu nawet ja nie spamiętam, nie mówiąc już o tobie.
-
Miło, że mnie doceniasz…
-
Trudno, żebym zachwycał się nad twoją przenikliwością w zaistniałej
sytuacji. Dałeś się podejść jak dziecko, Lambert. Sołtys robił z tobą
co chciał.
-
Sol, wybacz mi, ale to chyba ty namawiałeś mnie do wzięcia udziału w
całej tej imprezie.
-
I to właśnie ja przejrzałem grę sołtysa.
-
I to właśnie ty jesteś teraz poobijany jak snotling po bójce z
trollem.
Podczas
tej wymiany zdań Weber i Marko spoglądali na siebie z rosnącym
zdziwieniem i niedowierzaniem. Wampirzyca podeszła do nich z kubkiem
pełnym parującego płynu w ręce.
- Wypij to,
Solevann, dobrze ci to zrobi.
-
Nie pij tego, Sol! – krzyknął Lambert łapiąc wyciągniętą rękę
dziewczyny.
Marko
zerwał się ze stołka sięgając po sztylet, ale Weber chwycił go za
ramię i osadził na miejscu. Solevann wziął kubek od wampirzycy i
powoli, demonstracyjnie wypił napar spoglądając przy tym na Lamberta.
-
Daj spokój – odezwał się wycierając usta – ona nie
zrobi nam nic złego.
-
Nic złego?! Sol, na bogów, to królowa, wampir
królewski. Najgroźniejsza odmiana wampira od czasów
zniknięcia demonów krwiopijców. W życiu nie sądziłem,
że przyjdzie mi stanąć w oko z czymś tak niebezpiecznym, a teraz
siedzę w chatce królowej krwi i mam dać spokój.
- Lambert,
nic nie rozumiesz.
- To ty nic
nie rozumiesz, Sol. To potwór!
Lambert
wstał odwracając się w stronę wampirzycy. Vis była zupełnie
opanowana, wydawała się zamyślona, może nieco smutna.
-
Usiądź – szepnął Solevann. – Szanuję cię, Lambert, cenię
i lubię, ale teraz muszę ci powiedzieć: jesteś kompletnym idiotą,
którego głupotę przewyższa jedynie ślepota!
Wojownik
zamarł w bezruchu. Elf stanął za nim i mówił mu niemal do
ucha.
-
To nie ja dałem się opętać, tylko ty. To nie ja nic nie rozumiem, to
ty. To nie Vis jest potworem, a sołtys. Sołtys jest winien śmierci
czworga osób. Jest winien zamachu na mnie, za co mi osobiście
odpowie…
-
Po co sołtys miałby zabijać kobietę i dziecko?
-
Nie planował tego – wtrącił Marko uparcie wpatrując się w ogień
trzaskający w kominku. – Chciał pozbyć się tylko Mysiora.
- Kogo?
-
Mysior mógł zostać sołtysem w tegorocznych wyborach. Część
ludzi z wioski była za nim, część przekupił. Poważnie zagrażał mojemu
ojcu.
-
Więc go zabił?
-
Nie, niedokładnie. Posłużył się kowalem.
-
Tym, co się powiesił?
-
Ktoś tam jest – odezwał się niespodziewanie Weber wyglądając
przez okno. – Ktoś czai się w krzakach.
Vis
spojrzała w stronę okna i zmrużyła oczy. Po chwili oznajmiła, że w
zaroślach siedzi Jamir, który przyszedł zorientować się, czy
Lambert wypełnił swoje zadanie. Nie było sensu pytać skąd to wie.
Weber chwycił łuk i wybiegł z chaty. Przez okno widzieli, jak biegnie
w kierunku krzaków na skraju polany, jak wybiega z nich
rudowłosy mężczyzna i jak obaj znikają w lesie.
Marko
nerwowo poprawiał chustę owiniętą na szyi, jakby zawiązana była zbyt
ciasno. Solevann usiadł na stołku i masował sobie kark, a Lambert
starał się wysnuć logiczne wnioski ze sprzecznych informacji
kłębiących się w jego umyśle. Nagle poczuł chłodny powiew wiejący
jakby wewnątrz jego głowy. Skupił całą swoją wolę i odparł
ingerencję.
-
Nie waż się czytać w moich myślach – wycedził zaciskając zęby.
-
Nie wiedziałam, że potrafisz operować siłą mentalną. Przepraszam.
-
Teraz już wiesz. Jeśli jesteś niewinna, to czemu sołtys cię wrabia?
-
To długa historia – odpowiedział Marko.
-
Nie ciebie pytałem, a poza tym… mamy czas.
Historia
nie była może długa, ale za to niezwykła. Solevann uznał, że
wystarczyłaby do napisania co najmniej trzech pieśni. Lambert doznał
ulgi, gdy wszystkie elementy zagadki ułożyły się w spójną
całość. Kiedy Vis i Marko kończyli opowiadać, czyli co najmniej po
dwóch godzinach, do chaty wbiegł zdyszany Weber.
-
Ludzie… ludzie z wioski… tu idą – wykrztusił –
Sołtys ich prowadzi…
Z
lasu wyłonił się tłum ludzi. Część weszła na polanę, zachowując
jednak rozsądny, ich zdaniem, odstęp od chaty. Część pozostała na
skraju lasu kryjąc się między drzewami. Razem zebrało się ich ponad
pół setki – niemal cała wieś. Przewodził im sołtys,
który szedł na czele. Obok niego, niczym wierne psy, kroczyli
Berhoff i Jamir. Kilku ludzi niosło pochodnie.
-
Niosą pochodnie w środku dnia. Chyba nie chcą zostać tu do nocy –
dziwił się Marko.
-
Nie sądzę – odpowiedział mu Lambert. – Oni raczej chcą
podpalić chatę.
Cień
grymasu przebiegł po twarzy Marka. Złapał swój łuk i wybiegł
przed dom. Zebrani ludzie zamilkli.
- Czego tu
chcecie?! Odejdźcie stąd! – krzyczał.
Sołtys
ukrył twarz w dłoniach. Chwilę później zwrócił się do
ludzi.
-
Jesteście świadkami mojego cierpienia. Tracę nie tylko przyjaciół,
ale i rodzinę. Mój jedyny syn również został opętany
przez wiedźmę. Serce ojca krwawi z żalu, bardziej jeszcze niż wasze
po utracie bliskich. Musimy położyć kres temu szaleństwu. Czas
zgładzić potwora! Dajcie ogień.
-
Ani kroku! – Lambert z mieczem w dłoni pojawił się obok Marka
napinającego łuk. – Ani kroku dalej! Jeśli ktokolwiek ruszy się
z miejsca, poleje się krew!
-
Więc i pan przeszedł na jej stronę, panie Lambert?
-
I Lambert, i ja. Obaj przeszliśmy. Stanęliśmy po stronie prawdy –
odpowiedział Solevann, który dołączył do Marka i Lamberta.
Pojawienie
się elfa wywołało duże zdziwienie sołtysa i jego popleczników
– wyglądali, jakby zobaczyli ducha. Jeszcze większe zdziwienie
wzbudziło pojawienie się wampirzycy. Jej uroda i zła legenda, jaką
otoczył ją sołtys tworzyły piorunującą mieszankę.
-
Czemu ze mną tego nie wyjaśnisz, Regimił?
-
Nie mam zamiaru rozmawiać z wiedźmą i potworem!
-
Nie chcesz rozmawiać, twoja sprawa. Pozostaje więc tylko jedna droga.
Vis
nieznacznie przechyliła się do przodu wpatrując w Regimiła. Lambert
poczuł chłód, gwałtownie wysuszone powietrze kręciło w nosie.
Nagle sołtys zatoczył się jakby dostał w twarz, kolana ugięły się pod
nim, ale nie upadł; bezgłośnie poruszał ustami, cały drżał jak w
febrze. Zachwiał się ponownie i opadł na kolana, skulił się i objął
głowę ramionami. Wampirzyca nie spuszczała z niego wzroku szepcząc
coś do siebie. Regimił gwałtownie wyprostował się i wyprężył, szeroko
otwarte oczy drgały opętańczo, z jego nosa puściła się krew.
Przerażeni ludzie cofali się powoli, tylko Jamir klęczał przy
sołtysie nie wiedząc co robić. Marko odrzucił łuk i podbiegł do Vis.
-
Co robisz?! – krzyknął.
-
Zostaw – Lambert złapał go za ramię. – Nie przeszkadzaj
jej, jeśli nie chcesz, żeby uszkodziła mu mózg.
Z
pośród wszystkich zgromadzonych na polanie tylko Lambert i Vis
mieli świadomość tego, co się dzieje. Wampirzyca wtargnęła w umysł
Regimiła, który okazał się jednak dość odporny na tego typu
ingerencję. Wojownik wiedział, że to, co widać na zewnątrz nie jest w
stanie nawet w połowie oddać tego, co dzieje się w głowie ofiary.
Odczucia są zależne od wielu czynników, ale gdy atakujący
używa dzikiej magii w niemal czystej formie - tak jak czyniła to
wampirzyca – niemal zawsze dzieje się tak samo: najpierw
odczuwa się chłód, potem pojawia się wrażenie obecności obcej
jaźni. Nieprzyjemne wrażenia ustępują po tym, jak napastnik znajdzie
to, czego szuka. Prawdziwy koszmar zaczyna się, gdy ofiara próbuje
się bronić; czuje ona wtedy lodowatą łapę zaciskającą się na nagim
mózgu, wbijającą swe stalowe szpony w miękką tkankę. Z
trzaskiem pękają wszelkie bariery, gdy agresor rozpoczyna swe
poszukiwania. Rozrywane fragmenty jaźni są przetrząsane wspomnienie
po wspomnieniu, myśl po myśli. Potężna siła rozpiera się w głowie
nieszczęśnika mącąc jego świadomość, niszcząc każdą nową myśl.
Jedyne, co czuje ofiara to strach i ból, jedyne o czym myśli,
to koszmar rozgrywający się w jej wnętrzu. Gdy ingerencja ustaje, jej
obiekt powraca do świadomości przez co najmniej kilka godzin. Gorzej
jest, gdy sondujący celowo lub przez przypadek wypuści magię z pod
swej kontroli. Spustoszenia powstające wtedy w mózgu ofiary
nawet jeśli nie doprowadzą do jej śmierci, na pewno odbiją się na jej
zdrowiu psychicznym. Może się zdarzyć, że taka osoba do końca życia
będzie rozmawiać z drzewami i trawą, cieszyć się na widok końskich
odchodów, albo starać się nauczyć latać skacząc z okna; może
się też zdarzyć, że zajmie się polityką.
Regimił
padł bezwładnie. Vis przymknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Na
polanie panowała cisza, ludzie stali w bezruchu. Marko podbiegł do
leżącego w trawie ojca. Wampirzyca potrząsnęła głową i zamknęła oczy.
Rozległ się suchy trzask, dookoła pojawiły się kolorowe promyki
magii. Każdy ze zgromadzonych poczuł nagły impuls, jakby uderzyła i
wniknęła w niego fala wiatru. Jenocześnie w ich głowach ukazały się
obrazy.
Wnętrze
karczmy. Sołtys rozmawia przy barze z właścicielem. Mówią
zniżonym głosem, choć nikogo nie ma w pobliżu. Powietrze drga, ściany
falują. Wspomnienie nie jest wyraźne.
-
Nie uwierzysz w swoje szczęście – mówi Berhoff do
Regimiła. – Mamy haka na Mysiora. Wczoraj w nocy była u niego
Anna.
- Kowalowa?
-
Właśnie.
-
I co z tego? Może czegoś potrzebowała?
-
No, chłopa – karczmarz śmieje się.
-
Ciekawa, wcale ciekawe… Ale i tak nie mamy żadnego dowodu.
-
He, he… a myślisz, że ona była tam tylko wczoraj? He, he…
była przed wczoraj i jeszcze dzień wcześniej i jeszcze, he, he…
-
Wiedziałeś i teraz dopiero mi to mówisz?! – sołtys
nerwowo oblizuje wargi.
-
Sam się dowiedziałem dopiero dzisiaj, od Jamira.
-
Eee... Uwierzyłeś temu idiocie?
-
Może i jest przygłupi, ale nie łże.
-
To i dzisiaj ona będzie u Mysiora?
-
Nie. Przecież Mysior pojechał do miasta.
- Kiedy
wraca?
-
Za dwa dni, ma mi przywieźć piwo. Cztery beczki, najlepszy gatunek.
- Dobra,
dobra. Takie ono najlepszy gatunek, jak ja jestem król Ridyen,
zresztą i tak zrobisz z niego
osiem beczek.
Berhoff
uśmiecha się szeroko.
Nagle
obraz się urywa. Pojawia się wizja zamku na wzniesieniu. Wspomnienie
Fuoro. Krzyki, kłótnia. Piękna, ciemnowłosa kobieta.
Tyły
karczmy. Obok wozu przewoźnika stoją jego właściciel i Berhoff. Całą
scenę widać zza uchylonych drzwi komórki z węglem. Dolatują
fragmenty rozmowy. Jest późne popołudnie, niebo pali się
czerwono rozświetlone przez dwa słońca.
- Cztery
beczki, doskonale – mówi karczmarz – tyle ile
zwykle?
- Mhm…
-
Żeby jak najwięcej tak zacnych ludzi… Słuchaj Mysior, jest
sprawa.
- Jaka?
-
Wiesz, że teraz pokoje stoją u mnie wolne… Była wczoraj u mnie
Anna…
Mysior
wyraźnie się niepokoi.
-
Nie bój nic – uspokaja go Berhoff. – Ja jestem
uczciwy gość, ale jeść muszę. Anna prosiła mnie o pokój na
dziś, nie ma problemu, ale opuścisz mi cenę za to piwo, co?
-
Była u ciebie?
-
Tak, jak ty teraz jesteś. Ja was rozumiem, nie ma strachu –
klepie dostawcę po ramieniu. – Nie wolno stawać na drodze
miłości, nie?
-
Czemuż niby miałaby do ciebie przychodzić?
-
Daj spokój, Mysior, wiesz jak jest. To bezpieczny grunt. Kto
was tu będzie szukał?
Rozmowa
przechodzi w szept. Chwilę później obaj uściskają sobie dłonie
i rozchodzą się. Karczmarz podchodzi do siedzącego w komórce
sołtysa.
-
I jak? – pyta Regimił.
-
A jak ma być? Kupił to. Tak jak było mówione, teraz lecę do
kowalowej. Niech cię kule, Regimił, nie chciałbym grać przeciw tobie.
-
Słusznie.
Bogato
zdobione wnętrze. Dom kupca, albo urzędnika. Mnóstwo ksiąg.
Regimił rozmawia z gospodarzem. Uściski dłoni, fałszywe uśmiechy,
zapewnienia i umowy. W głębi czai się smutek. Spiskowiec skazany na
wygnanie. Kiedyś powróci.
Sołtys
odwiedza kowala w jego warsztacie, jest gorąco. Zapada wieczór.
Za oknem nie ma nieba, chyba ktoś o nim zapomniał. Wokół unosi
się zapach wina, pary i jeszcze czegoś. Skąd tu wino? Kolory są
rozmyte, jakby wszystko się topiło.
-
Co tam słychać, Gerard? Jeszcze nie koniec roboty?
-
Witajcie, sołtysie. Ciągle coś psują, cholery. Jak nie siekiera, to
piła, jak nie obręcz, to linka, albo jakiś zaczep… Weź tu się
wyrób z tym wszystkim. Co was sprowadza?
-
Mam interes. Całkiem lukratywny. Ale tu duszno u ciebie, jak w
piekle…
- W czym?
-
Nieważne. Słuchaj, może przedyskutujemy sprawę przy kufelku piwa, co?
- Czemu nie?
-
Jak skończysz pracę, przyjdź do karczmy.
- Macie to u
mnie.
Kowal
uśmiecha się. Jego masywna sylwetka wypełnia całe pomieszczenie.
Uderza młotem raz i drugi. Kute żelazo przypomina człowieka. Tryska
krew… nie - to iskry.
Regimił
siedzi na wozie, obok siedzi mały chłopiec. Noc. Jadą od strony
zamku. Nikt się nie odzywa. Nie ma gwiazd na niebie. Całą nadzieja w
chłopcu, ojciec jest już spalony dla Fuoro.
Dom
sołtysa. Do pokoju wchodzi Marko, jest blady i wychudzony, jakby po
przebytej ciężkiej chorobie. Sołtys stoi przez chwilę wpatrując się w
niego z niedowierzaniem, wreszcie podbiega do niego i ściska go
płacząc. Chłopak odwzajemnia uścisk.
-
Synu – mówi sołtys przez łzy – ty żyjesz. Miesiąc
cię nie było, już zdążyliśmy cię pogrzebać. Co się stało?
-
Niedźwiedź mnie zaatakował. Mało nie zginąłem.
-
Jakim sposobem się uratowałeś?
-
Ocaliła mnie zielarka. Opiekowała się mną przez dwa tygodnie, kiedy
byłem nieprzytomny i dwa tygodnie, kiedy na nowo uczyłem się chodzić.
-
Bogowie! Trzeba ją wynagrodzić! Gdyby nie ona… Trzeba szybko
coś zorganizować, zanim jeszcze wyjedziesz do Fuoro.
-
Właśnie, tato, nie jadę tam…
-
Jak to: nie? Przecież omawialiśmy to setki razy. Po co cię uczyłem
tego wszystkiego? Musisz wrócić na dwór Fuoro, wszystko
jest załatwione, moi przyjaciele na ciebie czekają.
-
Nie mogę jechać. Nie chcę.
-
Ale co się stało?
-
Zostaję tu, z Vis.
- Z kim?
-
Z zielarką.
-
Żartujesz? Marko, pochodzisz ze szlacheckiej rodziny, nie możesz
związać się z jakąś szamanką. Musisz wrócić do Fuoro i
odbudować nasze dobre imię. To dlatego zgodziłem się opuścić dwór,
by tobie umożliwić godny powrót. Spisek się nie powiódł,
ale…
-
Tato, mówiliśmy o tym dziesiątki razy, wiem o spisku, o twoim
poświęceniu i w ogóle, ale to moje życie i ja chcę zdecydować.
- Bzdury!
Zauroczyła cię, wiedźma.
-
Ocaliła mi życie.
-
I chwała jej za to, ale nie może cię tu zatrzymać!
-
Zostaję, kocham ją.
-
Bzdury! Jedziesz do Fuoro! Trzynaście lat czekałem na tą chwilę,
wszystko pozałatwiałem!
- Nie
obchodzi mnie to!
- Zobaczymy
jeszcze!
Karczma.
Za oknami noc. Sala oświetlona jest kilkoma lampami zawieszonymi na
ścianach. Przy stole siedzą sołtys, karczmarz i kowal. To jedyni
goście w gospodzie. Kowal jest już porządnie wstawiony, mimo to
Berhoff dolewa mu ciągle; on sam i Regimił prawie nie piją. Rozmowa
przechodzi z tematu na temat.
-
Napij się, Gerard, za mężczyzn – karczmarz podsuwa mu kufel.
-
Jak to za mężczyzn?
-
A za baby będziesz pił?
-
No, nie… A za moją mogę?
-
Czemu chcesz za nią pić, jak ona cię zdradza? – Sołtys zatyka
usta dłonią z udawanym przestrachem.
- Jak to
zdradza moja Anna… ona nie…
Nagle
kowal uderza pięścią w stół i wstaje zataczając się.
-
Wy coś wiecie, sołtysie! – krzyczy. – Wy coś wiecie!
Regimił
i Berhoff uśmiechają się porozumiewawczo.
-
Usiądź, Gerard, nie denerwuj się. Nie możemy, wiesz sam…
-
Usiądę, mogę usiąść… Wy coś wiecie…
-
No, jak już się rzekło… Słuchaj, Gerard, co ci będę dużo
mówił, wiesz jakie są kobiety. Ona jest na górze.
Kowal
wstaje i rusza w kierunku schodów. Karczmarz i sołtys
spoglądają na siebie z satysfakcją.
-
No to po wyborach… Po takiej awanturze Mysior nie będzie miał
już czego szukać we wsi, panie sołtysie.
Z
góry słychać kilka uderzeń, dobijanie się do drzwi. Trzask.
Okrzyk przerażenia. Krzyki, dzika kłótnia. Uderzenie i
stłumiony trzask. Wrzask jeszcze głośniejszy niż poprzedni. Kolejne
głuche uderzenie, jeszcze jedno, znowu, i jeszcze raz. Wysoki, nie
milknący, histeryczny krzyk. Uśmiech zamiera na ustach sołtysa.
Kolejne uderzenie i wrzask milknie. Rytmiczne uderzenia następują
teraz całymi seriami. Karczmarz i sołtys stoją sparaliżowani w ich
oczach czai się przerażenie. Biegną na górę.
Już
u szczytu schodów widzą wyłamane drzwi. Dobiegają do nich i
stają w miejscu. Szok, ciałem Berhoffa wstrząsają dreszcze, zgina się
w pół i wymiotuje. Kowal nie przestaje okładać bezwładnych
ciał kawałkiem drewna. Noga od krzesła? Krew bryzga na ściany. Zwłoki
coraz mniej przypominają ludzi. Na ziemi leżą po prostu dwa czerwone
worki krwawiącego mięsa… Z rozbitej czaszki kobiety wylał się
mózg. Kowal uwija się pośród ciał jak demon. Pokryty
jest krwią. Smród. Sołtys drży, próbuje powstrzymać
mdłości. Obłęd w oczach Gerarda czyni z niego najpotworniejszą
bestię. Mord wydaje się nie mieć końca.
Zielona
noc. Berhoff i Regimił jadą na wozie Mysiora. Nie odzywają się. Nie
zamieniają też ani słowa w trakcie pieszego powrotu do wioski. Milczą
sprzątając pokój.
Ranek.
Sołtys puka do drzwi domu kowala. Wobec braku odpowiedzi wchodzi do
środka. Z pokoju w głębi domu dobiega go łkanie. Idzie ostrożnie,
czoło pokrywa mu perlisty pot. Na środku izby klęczy kowal. Potężnym
ciałem mężczyzny wstrząsają dreszcze, na podłogę ciekną łzy zmieszane
z krwią. Regimił z przerażeniem dostrzega w kącie leżące bezwładnie
ciało dziewczynki. Córka kowala leży z rozbitą głową, szkliste
oczy wpatrują się w sufit. Gdyby jej nie znał, pomyślałby, że to
porcelanowa lalka.
-
Gerard, coś ty zrobił?!
-
Zabiłem… zabiłem… - łka kowal.
Sołtys
nerwowo pociera dłońmi twarz.
-
Nic, nic. To trzeba jakoś załatwić. Plan, plan… Tylko drobne
modyfikacje – mruczy do siebie. – Słuchaj, Gerard!
- Yyy…
-
Przestań ryczeć! Przestań ryczeć! – ponoszą go nerwy. –
Idioto, coś ty zrobił! Miałeś go tylko nastraszyć!
- Co?
-
Nieważne, słuchaj: to wszystko da się załatwić. Przyjdź dziś na
wschodnią polanę, tam gdzie teraz rąbią, i powtórz to, co ci
teraz powiem, dobrze?
-
Co to zmieni… co ja zrobiłem, o bogowie…
-
Zamknij się, Gerard, i rób co mówię, a wszystko wyjdzie
jeszcze na naszą korzyść. Powiesz, że to wiedźma, rozumiesz?
Kowal
znów zaniósł się płaczem. Sołtys potrząsa nim i
ponownie tłumaczy swój plan.
Późne
popołudnie. Wnętrze karczmy. Sołtys rozmawia z karczmarzem.
-
Nie mogę już dłużej – szepcze Berhoff. – Rzygać mi się
chce.
-
Teraz już nie możemy nic zrobić. Stało się. Gerard na razie spisał
się dobrze… Właśnie, co z nim?
-
Przed chwilą wyszedł ode mnie. Kompletnie pijany. Ale fakt,
opowiedział wszystko tak, jak trzeba. Tutaj też to powtarzał.
-
Dobrze. Ale on nie wytrzyma długo. Trzeba się nim zająć.
-
Nie, Regimił, proszę cię, skończmy z tym.
-
Teraz nie można. Trzeba dograć to do końca. Rozumiesz? Nie wolno
wycofać się w połowie rozdania.
-
Co chcesz zrobić?
-
Nie ja, sam Gerard dokończy dzieła.
Sołtys
opuszcza karczmę i kieruje się prosto do domu kowala. Wchodzi bez
pukania i budzi leżącego na łóżku Gerarda.
-
Gerard, obudź się.
- Czego?
-
Anna pytała o ciebie.
Kowal
zrywa się z otwartymi z przerażenia oczyma. Drży.
-
Przecież ona…
-
Nie żyje. Zabiłeś ją, Gerard, i twoją córeczkę też zabiłeś. A
one teraz cię szukają. Wołają cię, słyszysz?
Gerard
oddycha ciężko i z przerażeniem rozgląda się dookoła.
-
Słyszę… - szepcze. – Bogowie, słyszę.
-
Gerard, jak mogłeś to zrobić. Tato, boli mnie głowa. – Sołtys
mówi cicho, stara się opanować nerwy. – Nie bij już
więcej.
Kowal
chwyta się za głowę i wybucha histerycznym płaczem. Sołtys wyciąga
zza kurtki pętle i wchodząc na stół zawiązuje ją u powały.
Wychodzi z domu i biegnie do siebie.
Wizje
w głowach ludzi zebranych na polanie znikły równie szybko i
nagle jak się pojawiły. Jednak jeszcze przez długą chwilę w ich
myślach panował chaos.
Ktoś
plunął w stronę klęczącego sołtysa. Marko wstał i zawahał się;
odwrócił się i wolnym krokiem odszedł do chaty. Ludzie ruszyli
w kierunku sołtysa.
- Morderca!
- Potwór!
- Dawaj
mordercę!
-
Potwora żeśmy tu przyszli ubić i potwora ubijemy, jeno inszego
potwora niżeśmy uplanowali…
-
To czary! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Nie wierzcie
wiedźmie!
- Gówno!
-
Chce was opętać, suka!
- Zamknij
ryj!
-
Zabić gada!
-
Ciebie zabiję!
Rozpoczęły
się poszturchiwania, popchnięcia i razy. Część zgromadzonych puściła
się biegiem do wioski, natychmiast pobiegła za nimi druga grupa.
Polała się pierwsza krew, walki wybuchały na zasadzie lawiny. Bito
się nie tylko pięściami, w ruch poszły też przyniesione widły,
siekiery i inne narzędzia. Polana spłynęła krwią.
Tymczasem
sołtys czołgał się w kierunku chaty. Lambert stanął mu na drodze i
podniósł go za kołnierz.
-
Puść mnie! Puszczaj! – krzyczał próbując uderzyć
najemnika.
Dwa
mocne ciosy w twarz pozbawiły Regimiła ochoty do walki.
-
Weber, zaprowadź go do chaty.
Myśliwy
zdziwił się, ale wykonał polecenie wojownika. W domku znikli też
Solevann i Vis. Rozległy się krzyki.
-
Ludzie! Sołtys uciekł!
- Jest w
chacie!
- Dawaj go!
- Zostaw,
parchu!
- Dawaj!
Kilkoro
ludzi rzuciło się w stronę chaty, ale Lambert przeciął im drogę i
kilkoma szybkimi uderzeniami ostudził ich zapał.
-
Sołtys jest teraz mój! – krzyknął. – I ja
dopilnuję by stanął przed uczciwym sądem!
-
Już my go rozsądzimy! Na inny sąd nie zasługuje!
Lambert
wyciągnął miecz i przyjął pozycję do walki.
-
Wpierw będziecie musieli się sądzić ze mną! Radzę się zastanowić.
Ludzie
zawahali się. Atak na uzbrojonego mężczyznę, który wyglądał na
twardego wojownika nie był tak samo kuszącą perspektywą, jak samosąd
na bezbronnym Regimile. Napastnicy rzucili broń i poczęli się coraz
spieszniej wycofywać. Nagle jeden z nich podniósł z ziemi
tlące się jeszcze łuczywo, cisnął nim w kierunku chaty i rzucił się
do ucieczki pociągając za sobą pozostałych. Lambert bezsilnie
obserwował dymiący kawałek drewna lecący prosto na dach domku. W
jednej chwili strzecha zapaliła się. Wojownik dobiegł do okna chaty i
krzyknął:
-
Wychodźcie wszyscy! Dach się pali!
Ogień
rozprzestrzeniał się niezwykle szybko. W niebo wzbiła się gęsta smuga
jasnego dymu.
-
Lambert, spójrz! – krzyknął Solevann, który jako
ostatni wybiegł z domu.
Lambert
powiódł wzrokiem w kierunku wskazanym przez elfa i zamarł.
Niebo nad lasem pokrywały podobne smugi dymu. Wszystko wskazywało na
to, że ich źródło znajduje się w wiosce.
- Konie!
Solevann
i Lambert puścili się pędem przez las. Biegli tak szybko, jakby od
tego szaleńczego wyścigu zależało ich życie. Obaj byli zaprawieni w
przeprawach przez las, toteż dobiegli do jego skraju w bardzo krótkim
czasie. Jeszcze pomiędzy ostatnimi mijanymi drzewami dostrzegli
zwłoki; więcej ich znaleźli w samej wiosce. Pomiędzy domami wciąż
toczyły się jeszcze walki. Pobiegli do stajni, po drodze mijając
płonący dom sołtysa i stojącą w ogniu karczmę; na jej progu leżał
Berhoff z poderżniętym gardłem.
Konie
były całe, nietknięty był też ekwipunek przy nich pozostawiony.
Szybko dosiedli swoich wierzchowców i wyjechali ze wsi. Po
drodze kilka osób próbowało ich zatrzymać, ale
poradzili sobie z nimi rozdając kilka kopniaków.
Wrócili
na polanę. Musieli kluczyć, bo konie miały problemy z pokonywaniem
niektórych przeszkód w lesie. Płonącą chatkę jakimś
cudem udało się już ugasić. Spłonął tylko dach i część ściany.
Jeden
rzut oka pozwolił Lambertowi stwierdzić, że kiedy oni ratowali swoje
wierzchowce, na polanie doszło do walki. Po pierwsze przybyło zwłok
wokół chaty. Większość ciał przeszyta była strzałami, lub
pocięta mieczem, wiele jednak było rozszarpanych, jakby szponami lub
zębami. Tuż pod ścianą domu leżał martwy sołtys Przy jego zwłokach
klęczał pokryty krwią Marko. Jego kurtka była rozcięta i trzymała się
tylko na kilku pasach materiału, odkrywając nagi tors; zerwana była
też chusta, którą zwykł nosić na szyi. Lambert dostrzegł
dziesiątki niewielkich, zagojonych ranek na ciele myśliwego,
występowały w regularnych parach - niezbity dowód jego związku
z wampirzycą. Chłopak podniósł wzrok na przybyłych.
-
Wrócili – powiedział cicho. – Byliśmy zajęci
gaszeniem chaty i nie zauważyliśmy ich w porę. Potem było już za
późno.
- Przykro
mi – szepnął Lambert. – Przykro mi z powodu twojej
straty, Marko.
-
Niepotrzebnie. Tak jest dla niego lepiej. Nikt już nie będzie go
więcej sądził, już nie będzie musiał z nikim o nic walczyć. Wiem, że
było mu ciężko z tym co zrobił. Nie widział wyjścia. Teraz już jest
spokojny. Tak jest lepiej. - Po twarzy myśliwego pociekły łzy,
przycisnął bezwładną głowę ojca do swoich kolan. – On nie był
potworem, panie Lambert, był człowiekiem. W każdym człowieku jest
potwór, całą sztuką jest utrzymać go na wodzy. Ta sztuka,
panie Lambert, nie do końca wyszła mojemu ojcu. Nie potrafił
postępować inaczej.
Lambert
odwrócił wzrok. Nie chciał by ktokolwiek widział jego wilgotne
oczy. W jednej chwili wszystkie krętactwa sołtysa wydały mu się
logiczną grą – jedyną, w którą Regimił potrafił grać.
Człowiek od dziecka uczony przez twardy los bycia równie jak
ten los twardym, dla którego spisek to jedyny znany sposób
osiągnięcia celu. Człowiek wiecznie dobra pragnący, wiecznie czyniący
zło, pozwalający działać potworowi we własnej duszy. Człowiek
uwikłany we własną intrygę, zaplątany we własną sieć. Może taki
właśnie był sołtys? A może jednak nie? Może nic go nie
usprawiedliwia? Czy słabość może być usprawiedliwieniem?
Opodal
Vis opatrywała rannego w brzuch Webera leżącego bezwładnie na trawie.
-
Co zamierzacie teraz robić? – spytał w końcu Sol.
Marko
wzruszył ramionami.
-
Żyć – odpowiedział po chwili. – Znajdziemy inną wieś,
jestem dobrym myśliwym, przydam się. Vis zna się na ziołach. Tym
razem jednak postaramy się nie odróżniać od ludzi, zamieszkamy
w środku osady, zawsze będziemy uśmiechnięci… Nie wolno być
innym, panie Lambert. Nie wolno mieć innych zwyczajów, nie
wolno mieć innego zdania niż większość. Każdy, kto jest inny zawsze
będzie potworem, tak jak Vis. Tak, jak byłem ja…
-
Nieprawda – odezwała się Vis nie przestając opatrywać Webera. –
Nie znajdziemy tak łatwo naszego miejsca. Już wiele razy próbowałam.
Zdarzyło się, że zatrzymałam panującą w mieście zarazę, w ramach
wdzięczności, kiedy zagrożenie minęło, otrzymałam chatkę pod murami.
Po kilku miesiącach nawet tam nie byłam spokojna. Nie samo zachowanie
dla ludzi jest najważniejsze, wystarczy nieco inaczej wyglądać by
zostać potworem. To, jak pan zareagował na mój widok, Lambert,
nie było dla mnie niczym nowym.
Lambert
zmieszał się.
-
Przepraszam – rzekł. – Dałem się omamić sołtysowi, nie
myślałem racjonalnie. Wszystko ułożyło się tak dziwnie… Mam
nadzieję, że uda mi się z tego wyciągnąć naukę, właściwie jestem tego
pewien.
Solevann,
który nie odzywał się od pewnego czasu wydawał się głęboko nad
czymś rozmyślać. Wreszcie przemówił:
-
Rozmawialiśmy już o tym z Vis, możecie szukać schronienia w lesie
Lhan, w krainie elfów. Wiem, że to daleka droga, ale gra może
być warta świeczki. Moje plemię przyjmie was najlepiej jak będzie w
stanie, kiedy tylko przekażecie im mój list.
-
Las Elfów? – zdziwił się Marko. – Przecież tam
ludzie nie mają wstępu.
-
Nie, ale prastarzy tak. Vis nie jest zwykłym wampirem, jest
nieśmiertelną córką ostatnich nieśmiertelnych, córką
pierwszych elfów dotkniętych potężną klątwą. To długa
historia, która jednak sprowadza się do tego, że ona może
osiedlić się w Lhan’el, może też kogoś ze sobą wziąć.
Oczywiście, jeśli któreś plemię zgodziłoby się na jej
przyjęcie, ale z listem, o którym wspomniałem, nie będziecie
mieli najmniejszego problemu.
-
Dziękujemy panu. Naprawdę, to wydaje się jedynym wyjściem –
stwierdził Marko.
-
Zajmijmy się teraz sprzątaniem. Lepiej nie wabić niczego z głębi
lasu.
Jeszcze
przez kilkanaście godzin Lambert i Solevann pomagali przy paleniu
zwłok i dogaszaniu zgliszcz osady. Weber zmarł wieczorem z powodu
zakażenia. Marko nadspodziewanie szybko powrócił do pełnej
formy. Noc spędzili w chatce na polanie na zmianę pełniąc warty. Po
długich godzinach rozmów Lambert stwierdził, że Vis jeszcze
bardziej przypomina Laureen niż wydawało mu się na początku. Solevann
i wampirzyca rozumieli się niemal bez słów, co tym bardziej
świadczyło o jej elfiej naturze. Kiedy rozstawali się nad ranem
Lambert czuł się, jakby opuszczał od dawna znanych przyjaciół.
Zbliżało
się południe. Szerokim traktem, bok w bok jechało dwóch
konnych. Obaj milczeli wpatrując się w grzywy swoich wierzchowców.
- Dziwna
historia, co, Lambert?
- Mhm…
-
Od rana tylko to od ciebie słyszę. Powiedziałbyś coś nowego.
- Hmm?
- Daj
spokój.
-
Głupio się czuję, Sol. Naprawdę głupio.
-
Słucham.
-
Dałem się nabrać jakiemuś wieśniakowi jak dziecko.
-
Dobrze wiesz, że to nie był jakiś tam wieśniak. Ten człowiek przez
lata wodził za nos samego księcia Skarbimira.
- Marna to
pociecha, bo Skarbimir jest
kompletnym idiotą.
-
Mnie też nabrał i o mało nie zabił.
-
Ech… Druga sprawa, Sol, to że do teraz nie bardzo wiem, co się
właściwie stało, czuję się trochę otępiały.
-
To ten przeklęty las. Czuję tu coś dziwnego… Sam nie wiem.
- Wiesz,
że ta osada przetrwała sześć lat? To zdumiewające, że średnia się
sprawdza.
-
Zdumiewające, że zniszczyły ją nie potwory, nie zlikwidowano jej z
powodu wyczerpania złóż, ale spalili ją sami mieszkańcy.
-
Może to właśnie te potwory, Sol?
Znów
zapanowała cisza. Po jakimś
czasie odezwał się Solevann.
-
Żal mi tego chłopaka. Cały czas wiedział co zrobił ojciec, ale nie
mógł go wydać. Z jednej strony miłość do Vis, z drugiej do
ojca. Co byś ty zrobił, Lambert?
-
Nie wiem. Nie pamiętam ojca, pamiętam Laureen.
Noc
spędzili w zajeździe. Następnego dnia ich drogi rozeszły się: Lambert
pojechał na wschód, do Slavii, a Solevann na północ, ku
górzystemu królestwu Nourg. Jeszcze długo obydwaj
powracali wspomnieniami do minionych dni i zadawali sobie pytanie:
„Co to jest prawdziwa potworność?”.