Część druga, część trzecia


Drielfi


Autor : Anna Prus
HTML : Sara



Część pierwsza


    PROLOG

    Młoda dziewczyna siedziała w oknie i patrzyła na opadające liście. Były takie kolorowe... Jesień była w pełni. Najprawdziwsza złota, polska jesień.
    Nie potrafiła, mimo urokliwego widoku, spędzić z ust smutku. No tak... Miał zadzwonić... Uśmiechnęła się. Powtarzała klasyczny przypadek utraconej miłości wakacyjnej. Co mogła na to poradzić? Był inny. Miał pasję. Był żeglarzem. W jej wieku. Kiedy się rozstali, nawet nie mieli swoich telefonów. Potem, miesiąc później, cudem się spotkali i wymienili telefony. I na tym się skończyło.
    A teraz, po tygodniu od spotkania zmuszała się do wyrzucenia go z pamięci. A to nie było proste.
    Na imię było jej Ania.

    ***

    Rozdział 1

    Ania wpadła po szkole do domu i natychmiast zrobiła sobie herbatę w swoim ulubionym białym kubku z serduszkiem. Kiedy tylko woda się zagotowała, wrzuciła torebkę do kubka. Potem pobiegła do swojego pokoju i przebrała się. Ależ dziś było zimno! Wsunęła na siebie powyciągany sweter i drugie skarpetki. Zeszła do kuchni i wypiła gorącą, mocną herbatę. Napój rozgrzał ją. Zrodziło się w niej postanowienie, które, zważając na to, że była wielką domatorką, zdawało się co najmniej dziwne.
    "Pójdę na spacer" - pomyślała, choć było 10 stopni i zaczynało kropić. Prędko założyła kurtkę, buty i rękawiczki. Wyszła zamykając drzwi na klucz.
    Niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami, z których siąpił leciutki kapuśniaczek. Zimny wiatr dął i przejmował do szpiku kości. Drzewa uginały się pod jego podmuchami, gubiąc pożółkłe liście. Mimo to, krajobraz dawał wrażenie dziwnego spokoju i tego, że coś się kończy i ulatuje. Jak liść.
    Ania pobiegła nad Wisłę i przechadzała się jej brzegiem. Śpiewała sobie pod nosem i przypominała wydarzenia z obozu żeglarskiego. No tak, wspomnienia znów ożyły. Śpiewała coraz głośniej i głośniej. Sprawiało jej to wielką przyjemność i tylko tu, na odludziu, mogła śpiewać w spokoju, nie bojąc się niczyjej krytyki. Choć, przyznać musiała, nie była wielkim talentem w tej dziedzinie.
    Przeszła już kawał drogi, kiedy doszła do osiedli ogródków działkowych, co oznaczało, że najwyższa pora wracać. Wszystko było opuszczone i smutne. A może raczej melancholijne, a nie smutne. Ania często zastanawiała się, dlaczego ludzie tu, na terenie zalewowym Wisły stawiali domy. Dziwne. Czasem nawet na wał, jak nazywano w skrócie wał przeciwpowodziowy, wychodziły kozy. Kozy! W centrum Warszawy! Ludzie uprawiali tu również kapustę, marchewkę, jabłka i pomidory. Ale najpiękniejsze były kwiaty. Dzikie, niezadbane róże, nagietki, niecierpki, lwie paszczki i inne kwitnące wczesną jesienią.
    Ania zauważyła rosnące poza ogrodzeniem ładne, delikatne, różowe, fioletowe i żółte kwiatki. Nie zastanawiając się, zrobiła z nich bukiet. Nagle aż podskoczyła. W trawie leżał piękny, srebrny diadem. Był chyba upuszczony stosunkowo niedawno, bo lśnił w promieniach zachodzącego słońca i nie był ani trochę brudny, czy naznaczony zębem czasu. Podniosła go zafascynowana.
    - Jaki piękny... - oniemiała z zachwytu, kiedy odkryła, że w jednym miejscu tkwił błyszczący diament. A może kryształ lub zwykła cyrkonia. To nie było ważne. Co najdziwniejsze zdawał się emanować własnym, zielonkawym światłem. Ania włożyła go na głowę i poczuła jakieś cudowne ciepło i spokój rozpływające się po całym ciele. Nagle usłyszała znikąd cichutki, dźwięczny śpiew i dwa słowa - "elli Drielfi". Głos zdawał się tętnić z ziemi, z powietrza, z kwiatów. Kiedy się odwróciła, nikogo nie zauważyła.
    Deszcz przestał padać. Pytania, dziesiątki pytań aż rozsadzały jej głowę. Jakim cudem ona go znalazła? Srebrny diadem w trawie? Wśród opustoszałych, biednych ogródków działkowych? Kogo było stać na posiadanie takiego klejnotu? I skąd dochodził ten głos?
    - Elli Drielfi - powiedziała. - Jakie to piękne. Brzmi jak muzyka. - i roześmiała się zupełnie bez powodu. Troski odeszły jak nożem uciął. Choć na chwilę zapomniała o swoim Żeglarzu.
    Spojrzała na zegarek. No tak. Nie było jej już półtorej godziny. Czas najwyższy wracać. Schowała diadem troskliwie do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wolała, żeby nikt go nie zauważył. Tak na wszelki wypadek. Wcale nie chciała go stracić ani nikomu oddawać. Poczuła już, że jest jej własnością.
    Kiedy zobaczyła szybko gromadzące się czarne chmury domyśliła się prędko, że idzie burza.
    Dosłownie w jednej chwili pociemniało. Powiało z taką siłą, że aż odskoczyła do tyłu. Deszcz lunął z potworną siłą. Pierwszy grzmot zagłuszył szum ulewy.
    Ania biegła przed siebie, byleby tylko dotrzeć do domu. Było strasznie zimno i w ogóle nie czuła już dłoni ani palców u stóp.
    Wkrótce zaczął padać grad wielkości groszku siekący w twarz. Nie sposób było iść.
    Ania przystanęła na chwilę. Musiała przykucnąć, żeby wiatr jej nie przewrócił. Tymczasem gradowe kule osiągnęły rozmiar kurzych jaj. Każda kula po uderzeniu sprawiała ból, jakby ktoś cisnął kamieniem.
    A najgorsze było to, że zupełnie nie miała się gdzie schować. Pochyliła się, rękami chroniąc głowę i z desperackim wysiłkiem znów zaczęła biec. Niewiele widziała. Po jakimś czasie znalazła ścieżkę prowadzącą do jej osiedla. Pobiegła jeszcze szybciej. Już była pod domem, już wyciągnęła rękę, żeby zadzwonić drzwi, kiedy gradowa kula uderzyła ją w głowę. Zatoczyła się, przed oczami jej pociemniało. Nikt nie otwierał. Z wielkim wysiłkiem wyciągnęła z kieszeni klucze i otworzyła drzwi. Z ulgą skoczyła do środka i usiadła na ławce w przedpokoju. Była zupełnie przemoczona i zziębnięta. Przymknęła oczy i straciła przytomność.
    Po jakichś pięciu minutach ocknęła się. Kiedy przypomniała sobie, co się stało, wstała i poszła do łazienki. Napuściła do wanny gorącej wody i zupełnie skołowaciała zeszła do kuchni zaparzyć kolejną herbatę.
    Trzymając parujący kubek w ręku wróciła do łazienki. Zrzuciła z siebie mokre ubranie, co nie było wcale proste i weszła do wanny. Zakręciło jej się w głowie i znów straciła przytomność.
    Obudziła się, gdy usłyszała dzwonek telefonu. Opatuliła się ręcznikiem i podeszła do aparatu.
    - Halo?
    - Cześć Aniu, to ja.
    - Cześć mamo. Burza cię zatrzymała?
    - Tak kochanie. Jesteśmy z Madzią u cioci Asi. Jeszcze leje i wali grad, więc nie wiem, czy nie przenocujemy. Poradzisz sobie kotku?
    - Muszę mamo! Ale wiesz co?
    - Coś się stało? - mama wyczuła niepokój w jej głosie.
    - Nic, tylko dostałam tym gradem w łeb i straciłam przytomność. Ale tylko na chwilę.
    - Matko boska, Aniu! No... A ja nie mogę do ciebie przyjechać! Zadzwonię do sąsiadów, żeby się tobą zaopiekowali i przyjadę jak najszybciej. Jak tylko ten grad zelżeje to od razu przyjedziemy. Boże!
    - Mamo! Już wszystko dobrze! Czuję się świetnie i wszystko jest okey! Spokojnie! Nic się nie martw - roześmiała się.
    - No dobrze. Odgrzałaś sobie zupę?
    - Tak mamo. Papa.
    - No pa. Będę najszybciej jak się da.
    - Cześć - rozłączyła się.
    Dopiero teraz Ania poczuła jaka jest głodna. Postawiła zupę na gaz, wyżęła i rozwiesiła mokre ubrania, spuściła wodę z wanny i zaparzyła nową herbatę. Zaraz też zupa była gotowa. Zjadła ją z apetytem. Połknęła aspirynę i postanowiła pójść spać.
    Wtem przypomniała sobie o diademie. Poszła do przedpokoju i z kieszeni mokrej kurtki wyjęła lśniący klejnot. Był nieziemsko piękny. Świecił zielonkawym światłem. Włożyła go na głowę. Cała senność z niej uleciała. Głowa też przestała ją boleć. Jak na skrzydłach poleciała do swojego pokoju. Zaczęła przymierzać sukienki. Wybrała białą, prostą, i długą. Przejrzała się.
    "Ależ ja pięknie wyglądam" - powiedziała sobie. A rzeczywiście wyglądała bosko. Rozpuściła długie, pofalowane kasztanowe włosy, w których diadem lśnił srebrzyście. Zdjęła okulary. Jej niesamowite, lekko skośne niebieskie oczy z żółtymi środeczkami błyszczały w podnieceniu.
    - Elli Drielfi! - usłyszała za sobą głos, a w lustrze ujrzała piękną, smukłą i śniadą kobietę o szpiczastych końcach uszu. Uśmiechała się do niej przyjaźnie, a zarazem tajemniczo.
    Ania tak się przestraszyła, że aż podskoczyła.
    - Nie bój się. Jestem Gaija. A ty jesteś Drielfi. To twoje imię.
    - Mam na imię Ania. - odparła sucho.
    - Eh... - westchnęła przybyszka. Przejdźmy może do Kinifijjelâr. Pójdziesz ze mną?
    - Tak. - Ania nabrała do Gaiji zaufania. Zupełnie nagle i kompletnie irracjonalnie. Być może dlatego, że Gaija mówiła pięknym językiem, który przypominał śpiew. Był bardzo dźwięczny, melodyczny i radosny. Od razu go pokochała i dziwiła się sobie, że go rozumie. A być może nie.
    - Zamknij oczy. - Ania zamknęła je i usłyszała jakiś szum. Czuła, że leci w jakiejś dusznej, nieokreślonej ciemności. Wszystko trwało krótką chwilkę.
    - Możesz już otworzyć.
    To, co zobaczyła było przepiękne. Na niewielkiej polance, porośniętej miękką, pachnącą trawą, wrzosem i kępkami jagód, stały dwie drewniane ławki i stół. Na stole paliła się niebieska, wysoka świeca, stała butelka, dwa kieliszki i talerz z owocami.
    Dziwiła się sobie, dlaczego się zgodziła pójść nie wiadomo gdzie z nie wiadomo kim.
    Polana była z trzech stron obrośnięta gajem brzozowym, natomiast z czwartej strony, opadała stromo tworząc klif nad spokojnym morzem.
    Słońce już chyliło się ku zachodowi, przeświecając przez jesienne liście. Zaiste było pięknie.
    Gdzieś w oddali słychać było radosny śpiew i dźwięk lutni.
    - Usiądź proszę. - powiedziała Gaija.
    Ania usiadła na ławce.
    - Jak zapewne się domyślasz, jestem elfem. Znajdujemy się w Kinifijjelâr, pięknym lesie elfów, położonym na wschód od Jeziora Długiego. Drielfi, bo tak brzmi twoje imię w naszej mowie, oznacza "Dziecię Elfów". Sprowadziłam cię tu, bo najstarsze przepowiednie mówią, że ten, kto znajdzie Diadem Fitherin, ten zazna życia Gdzie Indziej. Jesteś Flecistką. Umiesz grać na flecie poprzecznym, tak?
    - Tak.
    - Ijnefri Fitherin, tak zwą legendy Flecistkę z Wygnania, to też twoje imię. Ale to nie jest ważne.
    Koniec świata na twojej ziemi zbliża się. Za niecały rok, na początku lata, ziemia ludzi rozpadnie się i nie będzie istnieć. Zabraliśmy cię z niej, byś żyła pośród nas. Życie nasze powinno ci się spodobać. Kochamy tańczyć, śpiewać i śmiać się.
    - Czy ja już tu zostanę na zawsze? - zapytała Ania z nadzieją, bo wydawało jej się, że najskrytsze marzenia się spełniają. Marzyło o życiu w krainie, gdzie nie ma ludzi. Gdzie w lesie żyją mówiące zwierzęta. Gdzie się chodzi w powłóczystych sukniach i jeździ konno. Gdzie się śpiewa i tańczy. Gdzie istnieje prawdziwa miłość.
    Pokochała to miejsce, tak jak wkrótce miała pokochać wszystko co tu się znajduje.
    - Jak chcesz, Drielfi. Wybór należy do ciebie.

    ***

    Rozdział 2

    Ania nie myślała długo. Od razu się zgodziła. Jakoś zapomniała nagle o swojej rodzinie, bliskich, przyjaciołach. Tylko wspomnienie Żeglarza gdzieś tam się kołatało.
    - Chcę, chcę tu zostać! - zakrzyknęła radośnie.
    - To dobrze. Napij się teraz. - Gaija nalała do kieliszków żółtawego płynu.
    Ani uniosła do ust kielich. Poczuła zapach jabłek i cynamonu. Spróbowała. Był to gazowany napój o wspaniałym smaku. Rozgrzewał ciało i rozjaśniał umysł.
    - Wspaniałe, wspaniałe - powiedziała Drielfi, - bo tak od teraz będziemy nazywać Anię - którą ten alkohol ośmielił. - można jeszcze?
    - Widzę, że nasz elfi cydr przypadł ci do gustu. - odpowiedziała Gaija ze śmiechem. - ale nie dostaniesz już ani kropelki więcej. Czas na przemiany.
    Z tymi słowami elfka powstała, wzięła Anię za rękę i skierowała głowę w kierunku gwiazd na firmamencie. Zaczęła mówić w jakimś dziwnym języku. Jej monolog był długi, a Drielfi nawet nie śmiała się odezwać.
    - Już. - rzekła niespodziewanie. Spójrz na mnie. Twoje oczy nie widzą dobrze. - zdjęła dziewczynie okulary. Ostrożnie położyła rękę na jej powiekach.
    - Spójrz teraz.
    - Och, dziękuję! Dziękuję bardzo! - widziała wszystko ostro, nawet lepiej niż przez okulary, a świat wydawał się jej jeszcze piękniejszy niż kiedykolwiek.
    Teraz Gaija ujęła uszy Drielfi.
    - Teraz słuchaj.
    Drielfi aż zachłysnęła się z wrażenia. Usłyszała wszystkie dźwięki wyraźniej. W dodatku wydawały się jej bardziej nasycone i pełne głębi niż kiedykolwiek. A elfi język wydał jej się jeszcze piękniejszy.
    - A teraz ostatnia przemiana - dotknęła jej stóp i dłoni. - Musisz stąpać cicho i wprawnie wspinać się po drzewach.
    - Dziękuję, to było cudowne. - Drielfi podskoczyła i zawirowała. Upadła miękko. Wprost bezszelestnie.
    - Mogę ci dać jeszcze dwie rzeczy, które sama sobie wybierzesz.
    - Nie śmiem prosić.
    - Ależ wybierz sobie - widząc zdumienie w oczach dziewczyny dodała - może to być jakaś umiejętność, walor urody... Możesz zmienić kolor włosów, czego ci stanowczo odradzam...
    - Dlaczego?
    - Później się dowiesz. - uśmiechnęła się szelmowsko - Aha. No i kolor oczu... Możesz stać się wyższa...
    - Czy mogę się chwilę zastanowić?
    - Oczywiście.
    Drielfi namyślała się.
    "Chyba nie ma nic z urody co mogłabym zmienić. Nie jestem piękna, troszkę za gruba..." - spojrzała na swój nieco za duży brzuch i ze zdziwieniem zauważyła, że wcale nie wystaje, a figura jest wprost idealna - " Aha, no to problem urody odpada. Co bym chciała umieć? Strzelać z łuku? Nauczę się. Już wiem. Chciałabym móc czytać w myślach. Ale wolałabym nie wiedzieć niektórych rzeczy... O! Mam! Chciałabym intuicyjnie czuć zamiary przeciwnika. Przyda się w walce. I co jeszcze? Chciałabym pięknie śpiewać. Bardzo pięknie."
    - Oczywiście - Gaija czytała w myślach. - spełnię twe życzenia. Wybór jest dobry. Tylko powiedz mi, jaki głos chciałabyś mieć.
    - Sopran, w wysokich rejestrach i ciepły alt w niskich. I możesz nie usuwać mojej chrypki. - już dawno sobie taki wymarzyła.
    - To się da zrobić. Podejdź tu.
    Tym razem Gaija zmieniła taktykę "czarowania". Zaśpiewała tylko pieśń w jakimś nieznanym Drielfi języku.
    K'Ijnefri Fitherin ki'ello dri
    Asselle detheres manth mene
    Imbisi dernieri herref de di
    Kaldeli merendi di llene

    - Już? - spytała zdziwiona Drielfi.
    - Najmocniejsze czary leżą w słowach, Ijnefri, pamiętaj.
    Drielfi ufnie podniosła błyszczące oczy.
    - Dziękuję, Gaija.
    Elfka uśmiechnęła się.
    - Nie ma za co. Stare przepowiednie mówiły, że przyjdziesz. - Drielfi nie bardzo wiedziała o co chodzi, ale wolała nie pytać. - No, to idź już.
    - Dokąd?
    - Idź do elfów, chyba je słyszysz. - śpiewy ucichły, zastąpione salwą perlistego damskiego śmiechu. - Ach! Byłabym zapomniała! Pamiętaj, masz na imię Drielfi. I tylko Drielfi. Przyjdzie czas, kiedy świat się dowie, że przyszła Flecistka. Ale nie teraz. Nie teraz. Idź już i zapomnij o przeszłości! Zapomnij... - pstryknęła palcami i wymazała jej przeszłość z głowy.
    Drielfi odwróciła się i pobiegła w kierunku miejsca, z którego dobiegały śmiechy. Zdziwiła się, że w ogóle się nie męczyła. Biegła przez wrzosowiska zalane poświatą księżyca i milionów gwiazd.
    Niewiele czasu minęło, kiedy wreszcie dotarła do lasu. Powoli, bezszelestnie stąpała po liściach i pachnącym mchu. To, co zobaczyła, aż zaparło jej dech w piersiach. Przy trzech ogniskach ustawione były ławy, na których siedziały, pijąc coś, elfy. Dużo elfów. Śmiały się. I były niesamowicie, wprost niemożliwie piękne. Wysmukłe elfki o bujnych, długich, prostych lub kręconych włosach, śniade, lub blade. Elfowie byli dobrze zbudowani, i mieli długie, rozpuszczone swobodnie na ramiona włosy lub krótkie, niesforne fryzurki.
    Najwspanialsza zaś z tego wszystkiego była muzyka. Piękne dźwięki lutni, harf, skoczne skrzypiec i dzikie fletni. Wszystko spajało się w jakąś wspaniałą całość. Do tego jeszcze ich ptasie trele... Wspaniałe głosy.
    Zielone, niebieskie i srebrne latarenki były porozwieszane na drzewach i poustawiane na stołach.
    Drielfi weszła na polankę trochę niepewnie.
    - Witajcie, elfy. - wszystkie spojrzenia skierowały się na nią. Muzyka ucichła. Zza krzaków wyskoczyli łucznicy z napiętymi długimi łukami. Wszystkie elfy jak jeden mąż, zmrużyły nieznacznie oczy.
    Elf o długich, czarnych jak kruk włosach zaplecionych w warkocze i zielono-żółtych, dziwnie ciepłych oczach wstał od stołu. Przybrał srogą minę.
    - Podejdź tu. - wielce się zdziwił, kiedy się okazało, że przybyszka nie ma bagażu ani broni. - Jak masz na imię?
    - Drielfi - odpowiedziała spoglądając elfu prosto w oczy. Dostrzegła w nich przelotny błysk.
    - Zbliż się do ognia. - potulnie wykonała zadanie.
    Elf bacznie obejrzał jej twarz. Zajrzał w oczy, zdając się przenikać je do dna, obejrzał zmierzwione wiatrem włosy. Dotknął błyszczący diadem.
    - Fitherin. - uśmiechnął się. - a teraz śpiewaj.
    Drielfi pogratulowała sobie w myślach, że wybrała dar pięknego głosu. Obejrzała wpatrzone w nią teraz elfie twarze, oschłe i poważne. Tylko jedna osoba się do niej uśmiechała jawnie. Młody chłopak o rudoblond włosach, buzi w piegach i orzechowych oczach. To dodało jej otuchy.
    - Ale co? - spytała niepewnie.
    - Co ci ślina na język przyniesie. - wzrok mu złagodniał.
    Drielfi jęła śpiewać cudną pieśń. Sama nie wiedziała, co śpiewa i co znaczą słowa.
    K'Ijnefri Fitherin ki'ello dri
    Aselle detheres...
    - Wystarczy. - elf uśmiechnął się szeroko i przyjaźnie. - Witaj Drielfi, Dziecię Elfów. - Drielfi uśmiechnęła się również, najpiękniej jak tylko umiała. - Ja mam na imię Alardi i jestem dowódcą naszej grupy.
    - A ja Terrfj.- Orzechooki chłopak podał jej rękę. - Witaj.
    Nagle muzyka wybuchła z dawnym wigorem, reszta stojących usiadła do stołów, lub rzuciła się w dzikie pląsy. Drielfi stała niepewnie. Terrfj ujął ją za rękę i zaprowadził do stołu. Nalał jakiegoś zielonkawego, musującego napoju do kryształowego kieliszka i cudnie się uśmiechnął.
    - Dobrze, że przyszłaś, czekaliśmy na ciebie. Jestem synem Alardiego. Ślicznie śpiewasz.
    - Dzięki.
    - Nie dziw się, że wszyscy na ciebie patrzą. Masz brązowe włosy. Jak grzywa Wielkiego Lwa. - rzeczywiście, wśród elfów były chyba wszystkie możliwe odcienie włosów prócz brązowego - białe, jasnoblond, ciemnoblond, złote, rude, zielone, niebieskie i kruczoczarne. Jednak spojrzenia były przyjazne.
    - To fenomen?
    - Owszem. Kolor wybranych.
    Na chwilę zapadła cisza i Drielfi wsłuchała się w słodką muzykę.
    - Terrfj?
    - Tak?
    - Masz dziwne imię. Brzmi jak... Jak jeden, czysty dźwięk.
    - Spróbuj je wymówić inaczej, jakbyś śpiewała. Taki już nasz język.
    - Terrfj.
    - Świetnie.
    - Powiedz mi, gdzie ja jestem, co ja tu robię? I kim wy jesteście i po co? - oczy jej zaiskrzyły. Już dawno chciała to wiedzieć.
    - Jesteś w Lerii, jednej z krain Wielkiego Księżyca. Przybyłaś z lasu, jako Córka Elfów. A my? Jesteśmy elfami i właśnie ucztujemy i wędrujemy, póki jesień na świecie. A po co? Dla przyjemności czystej.
    - Głupio pytam. - spuściła wzrok.
    - Nie. Ty nic nie wiesz. Ale dowiesz się w zimie, kiedy wędrówki się skończą. O, już żarcie gotowe. Chodź.
    Drielfi poczuła jakiś spokój i bezpieczeństwo i zaśmiała się głośno i beztrosko, a jej śmiech ginął w tłumie innych.
    Elfy w wesołej wrzawie wyciągały z ognisk zawinięte w liście potrawy i zdejmowały z rusztów mięso. Jak się potem okazało, to mięso spożywało się wraz z pieczonymi jabłkami z goździkami i kawałkami pomarańczy, które to właśnie były zawinięte w liście.
    Drielfi wciśnięto w rękę duży kawałek kory i nałożono nań ową specyficzną potrawę. Nie śmiała jeść, dopóki inni nie zaczną. A kiedy tylko wszyscy usiedli w spokoju, ze swoją porcją, wybuchnął gwar rozmów. Kilka elfów podeszło do niej zaciekawionych.
    - Witaj, mała. - powiedział czarnooki i zielonowłosy elf. Wyglądał jakoś upiornie. Dwie młode elfki wyłoniły się zza jego pleców.
    - Elli Drielfi.
    - Elli - Drielfi zaryzykowała użycie dialektu elfów, na co odpowiedział perlisty śmiech dwóch panienek. Usiadły obok niej i rzucały kose spojrzenia na zielonowłosego.
    - Ty, mała chyba niewiele wiesz. - zaczął zielonowłosy i zmrużył oczy - Po pierwsze to ja nazywam się Zielonowłosy - Drielfi ledwo wstrzymała śmiech. Pomyślała sobie "ale niespodzianka". - a to Lilia i Lederien, moje siostry.
    - Dokąd idziemy? - spytała rzeczowo, przeżuwając kawałek mięsa i zagryzając go gorącym jabłkiem.
    - Jak to?
    - No... chyba nie wędrujemy bez celu?
    - Prawda. Zmierzamy do Merrem, Miasta Krasnoludów.
    - Po co?
    - Jak to po co? Ach, no tak. Ty nic nie wiesz.
    - Opowiemy ci o Merrem, Drielfi. To miłe miasto. - odezwała się jedna z sióstr, o włosach równie zielonych, co Zielonowłosy i ułożonych w dwa koki, jakby różki i zachichotała wraz z drugą. Nawet na ustach Zielonowłosego pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
    - W Merrem... No więc w Merrem - siostry chichotały już jak najęte, a Zielonooki spąsowiał.
    - W Merrem mój braciszek miał małą wpadkę. Poszedł do haremu Doojeli i spędził upojną noc z Keską! - zachichotała. - Nawet nie wiedział, jaki bubel mu podsunęli. Ale była uciecha, jak Keska przyleciała do baru i zaczęła wrzeszczeć "Elfy, elfy, koniec świata!". Przezabawne. Ach, a pamiętasz Dindiego, Lilia?
    - Jakże mogłabym zapomnieć Dindiego! - elfki najwyraźniej zapomniały o swojej rozmówczyni i wraz z kilkoma innymi, które z okrzykiem: "Z Keską!" dołączyły do dysputy, zaczęły szczebiotać.
    Drielfi miała dość dziwną minę.
    - Drielfi... - młoda ruda dziewczynka, która przysłuchiwała się całej rozmowie i z trudem tłumiła śmiech, odezwała się nagle. - trafiłaś na najgorsze plotkary w grupie. Szczęki im się nie zamykają. Ale to sympatyczne babeczki.
    - Tak... A...
    - Kto to są Kesi? - przerwała.
    - Mhm.
    - Ach, nic nie wiesz, kochana. - Drielfi potwierdziła skinieniem głowy i powstrzymała szyderczy uśmieszek. Mała mówiła bardzo poważnym głosem. - więc na całym Wielkim Księżycu jest mnóstwo, mnóstwo różnych istot. Ale jest kilka głównych ras: elfy, Kesi, krasnoludy, niziołki, pernary, zjawy leśne i Spodleńcy.
    - Te nazwy nic mi nie mówią.
    - Tensli, nie umiesz tłumaczyć - obruszył się niski, choć smukły blondynek o anielskich oczkach i loczkach, który podsłuchiwał całą rozmowę. - Drielfi, - dodał - dowiesz się o rasach spodlonych szczegółowiej potem. Ale określenie zjawy leśne jest głupie i ogólne.
    - Weź się zatkaj, Tini, ja tu jestem od myślenia.
    - Tensli. Ostrzegam. Powiem ojcu. - Tensli oblała się rumieńcem. - No. I bądź cicho. - Rudowłosa wstała obrażona i odeszła. - Jest głupiutka - zwrócił się do Drielfi. - Ale wróćmy do rzeczy. Te zjawy leśne, co je Tensli wymieniła to krasnale, driady, hamadriady, fauny, centaury, satyry i strzygi. Kojarzysz? Widziałaś kiedyś którekolwiek z nich?
    - Tam skąd pochodzę nikomu nawet się o nich nie śniło. Czytałam o nich w książkach. Fauny to pół-koziołki pół-ludzie, a centaury to astronomowie i są od pasa w dół końmi, a w górę ludźmi. Tak?
    - Nie wiem, co to znaczy "ludź". Ale te części, które należą, jak powiedziałaś, do ludzi, to są części Kesów lub nas, elfów.
    - Kesów?
    - Kesowie są podobni do nas, niżsi, mają mniej szpiczaste uszy, duże i zawsze zielone lub żółte oczy i takie jak my włosy. Odróżnić ich od nas można najlepiej po głosie. Mają bardzo niskie i namiętne głosy. A głupi Zielonowłosy się nic a nic nie zorientował.
    - Ze puścił się z Keską?
    - Bystra jesteś. I to jest takie śmieszne. Ze on się w ogóle nie zorientował. No ale półelfy to niechciane dzieci. Z połączenia tych dwóch ras wychodzą albo szpetni i obleśni Spodleńcy, albo przepiękne i przebiegłe czarownice albo w ogóle nie wiadomo co. Ale to drugie rzadziej. Czarownice są bardzo rzadkie. Mogą być i złe i dobre, a władają ogromną mocą, bo mają wiedzę obydwu ras.
    - Czarownice mogą być tylko półelfkami?
    - Tylko.
    - A są... Jacyś czarodzieje?
    - Owszem. Wiesz skąd się biorą? Znikąd. Każdy elf może być czarodziejem. Ale wtedy musi zamieszkać w Amon-erksi-k'il, co nie jest zbytnią przyjemnością.
    Tini widząc zdziwienie na jej twarzy dodał po chwili:
    - To twierdza wysoko w Górach Keenje. Samotna, z surową dyscypliną. Raz na rok poddają cię kolejnym próbom. Coraz gorszym. Prawdziwi czarodzieje są straszni. Mają czerwone oczy żmii, zacięte usta i czerwone, długie włosy. W ręku zawsze trzymają zakrzywioną, magiczną laskę. Brr... Ja widziałem kiedyś jednego i powiadam: nie było to miłe spotkanie.
    - A reszta ras? Nic o nich nie wiem... - strapiła się.
    - Drielfi... - wtrącił się nagle Terrfj, który pojawił się znikąd. Drielfi zauważyła, że elfy mają jakieś przedziwne zdolności pojawiania się i znikania oraz podsłuchiwania wszelkich rozmów.
    - Skądś się tu wziął? - zapytała gniewnie. - Wszyscy zjawiacie się i znikacie w najmniej spodziewanych momentach. O! A ten Tini już gdzieś wsiąkł, - zmarszczyła brwi w bezsilnej złości - i ty znikasz...
    - Nie złość się, bo ci nie do twarzy. No i złość piękności szkodzi.
    - Nieprawda! - syknęła jakaś śniada elfka i zniknęła z pola widzenia.
    - No widzisz! - Drielfi zacisnęła pięści. Terrfj zaśmiał się jeszcze głośniej.
    - Dobrze, już dobrze! Uśmiechnij się. Z czasem się przyzwyczaisz. - Dziewczyna ściągnęła usta w wąską linijkę. - Te małe paple gadają i gadają. Namąciły ci w głowie. Twoja nauka musi iść stopniowo. Idź spać, jutro opowiem ci o Merrem i krasnoludach - widząc pytające spojrzenie dodał - i o Dindim. Połóż się.
    Poszli razem w kierunku skraju polany na którym świeciły dające słabe światło, niebieskie latarenki. Tam też na hamakach pozaczepianych o drzewa, oraz na posłaniach na gałęziach leżała już mała grupka elfów i kilkoro małych dzieci. Drielfi od razu odurzył przyjemny zapach żywicy, mchu i igliwia bijący z lasu. Że też go wcześniej nie poczuła.
    - Połóż się tu - wskazał na jedno z wielu posłań na hamakach, umieszczone jakieś trzy metry nad ziemią. - i śpij. Chyba, że nie jesteś zmęczona.
    Drielfi opanowała kolejną falę gniewu i zmusiła się do łagodnego tonu.
    - Dlaczego mi rozkazujesz? Nie podoba mi się to. - oczy Terrfja posmutniały i Drielfi pożałowała tego co powiedziała.
    - Płynie w tobie gorąca krew. Ale nie unoś się honorem. My robimy tu wszystko dla ciebie. Nie złość się. Miałaś dziś ciężki dzień i oboje o tym wiemy. Uwierz mi, jesteś zmęczona. - uśmiechnął się, ale jego oczy jakby lekko pociemniały.
    - Przepraszam - szepnęła cicho i nieśmiało. - Ja... już chyba nie myślę.
    - Cieszę się, że umiesz się przyznać do błędu. Śpij kochanie, śpij. - pocałował ją w czoło. Drielfi przymknęła oczy, a gdy je otworzyła, już Terrfja nie było. Położyła się więc na swoim posłaniu z mchu, które okazało się bardzo miękkie i wygodne, przykryła się cienką puchową kołdrą i zasnęła od razu.

    ***

    Rozdział 3

    - Świeć księżycu na polanę, ja w jego sercu już zostanę, a jak on mnie nie kocha, to trudno. Świeć słoneczko na stare drzewa, ja mu już nigdy nie zaśpiewam, trudno...
    Drielfi otworzyła oczy i przeciągnęła się. Obok niej smagła elfka, chyba nawet ta sama, co wczoraj stwierdziła, że złość piękności nie szkodzi, nuciła smętną piosenkę, pakując jakieś damskie fatałaszki do podwójnego worka.
    - Ang Terill! - zaklęła.
    - Słucham? - spytała zaintrygowana Drielfi. - Po jakiemu ty właściwie mówisz?
    - Widzę, że wreszcie wstałaś, frelli, czas się pakować.
    - Co wcześniej powiedziałaś? Jaka frelli? - zmarszczyła brwi.
    - Drielfi, kochanie, to co powiedziałam, ocenzurujmy. A frelli? To znaczy kwiat. W języku elfów znad Morza Sekisso.
    - Ach tak, no przecież. - zakpiła Drielfi. - Ja nic nie wiem. - dodała po chwili wbijając wzrok w elfkę.
    - Raczej niewiele wiesz, ale nie od razu, że nic... Jestem z tamtych stron. Urodziłam się w Przystani Fali. Wiesz co? Ja ci skombinuję mapę, to się będziesz orientować w terenie.
    Elfka odbiegła, a każdy jej krok był jedną wielką gracją, co zresztą było cechą tej rasy.
    Drielfi obserwowała ją. Podbiegała do różnych współplemieńców, zajętych krzątaniem się wokół noworozpalonego ogniska lub pakowaniem swoich rzeczy do szarych, zamszowych worków, identycznych jak ten, który miała elfka, i pytała o coś. Ci w odpowiedzi wskazywali jej coś, a ona odbiegała. W końcu zupełnie zniknęła z oczu. Drielfi więc jęła obserwować elfy. Kilku z nich zbierało chrust, uwalając go na sporą już kupę obok ogniska, inni siedzieli przy ogniu, ustawiali ruszty, grzebali w żarze, sprawdzając czy jest już dostatecznie rozpalony i wrzucali jakieś jedzenie do garnków. Dzieciaki biegały i krzyczały. Cała reszta pakowała się sprawnie, podśpiewując. Jakaś dziewczyna podbiegła do wykrotu w drzewie, wsadziła do środka płonącą pochodnię. Po chwili wyjęła ją, zawinęła trzymaną w ręku kołdrę w brązową tkaninę i wepchnęła ją do tegoż wykrotu. Inne elfy szły jej śladem. Jedne dorzucały swoje kołdry do wykrotu, reszta szukała innego miejsca.
    Drielfi nagle wpadła na pomysł, by policzyć wszystkich. 1, 2, 5, 10, 40... Poddała się. Kręcili się, wiercili, nie mogąc ani chwili ustać w miejscu.
    - Zamiast się patrzeć, pakuj kołdrę i szukaj miejsca. - smagła elfka pojawiła się swoim zwyczajem znikąd. - A to dla ciebie - podała jej kawałek brązowej tkaniny, starą, pogiętą kartkę, dwie pary długich, obcisłych i czarnych zamszowych spodni, białą, sznurowaną koszulę z kwiatowym ornamentem i wiśniowy sweter-golf.
    - Zmierz spodnie i powiedz, które lepsze. To jedyne spodnie jeździeckie, jakie mamy na zbyciu. Koszula i sweter są moje. Powinny pasować. No, dalej, wciągaj te gacie!
    Drielfi upchnęła z trudem kołdrę w mały, suchy wykrot tuż pod jej hamakiem. Wstała, ściągnęła białą, już trochę przybrudzoną sukienkę, którą miała na sobie od wczoraj i zakryła się wstydliwie rękami.
    - A niech ci konar w łeb przypierniczy! Ciała się wstydzić! Myślisz, że ci faceci nie mają nic lepszego do roboty, tylko gapić się na gołe koleżanki? Hehe, jak chcą je oglądać, to nie tu, nie tu... - zachichotała. - No! Tych to na tyłek nie wciągniesz, spróbuj te większe. Za luźne? Karamva, trzeba sznurek dla ciebie. O! Bluzka pasuje. A jak ci ładnie! Oddałabym ci ją, gdyby to nie była moja ulubiona. Jaka ja jestem głupia! Finiviel, idiotko, masz sznurek w jukach. - zaczęła grzebać w przepasntym worku, który okazał się jukami.
    - Więc masz na imię Finiviel?
    - A co, nie przedstawiłam ci się? Skleroza nie boli, karamva.
    - Karamva! - ryknęła Drielfi chcąc sprawdzić, co się stanie.
    - Co się stało? Nie przeklinaj, frelli.
    - A nic. Wiąż mnie tym sznurem, bo śniadanie już czeka. - faktycznie, zaczynało się robić tłoczno przy kucharzach doglądających rożna i wody gotującej się w garach.
    Finiviel sprawnie zawiązała supeł na sznurze oplatającym biodra Drielfi.
    - No, już świetnie! - uśmiechnęła się i błysnęła czarnymi oczami - Chodźmy.
    Wszyscy usiedli dokoła ogniska i zaczęli spożywać śniadanie na które składały się: kawałek króliczego mięsa, dwa pieczone ziemniaki, mandarynka i kawałek ciasta o smaku naleśników.
    Jadła zapamiętale, aż przymknęła oczy. Było pyszne.
    Zdziwiła się wielce, kiedy gdy miała zamknięte oczy, poczuła coś, w środku. Wiedziała.
    - Terrfj! - odwróciła się, falując włosami.
    Rzeczywiście szedł do niej. A ona to wyczuła. Wewnątrz.
    - Poczułaś mnie? - spytał rozradowany.
    - Aha. Nie wiem jak.
    - Cudnie, Drielfi. Jedz kochana, jedz. - uśmiechnął się ślicznie, sięgając po swoją porcję.
    Drielfi znowu poczuła dziwny impuls. Alardi? Odwróciła się i zobaczyła zielonożółte oczy zimno się w nią wpatrujące. Alardi uśmiechnął się i pozdrowił ją ręką.
    - Co się ze mną dzieje? - spytała, patrząc na znikające w zastraszającym tempie jedzenie Terrfja. - to jakaś telepatia?
    - Jakbyś zgadła. Im dłużej z nami przebywasz, tym szybciej stajesz się elfem. Wkrótce jedyną rzeczą, jaką będzie można odróżnić cię od nas będzie to, że nie masz zbyt szpiczastych uszu.
    Gdy tylko Drielfi skończyła jeść i już chciała wstać, głos zabrał Alardi.
    - W południe wyruszamy z tej polany i jedziemy bez przystanków do Merrem. Musimy wrócić do Pałacu przed zimą.
    Elfy zerwały się z ziemi i rozpierzchły we wszystkie strony jak ławica ryb. Tylko niektóre nerwowo kończyły się pakować.
    "Ciekawe gdzie mają te konie, skoro juki szykują" - pomyślała Drielfi.
    Była trochę zdezorientowana. Terrfj chwycił ją za rękę i pociągnął w las. Najpierw się dziwiła, a potem roześmiała tak głośno i radośnie, że las, drzewa, wszystko, zdawało się śmiać do niej w odpowiedzi. Była taka szczęśliwa. Terrfj z obłędnie ślicznym uśmiechem biegł szybko jak wiatr. Ścigali się. Wypadli nagle na polankę, na której stało około czterdziestu koni. Pięknych, wysokich, w większości białych, ale były również siwki, kare, kasztanki, jeden jabłkowity i jeden izabelowaty. Ale w niewielkiej liczbie. Kiedy Drielfi podbiegła bliżej, dojrzała ich piękne, mądre i skośne oczy, wspaniałe, lśniące, długie grzywy, smukłe sylwetki i połyskującą sierść. Były piękne i bardzo zadbane. Co dziwne, ich nogi były niebywale długie, widno przystosowane do jazdy wierzchem i do cwału. Skubały sobie w spokoju trawkę lub witały się z przybyłymi elfami.
    - Witaj Terond. - zakrzyknął Terrfj i wtulił się w niebieską, mięciutką grzywę białego rumaka.
    - Cześć Terrfj - roześmiał się koń.
    "Masz babo placek, gadający koń, karamva!" - pomyślała Drielfi.
    Koń Terond zarżał radośnie.
    - Gadam, gadam. I czytam w myślach. - Drielfi zmarszczyła brwi, ale widząc rozbawione oczy konia, zaśmiała się szczerze.
    - Tam - rumak wskazał kopytem kierunek - jest jezioro. Idźcie się umyć. Zaczekam.
    - Jasne! - I pognali polanką we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, ujrzeli spore jezioro. Rozdzielili się, rozebrali w krzaczkach, żeby jedno drugiego nie widziało i wskoczyli z rozbryzgiem do jeziora. Woda była lodowata. Drielfi zanurkowała. To co zobaczyła zaskoczyło ją niezmiernie. Pod wodą, która była przejrzysta jak szkło, rosły śliczne wodorosty obsypane kwiatami i pływały delfiny.
    Nagle jeden podpłynął do Drielfi.
    - Pobawimy się? - zapytał.
    - Jasne! - odparła ochoczo - A jak masz na imię?
    - Ijjillenijaarkissle.
    - Że jak?
    - Mów mi Isle. W skrócie. Jak ty masz na imię?
    - Drielfi.
    - Dziecię elfów? Interesujące.
    - Wypłyńmy, bo się uduszę. Nie mam zamiaru schodzić z tego świata.
    Wypłynęli i zauważyli, że nie są sami. Elfów było około dziesięciu. A właściwie elfek. Finiviel podpłynęła do nich.
    - Kłaniam się delfinku. - uśmiechnęła się. - Drielfi! - zwróciła się do niej - następnym razem ostrzegaj, jak ci się zachce kąpać w towarzystwie tego młodego łachudry! Ja tu się rozbieram, wchodzę do wody i widzę pływającego sobie beztrosko Terrfja. Kazałam mu wypierniczać z tego jeziora, bo my, kobiety, mamy pierwszeństwo w myciu. Spróbowałby nie wyjść! Nogi bym mu z tyłka wyrwała i zawiązała na supełek, ot co! I jeszcze zaśmiał się bezczelnie! Ha! Co on sobie myślał? A ty, wstydliwa, co, igraszek z chłopaczkiem chciałaś zasmakować?
    - Finiviel! Ja wcale nie myślałam co robię. Chciałam do wody i tyle. A Terrfj no... Się przypałętał. Mówię ci, biegliśmy razem i jezioro... Się... Jakoś tak nagle zbliżyło... No co? - przerwała. Finiviel zanosiła się spazmatycznym śmiechem, a Isle wydawał z siebie bliżej nieokreślone dźwięki i bił płetwami powierzchnię wody.
    - Zanurkujmy lepiej! - zaproponował Isle uśmiechając się figlarnie i tłumiąc sapnięcia.
    Zanurkowali więc we trójkę, rozkoszując się zimną wodą. Pływali tuż przy dnie, oglądając muszelki. Nurkowali, skakali i bawili się pysznie.

    - Finiviel, słońce prawie w zenicie.
    - Nie przesadzaj, mamy jeszcze ze trzy godzi... - nie dokończyła zdania, bo płynęła już w kierunku brzegu stylem "topielec".
    Trzeba tylko przyznać, że bardzo szybko dotarła do brzegu. Mimo wszystko. Tam pogrzebała w jakimś karminowym woreczku i zawołała.
    - Frelli!
    - Już pędzę! - ale Drielfi nie mogła zrozumieć, dlaczego i ona płynie "topielcem".
    "Przesiąkam nimi", pomyślała i wyleciało jej to z pamięci raz na zawsze. Wszak to, co robiła Finiviel, było o wiele bardziej interesujące. Z rzeczonego worka wyciągała coraz to nowe flakoniki. W końcu wybrała pięć i resztę schowała.
    - Tu masz mydło, tu wywar z kory dębu, a tu z rumianku, do mycia głowy, tu balsam, tu perfumy. No myj się.
    Drielfi wylała na rękę mydło. Było zieloniutkie i pachniało różą. Ciekawe, co ma kolor do zapachu.
    Namydliła się szybko, potem umyła włosy, nasmarowała się balsamem i wyperfumowała.
    - Czekam na polanie. Przyjdź szybko. - i znikła.
    Drielfi ubrała się i pognała na polanę. Konie były już osiodłane za wyjątkiem dwóch, może trzech.
    - Aineshkel. Mam na imię Aineshkel. Ty musisz być Drielfi. - piękna jabłkowita klacz uśmiechnęła się.
    - Witam. Cieszę się, że ktoś cię już osiodłał, bo ja, szczerze mówiąc, nie mam o tym pojęcia.
    - Wsiadaj, nie gadaj. Patrz, jadą już. Au! Następnym razem postaw nogę najpierw w strzemionie, dobrze? Ruszamy.
    Aineshkel wyrwała z kopyta i od razu przeszła w galop, by dogonić grupę. Wszak i tak za chwilę się zatrzymała na skraju lasu.
    - Ruszamy. Kierujemy się na El. - Alardi spiął ostrogami białego, łaciatego ("jak krowa" - pomyślała Drielfi. "dzięki" - odpowiedział koń) wierzchowca. Podjechał do Drielfi.
    - To chyba twoje?
    - Tak. Dziękuję. - wzięła z ręki Alardiego stary pergamin, który zostawiła na hamaku.
    - Obejrzyj ją sobie. Jesteśmy w Lerii czyli inaczej w lasach Kinifijjelâr. Jedziemy do Fajansu, przekroczymy rzekę Doojeli, wyjdziemy z Ziem Elfów i podążymy do Merrem, które znajduje się tuż nad polami niziołków. Wszystko masz na mapie. Trzymaj się w siodle, bo Aineshkel lubi szarżować - uśmiechnął się, a klacz parsknęła drwiąco.
    Elfia gromada ruszyła. Konie jechały galopem, czasem nawet przechodząc w cwał. Co bieglejsi muzycy przygrywali. "Kurka, dziwne że nie zlatują z tych koni" - pomyślała. Inni śpiewali, lub gadali, co było ich naturą. Drielfi zauważyła, że nigdzie nie było młodych elfów. Ani rudej Tensli, ani słodkiego Tini, ani innych.
    Po lewej ręce Drielfi jechał Terrfj, a po prawej Finiviel. Prowadzili burzliwą dyskusję na temat cech charakterystycznych Kesów.
    - Ja to bym ich do Spodleńców zaliczyła! - żachnęła się Finiviel.
    - Finiviel, oni są nam równi. Żyją inaczej, ale to nie powód, żeby ich oczerniać.
    - A kto nas zepchnął na sam rożek Wielkiego Księżyca?
    - Finiviel! A gdzie indziej znajdziesz takie ziemie? Gdzie wyrosną nasze złotolistne drzewa? Gdzie moppy, o liściach niebieskich, nieopadających na zimę? Kto ochroni centaury, satyry, leśne nimfy i driady? Gdzie podzieją się poczciwe fauny?
    - Dobra, pass. Przegadałeś mnie, młody. Dokończymy kiedy indziej. - Terrfj uśmiechnął się tryumfująco.
    Drielfi odchrząknęła.
    - Ja też tu jestem. Może byście mi wreszcie jasno scharakteryzowali Kesów? - kiedy stwierdziła, że nie ma posłuchu, ryknęła - Karamva ciężka!
    Terrfj zachichotał i zaczął opowiadać.
    - No więc, Drielfi, Kesowie są drugim z trzech największych ludów Księżyca. Pierwsi to my, a trzeci krasnoludowie. Ponieważ pojawili się na świecie drudzy, w ich sercach jest zaszczepiona zazdrość młodszego dziecka. Pragną nam dorównać, ale nie idzie im to, bo elfy to nie Kesi, nie?
    - Fakt.
    - No więc są ogólnie dość sympatyczni, skorzy do zabawy, często urządzają święta. Są gościnni i owszem, w końcu elf za górami Keenje to nie lada atrakcja. Tylko w miastach Międzygórza można nas często widywać. Ale wiesz, każdy jest inny. Jedni wspaniali, inni by nas wytępili. Nie ważą się, mamy krasnoludów po swojej stronie.
    - A krasnoludy, jakie są? - spytała zaciekawiona.
    - Rubaszne, jowialne, przyjacielskie i wierne. Bardzo szczere i dosłowne.
    - Z gatunku tych, co to nie sposób nie lubić?
    - Taa, dokładnie.
    - Powiedz mi jeszcze - widząc skrzywioną nieco minę Terrfja podkreśliła to słowo - JEDNĄ rzecz.
    Ciche westchnienie ulgi.
    - Męczę cię?
    - Nie, tylko wiesz, trudno tłumaczyć codzienność.
    - Jasne. Powiedz tylko o co tu chodzi z tymi językami bo się zupełnie zgubiłam.
    - Uwolnię tego wymoczka - wtrąciła się Finiviel, na co elf parsknął - od pracy umysłowej.
    - Więc jak, Finiviel? Po jakiemu my mówimy? A po jakiemu Kesowie? I krasnoludy? A jak porozumiałam się z Islem?
    - My mówimy po elficku, krasnoludy po krasnoludzku, a Kesowie keskim językiem Enk. A delfin wyjątkowo użył Ingry, czyli wspólnej.
    - Czyli ja rozumiem dwa języki - elficki i Ingrę, tak?
    - Owszem.
    - A karamva jest po jakiemu?
    - Po staroelficku. Nasz stary język. Prawie wymarł. Tylko nad Morzem Sekisso jeszcze go używają.
    - I wszyscy znają Ingrę?- upewniła się.
    - Tak. Oprócz zwierząt. Nie trawią tej mowy. Mówią tylko po naszemu. Dlatego też delfin spróbował w Ingrze, bo ty staroelfickiego nie znasz.
    - To już chyba wszystko, co chciałabym wiedzieć.
    - Nie sądzę. - Alardi wyłonił się z mroku, który powoli zapadał. - Powinnaś wiedzieć coś o swoim przeznaczeniu. Wiesz, każdemu z nas wróżbitka przepowiedziała przyszłość, gdy byliśmy bardzo mali. Tobie nikt niczego nie wywróżył. W Fajansie pójdziemy do Świątyni. Tam Koniczyna przepowie ci przyszłość. Najlepsza wyrocznia.
    Zniknął równie szybko jak się pojawił.
    - Finiviel?
    - Co?
    - Długo tak będziemy jechać?
    - Jeszcze ze dwie godziny. Aż zrobi się ciemno.
    - Jestem głodna.
    - A to ci dopiero! Głodna jesteś? Ja na przykład się skręcam.
    - Czemu nie jemy?
    - Zjemy z wieczora. Obficie.
    - Dzięki za pociechę, Finiviel.
    - Do usług.

    ***

    Rozdział 4

    Drielfi obudziła się, a raczej obudzona ją, gdy niebo było jeszcze szarawe. Podziwiała elfy krzątające się z samego rana. Finiviel leżała tuż obok, sennie mrugając oczami.
    - Nie śpisz już, Finiviel?
    - Niestety nie... - przewróciła się ostrożnie na drugi bok, tak, żeby nie zlecieć.
    - Wstawajcie, dziś wieczór, jeśli pogonimy konie, dotrzemy do Fajansu i przenocujemy w porządnej karczmie... - Terrfj przemówił donośnym głosem.
    - A idź ty ranny ptaszku! A paszoł won! - zniecierpliwiła się Drielfi i nakryła głowę kocem.
    - Właśnie, karamva, lepiej konia oburłacz, bo coś niecierpliwie stuka kopytem.
    - Wstawajcież, baby.
    - Sam jesteś baba.
    - Ang Terill!
    - No dobra, nie przeklinaj, nie przeklinaj. Już wstajemy.
    Zwaliły się leniwie z hamaków na ziemię. Na szczęście wisiały jakieś trzydzieści centymetrów nad ziemią, więc nic im się nie stało. Ale narobiły łomotu. Wszyscy, łącznie z nimi wybuchli śmiechem.
    Po śniadaniu i osiodłaniu koni wskoczyli na swoje rumaki i pognali przed siebie, w kierunku Fajansu, i to w dość zastraszającym tempie.
    Kiedy jechali już ze cztery godziny, stało się coś niespodziewanego.
    Konie nagle zwolniły. Połowa grupy się odłączyła. Po prostu odjechali w las. Drielfi zobaczyła tylko przelotne błyski sztyletów u boku, kiedy zeskakiwali z koni i wspinali się na drzewa. Alardi wysforował się na początek pochodu. Konie parskały gniewnie.
    Na drodze stało dwóch czarnowłosych i żółtookich, podobnych z twarzy, choć nie takich samych Kesów, jeden był wyższy od drugiego o głowę.
    - Kesi... - szepnęła Finiviel i zmrużyła oczy w wąziuteńkie szpareczki.
    - Czemu tak mrużysz o... - uciszyła się widząc, że spojrzenie Kesa było w niej utkwione. Zanim się do niej odezwał zdążyła tylko dojrzeć, że wszystkie elfy zacisnęły oczy w szparki. I że na drzewach siedzą inni, z napiętymi łukami.
    - Ktoś ty? - zapytał wyższy Kes.
    Nie czekając na odpowiedź zrzucił ją z konia.
    Drielfi się zakotłowała. Duma zagrała jej gdzieś w środku przenikliwie.
    - Co robisz, idioto, jakim prawem mnie dotykasz! Zostaw mnie! - Kes trzymając już jej brodę w ręce śmiał się szyderczo.
    - Zostaw ją! Przeklęty wężu! - wrzasnęła Finiviel, dobyła sztylet, po czy kopnęła Kesa w tyłek.
    Odwrócił się do niej i wyszczerzył zęby.
    Alardi przyłożył mu miecz do pleców.
    - Tknij któregokolwiek z nas, a będziesz trupem. Pocoś tu przylazł? - szturchnął go z obrzydzeniem.
    - Posłaństwo. Królowa Lacrimosa przysłała mnie i moje wojsko - nieznacznym ruchem głowy wskazał linię drzew - i nie dotykaj mnie. Kto to jest? Półelf? W waszych szeregach? I o włosach koloru Grzywy. Mutanty hodujecie? - zarechotał paskudnie.
    - Nie pytaj się głupio. Jeżeli jesteś posłańcem, toś chyba zgubił miasto. Co tu robisz?
    - Mówię: posłaniec jestem.
    - Masz coś przeciwko temu, bym skrócił ci życie?
    - Tam stoi liczne wojsko i was zabije. I mają czarodzieja i z drzew was pozrzu... - nie dokończył. Zwalił się na ziemię z kilkoma strzałami w plecach. Jego milczący towarzysz również. Strzały miały ozdobne, złoto-niebieskie, farbowane lotki z orlich piór.
    Drielfi wstrząsnął dziwny dreszcz obrzydzenia i strachu. Miała ochotę zaraz zwymiotować.
    - Na drzewa. - powiedział Alardi spokojnie.
    - Chodź, Drielfi - powiedziała mknąca do drzewa Finiviel.
    Drielfi wdrapała się za nią na opasły, stary dąb. Widziała, jak elfka zdejmowała z pleców łuk i wyjmowała dwie strzały z kołczanu.
    Elfy skakały z drzewa na drzewo, poszukując czegoś, jak domyślała się Drielfi co było owym wojskiem, o którym mówił Kes.
    Rzeczywiście znaleźli je dość prędko. Tylko, że na wojsko składało się około dwudziestu oberwańców z kordelasami w łapach. Obok nich stał wyraźnie znudzony czerwonowłosy elf w powłóczystej szmaragdowej szacie.
    Drielfi usłyszała tylko świst wypuszczanych cięciw i zanim którykolwiek z drabów zdążył się połapać, już leżał na ziemi z przynajmniej jedną strzałą w plecach.
    - Aeghorn. - Alardi zeskoczył z drzewa cicho i z kocią gracją.
    - Alardi.
    - Dawnom cię nie widział. - na skrzywione usta czerwonowłosego wkroczył wesoły uśmiech, ponoć rzadki.
    Rzucili się sobie w ramiona.
    - Bracie, tułasz się po świecie i nagle się spotykamy? Cóż cię tu sprowadza? - mówiąc to Alardiemu rozjaśniło się oblicze.
    - Podjąłem się zaprowadzenia tych obwiesiów tu, na Ziemie Elfów. Jak wiesz, Lacrimosa nie zaprzestała tego procederu wysyłania skazańców na dożywocie lub, wedle innych praw, na banicję zawsze tutaj, do lasów Kinifijjelâr. Wiesz, że rada Kesów nie pochwala kary śmierci. Lacrimosa wie, że tu nie przeżyją. W zakazanych elfich lasach? Zbyt dobrze wie, że kręcą się tu takie oddziałki wędrowców jak wy, gotowi zabić intruza. Tak mówi prawo. A tak w ogóle, to słyszałem, że jesteś w pobliżu, Alardi. Sprowadziły mnie do ciebie dwie sprawy, pierwsza to to, że tych - wskazał oczami z pogardą - nędznych łotrzyków miałem na was naprowadzić, byście wycięli ich w pień,- uśmiechnął się - a druga... Widzę Fitherin, Alardi. Przeznaczenie jest nieomylne.
    Drielfi zadrżała na dźwięk swego drugiego imienia i zadrżała po raz wtóry, tyle, że silniej, jak na nią spojrzał.
    - Fitherin...
    - Mów mi Drielfi - odparła sucho mimo zdenerwowania.
    - Czy nie słyszałaś o czymś takim jak cześć, a może szacunek? - zakpił.
    - Jest gorącokrwista i dumna, Aeghornie - wtrącił Terrfj.
    - Dobrze więc, nie każę ci klękać, ani dygać przede mną. Ani tytułować mnie Mistrzem, albowiem zarówno ty, jak i każdy elf nie musi tego robić. Jesteś elfem Drielfi. Spójrz na mnie.
    Spojrzała. Dumnie uniosła oczy.
    - W twoich oczach są żółte gwiazdy, a we włosach kora drzewa. Przybyłaś Fitherin. K'Ijnefri Fitherin, ki'ello dri.
    - Tak. - uczuła do Aeghorna szacunek. Za to, że mówi tak wyniośle. I że ma zacięty, nie wyrażający uczuć wyraz twarzy. I czerwone włosy i czerwone oczy z pionową źrenicą.
    Dotknął jeszcze jej czoła, delikatnie, a ona poczuła dziwne mrowienie.
    - No! - zakrzyknął Aeghorn. - Dokąd zmierzacie? Bracie?
    - Do Fajansu. Musimy pójść do Koniczyny i sprawić Drielfi ubrania i inne potrzebne rzeczy. Potem ruszamy do Merrem. - Odpowiedział Alardi.
    - Dzieli was pięć godzin drogi do Fajansu, i to jak dacie koniom popalić. A gdzie one?
    - Fik! Przywołaj wierzchowce! - wydał rozkaz i zwrócił się do Aeghorna. - Zostały w lesie, gdy atakowaliśmy ich. Lepiej nie ryzykować.
    - Jasne. Więc wracając no naszej sprawy. Przeniosę was do Fajansu, bo i tamtędy moja droga, ale zaraz o świcie ruszam w kierunku Oz1, Daleko, nad Morze Słonych Ust. - Mag wykonał nieznaczny ruch ręką i przed oczyma elfów pojawiła się świetlista biała plama, czyli portal. Dosiedli koni i weszli w nią.
    Drielfi poczuła zawirowania, skoki i spadki ciśnienia, zimno i gorąco. Trudno było określić ile to trwało. Mogło trwać zarówno dziesięć sekund, jak i godzinę.
    Portal otworzył się, niespodziewanie, na gwarnej, szerokiej uliczce, wyłożonej czerwonym kamieniem.
    - Fajans! - ucieszył się Terrfj.
    - Fitherin - zimny głos maga sprawił, że się obróciła na pięcie. - to dla ciebie. - wręczył jej opasłą sakiewkę pełną monet. I kup sobie czego ci tam trzeba. Ach! I jeszcze jedno. Kup to, co jest na tej kartce i noś zawsze przy sobie. Zawsze. - wręczył jej kawałek drogiego papirusu z namalowanymi jakimiś dziwnymi znakami.
    - Dziękuję. - Mag wprawdzie zniknął, ale dałaby głowę, że słyszał.
    - Chodź, Drielfi, czas na zakupy. Kiesę masz opasłą, więc sobie nie żałuj. - powiedziała Finiviel.
    A Fajans był pięknym miastem. Był położony nad rzeką Doojeli, przytulony do jej lewego brzegu. Jego centrum, łącznie z Rynkiem, placem targowym, pałacem i wspaniałymi ogrodami przecinały szerokie, kamieniste drogi. Kiedy wyszło się z części głównej miasta, ulice się zwężały i zamieniały w urokliwe wąziutkie jakby korytarzyki między kamienicami, bogato rzeźbionymi, pełnymi sztukaterii, ornamentów, fresków i witraży, lub też schodki wiodące do wyżej położonych ulic. A wszędzie stały kwiaty. Na każdym balkonie, przy każdej ulicy. Gdzieniegdzie wyrastały nawet z jakichś zakamarków drzewa, pilnie pielęgnowane.
    Samo centrum tętniło życiem. Wszędzie porozstawiane stragany oferujące guziki, lutnie i fujarki, łyżki, świeczniki, dziurawe spodnie, rondelki bez dna, jak i kosztowną biżuterię i księgi niewiadomego pochodzenia i niewiadomej treści. Oprócz tego jeszcze żywność poczynając na orzechach, przez przepiórki w różach i pomarańcze, a kończąc na udźcu wielorybim, co było dziwne, bo wieloryby chyba nie miewają ud.
    Przewalały się tu wielobarwne i wielorasowe tłumy, szukające dóbr przeróżnego rodzaju. A było w czym wybierać. Niewielkie sklepiki, oferowały wszystkie rodzaje możliwych przedmiotów, a i nie tylko to.
    Całą atmosferę umilali przygodni grajkowie, wirtuozi cytry, lutni, skrzypiec i fujarek, bardowie, aktorzy, zgrabne tancerki oraz latarenki we wszystkich kolorach, rozpalane po zapadnięciu zmroku.
    A jakby ktoś się tym wszystkim zmęczył czekały na niego ogrody, pełne kwiatów, drzew, krzewów, motyli i barwnych ptaków, ale również karczmy, tawerny i zamtuzy serwujące tutejszy cydr, piwo i wino sprowadzane z dalekich krajów.
    Drielfi i Finiviel błąkały się po tych uliczkach, bacznie przypatrując się wszystkiemu. Upajały się atmosferą tego miasteczka i pragnęły tu powrócić jeszcze kiedyś, koniecznie.
    Finiviel jednak była tu nieraz i wprawnie prowadziła Drielfi po sklepach. Kupiły wspólnie całą wyprawkę dla niej, cztery luźne koszule, pięć obcisłych, sznurowanych, dwie białe, zieloną, błękitną i wiśniową, dwie pary jasnych, zamszowych spodni jeździeckich, dwie spódnice długie i dwie krótkie, płaszcz, klamrę do niego, trzy swetry, szalik, poncho, dwie chusty na głowę, parę butów jeździeckich, parę zwykłych i eleganckie botki, elegancką bieliznę, trzy sukienki, długi, acz prosty moppowy łuk i kołczan niefarbowanych, cisowych strzał.
    A w sakiewce wciąż było sporo pieniędzy.
    - Drielfi, trzeba ci jeszcze kosmetyków. Mydła, perfum. Chodźmy.
    O ile Drielfi myślała, że im to szybko pójdzie, myliła się. Wybieranie pośród barw i zapachów mydła i szamponu zajęło jej dobrą godzinę. Wybieranie perfum kolejną. W końcu wybrała mydło białe o zapachu jabłek, szampon żółty o zapachu bzu i perfumy o niebiańskim wprost, jak uważała, zapachu, cytryny, goździka, leśnych traw i igliwia. Wszystko to stanowiło mieszankę wybuchową, ale Finiviel stwierdziła, że mydło utrzymuje swój zapach na skórze jakieś pięć minut, a szampon piętnaście. Więc czuć by było tylko perfumy.
    - Jeszcze tylko jedna rzecz, Finiviel. Przeczytaj te znaczki, bo nic z nich nie kapuję. Co to jest?
    - Runy. Mamy ci kupić jakiś medalion. Adres mówi, że to gdzieś nad rzeką.
    Poszły więc ulicą Ekksje, czyli Nadrzeczną prosto na taras widokowy.
    Było na co patrzeć. Okazało się, że miasto leży na niewielkim wzniesieniu i port znajdował się pod nimi. Port pełen wielkich żaglowców, barek i tratew. Wszystko kolorowe. I przewijające się tłumy żeglarzy.
    - No chodź. Późno już. - Finiviel wzięła ją za rękę i prędko doprowadziła pod wskazany adres.
    Sklepik był mały, ale czysty z wypisanym runami szyldem "Czary i eliksiry". Wewnątrz było mroczno, mimo palących się świec. Przy ścianach stały regały pełne książek o tajemniczym wyglądzie. Za ladą, w głębi, półki okupowały eliksiry i wywary w przeróżnych naczynkach. Na gwoździach wbitych w ścianę wisiały amulety, naszyjniki, korale i inna biżuteria.
    - Czym mogę służyć? - zapytał drobny faun ciskając w Drielfi iskry przenikliwymi oczami.
    - Proszę sobie to przeczytać. - podała mu papirus.
    Faun przeczytał go i nie potrafił ukryć zdumienia. Spojrzał na Drielfi raz jeszcze, na jej świetlisty diadem.
    - Coś się powinno znaleźć. Sprawdzę w magazynie. Proszę chwilę poczekać.
    Faun zniknął za zieloną kotarą. Słychać było przytłumione odgłosy przetrząsania pudeł i szkatułek, jakieś syki, dźwięk wyciąganego korka, cichy pisk, a potem wszystko zamarło.
    - Terendel! - jakiś głos kobiecy odezwał się karcąco - co robisz, pokrako?
    - Lepiej idź sprawdź klientów, Kopytko słodkie, idź.
    - Dobrze - kobieta pisnęła zalotnie i wysunęła się zza kotary. Była to szczuplutka, blondwłosa faunka ubrana w rozsznurowaną nieco u góry koszulę i karminową spódnicę.
    - Och witam panie i przepraszam za męża. Spaliśmy oboje - przetarła oczy - kiedy dzwonek zadzwonił. On nie lubi wstawać. Och, och! Cóż to za piękny diadem! Mam chyba nawet kolczyki w sam raz do niego. O tu leżą! Proszę.
    Drielfi ujęła kolczyki w rękę. Miały kształt słońca i były wykonane ze srebra z drobnym diamencikiem w środku.
    - Są piękne. Ile kosztują?
    - Ach, nic, nic! Twój naszyjnik kosztuje majątek, więc dorzucam je gratis.
    - Gotowe. - Faun Terendel wyłonił się zza kotary. Proszę. Należy się tysiąc pięćset czterdzieści lenów.
    - Ile?
    - Tysiąc pięćset czterdzieści.
    - Mam tylko, zaraz... tysiąc pięćset. Więcej nie dam.
    - Dobrze, tysiąc pięćset. Zapakować?
    - Nie, dziękuję. - Drielfi założyła zawieszone na srebrnym, cienkim łańcuszku połyskujące, diamentowe słońce, oprawione w srebro. - Do widzenia.
    - Do widzenia i uważajcie na siebie.
    - Do widzenia.
    Po wyjściu ze sklepu Drielfi stwierdziła:
    - Skręca mnie. Jestem potworzasto głodna.
    - No to mam kompana. Idziemy do karczmy.

    ***

    Rozdział 5

    Karczma "Pod jałowcem" pachniała aż do zawrotu głowy... jałowcem. Fauny i driady grali wesołą muzyczkę2, która ledwo przebijała się przez gwar rozmów i śmiechów.
    "Bardzo tu miło" - pomyślała Drielfi wchodząc. - "I ładnie skrzypi ta drewniana podłoga"
    Wkrótce też zobaczyła swoich, zebranych przy największym stole w rogu sali. Stół był okrągły i dębowy, otoczony jedną zakrzywioną ławą obitą czerwonym pluszem. Lampki pod sufitem dawały mdłe światło pozostawiając karczmę w półmroku.
    - Witajcie kochane! - ucieszył się Terrfj. - Siadajcie!
    Zanim zdążyły się na dobrze umościć, tłusta pernarska kelnerka, niewiele wyższa od przeciętnego krasnoluda, podeszła, uśmiechając się bezzębnie.
    - Co podać?
    - A co jest?
    - Danie dnia: Golonka z ognia, placki ziemniaczane, jeszcze gotowane kiełbasy, kurczaki, kapusta, ryby, sikoria, sałata, marchwia, ogórasy, ziemniaki, jabłka. Do picia: cydr tutejszy i kesowy, wino od Ginestri i Citrusis i niziołkowe, piwsko wszelkiego gatunku, woda. Co podać?
    - Dwie golonki - powiedziała Finiviel, a widząc dziwną minę Drielfi dodała - trzy, trzy golonki, dwie kiełbasy, dwie porcje ziemniaków, cztery ogórasy, dwa jabłka, dwa razy piwko krasnoludzkie...
    - Ja wolę cydr... - zaprotestowała Drielfi.
    - ...i cydr. To wszystko. Ile to kosztuje?
    Tłusta pernarka zasępiła się licząc.
    - Eee, paniusiu, duzo tego, łoj duzo. Ech, to bedzie... jakieś... sto szejdziesiat.
    - Dobrze, przynoś, zapłacimy.
    - Azali dacie datek dla mnie tyż?
    - Damy, idź już. - rozpromieniona kelnerka pognała do kuchni z zadziwiającą, jak na jej tuszę szybkością.
    - Napiwku wielkiego nie wymaga chyba. Ja jej dam jakieś piętnaście lenów. - zadowolona z siebie Finiviel uśmiechnęła się z satysfakcją. - kobita liczyć nie umie zarobiłam na niej piątaka, i to wliczając napiwek.
    Wkrótce też grubaska przyniosła cztery tace z jedzeniem. Porcje pyły spore. Naprawdę spore. Zabrały się do pałaszowania.
    - Drielfi, widzisz tego dziadygę tam, przy tym trójkątnym stole? - zapytała Finiviel mlaskając i przeżuwając kęs kiełbasy.
    - Tak. - ciamknęła.
    - To jeden z trzech najlepszych bajarzy. Fes czy tam inny.
    - I co w związku z tym?
    - Ano to, że jego opowieści są cudne.
    - Wołaj go więc.
    - Fes, Fes, bajarzu! - ozwał się głos elfa, chyba Zielonowłosego. - cho no na piwko.
    Starzec wstał cicho, obciągnął popielatą szatę, zbliżył się do stołu okupowanego przez elfy i skłonił się nisko.
    - Witajcie, elfi lleni.
    - Elli avnédi.
    - Ja nie mogę, znowu! - Drielfi skryła głowę w ramionach, a tak była zmęczona, że przysnęła na chwilę.
    Obudziło ją szturchanie Finiviel. Była grobowa cisza.
    - ... wędrowałem więc po stepach, w których nie sposób się nie zakochać. Są bezkresne, tylko tam można zaznać prawdziwej wolności. Jedziesz na koniu przed siebie, po sięgających siodła trawach. A pasą tam się dzikie, śliczne rumaki, płochliwe i mściwe. Jest tam jeszcze lud, Dzieci Stepu...
    - Dri Ekkenbđi
    - tak, Dri Ekkenbđi, cerę mają czerwonawozłotą, włosy długie i czarne. Dosiadają tych dzikich koni. Zwą je Must'engu. Język ich śpiewny, choć wrzaskliwy. Jednak z reguły milczą. Włosy przyozdabiają piórami, a im kto mądrzejszy i ważniejszy, tym więcej piór w głowie. Gdy na polowanie idą, malują twarze czerwonymi i czarnymi krechami. Z łuku szyją lepiej niż niejeden elf. Wszakże dziwne to plemię. Przyjazne, a tajemnic rodowych lepiej strzegą niż królowa Lacrimosa dziewictwa swego, karamva. Kiedy łypią na ciebie tymi oczami, ciemnymi jako węgiel krasnoludzki...
    - Dobry! - zakrzyknął miedzianobrody krasnolud przysłuchujący się rozmowie. - dobrze gada, kurka blada, słuchajcie, dobrze mówi...
    - Zatrzaśnij tą zamiatającą szuflę, żeby się nie wyrazić, i siadaj na dupie, Kindi. Ja nie mogę, na mamuśkę naszą, niech jej ziemia lekką będzie, co ty pierniczysz? Bredzić poczynasz. Nigdy, jak żyje nie posądzałem cię o filozofowanie. O masz! A jak masz gorączkę! Tyś się rozchorował! Mówiłem nie zjadaj tej kaszany, vunk, sraczkę będziesz miał, a ty na opak, oczywiście. Kto mi tu audiencję chrapaniem zagłusza? - speszył się czarnobrody krasnolud. - Ło matko! Korowłosa! A to ci dopiero!
    - Dindi zamknij paszczękę, bo ciężko słuchać. Daj dokończyć bajarzowi. A chrapie Drielfi, moja współplemienka. Zmęczone biedactwo.

    Drielfi obudziła się. Leżała na twardym, skleconym z desek łóżku, które wbrew pozorom było sto razy mniej wygodne niźli elfowe hamaki.
    - Finiviel? - nikt jej nie odpowiedział.
    Wstała ociągając się i poszła do sąsiedniego pokoju. Na łóżku leżały śpiące razem dwie dziwnowłose siostry. Ta z niebieskimi i ta z zielonymi włosami. Jak tam im było? Lilia i Lederien.
    Następny pokój. Zielonowłosy z na pół otwartymi ustami i jakaś płomiennoruda, naga panieneczka, nimfa, a może jakaś driada, patrząca w sufit.
    W następnym Dindi i Finiviel siedzieli niekompletnie ubrani i prowadzili burzliwą dyskusję. Drielfi zaglądała przez dziurkę od klucza.
    - Posłuchaj mnie, ciemnowłosa, ani słowa tym siostrom w diabelskich różkach. Ekhm... No... Lunia i Lilerka? Jak im było?
    - Głupku jeden, Lilia i Lederien. A czy powiem, to ja się zastanowię. Chcę ci zrobić złośliwość, ale nie chcę im. Jeszcze nie wiem. No co ty tu jeszcze robisz? Wynocha z tego pokoju! Zmiataj! Nie chcę cię więcej widzieć do śniadania. Idźże do braciszka, lubieżny. - zachichotała - WON!
    Stłumione "au" świadczyło o słynnym kopie w tyłek Finiviel.
    Drielfi profilaktycznie odskoczyła od drzwi i zaczęła przyglądać się z wielkim zainteresowaniem portretowi jakiegoś grubasa w kryzie. Był obleśny.
    - A ty co, pomiocie szczurzy, co robisz, do stajni gówno sprzątać, cholera. - chyba jej nie poznał.
    - Konserwacja zabytków. - odpowiedziała Drielfi i wcale się nie poczuła urażona, przeciwnie, ledwie tłumiła śmiech widząc krasnoluda rozcierającego tylnią część ciała.
    Drielfi wparowała do pokoju z tajemniczym uśmieszkiem.
    - Finiviel? To się tak godzi? Z krasnoludem? Taki on przecież malutki...
    - Ranna Penelopo! - podskoczyła do góry - Kto... Frelli, pukaj jak wchodzisz, boś mnie tak przeraziła, że nie wiem.
    - Odpowiesz?
    - Karamva, stary zakład. Po pijanemu, za młodu, przegrałam swoją cnotę, ekhm, no i tak wylądowałam.
    - Dopiero teraz zakład nabrał mocy, rozumiem?
    - Nie, frelli. Żadne z nas nie miało na to ochoty. Dziś rano Dindi przyszedł. Jak się zobaczyliśmy nago, stwierdziliśmy, że seks międzyplemienny to nie dla nas.
    Drielfi wybuchła śmiechem tak głośnym, że zewsząd odezwały się głosy: "Ciszej", "Bo wypatroszę", "Karamva", "Mordę w nawóz" i tym podobne.

    - To jest wyrocznia, Drielfi. - Alardi wskazał na leżącą nieco za miastem świątynię z ogromną kopułą. - Chodźmy.
    Wnętrze było surowe i cieniste. Jedynymi ozdobami były płaskorzeźby, kilka kolumn i tryskająca winem fontanna.
    - Witaj Alardi, cieniu nocy, dnia i wieczora. Z czymże przybywasz? Mam przepowiedzieć przyszłość, czy uzupełnić brakującą przepowiednię tej drzewowłosej? Witaj i ty, Drielfi. - z mroku wyłoniła się nagle niewysoka elfka.
    - Witaj Koniczyno. Drielfi nie ma swojej przepowiedni. Musi mieć. - nacisnął na ostatnie dwa słowa.
    - Oczywiście. To nie potrwa długo. Tak, wyjdź. Dziękuję. Choć Drielfi.
    Koniczyna, kapłanka i wyrocznia, choć brzydka, była na swój sposób niepowtarzalna. Być może była kiedyś piękna. Teraz, przez jej nienaturalnie bladą i zatroskaną twarz biegła długa blizna, od lewego ucha, przez policzek, tuż obok ust, kończąc na brodzie. Włosy miała ścięte na jeża, a ubrana była w wór wielkich rozmiarów.
    - Ślubowałam pokutę, Drielfi, i ubóstwo. - odgadywała myśli Drielfi.
    - Ta szrama... Kto cię tak urządził?
    - Dawno temu, bardzo dawno, podczas Stworzenia jeden z twoich mnie uderzył mieczem, prosto w twarz.
    - Elf? Jakżeby mógł?
    - Nie, człowiek.
    - Kto? - spytała zadziwiona.
    - Wywodzisz się z ludzi i przybywasz z ich planety.
    - Nie pamiętam... - Drielfi zawirowało w głowie.
    - Gaija kazała ci zapomnieć. Przypomnisz sobie w stosownej chwili. No! A teraz pij razem ze mną. - Koniczyna uklękła nad fontanną i zaczęła pić wino. Drielfi poszła w jej ślady. Po kilku łykach padła nieprzytomna. Zaraz potem zaczęła się skręcać w dzikich konwulsjach.
    - Otwórz podświadomość. Dobrze. Uspokój się.
    Drgawki ustały. Koniczyna dotknęła czoła Drielfi i wpadła w trans. Zaczęła przepowiadać.
    - "Eeine kenshje iili kjos
    ýardy kim klemme aswek y elfi
    ol cfefaneş kneán
    eeffn lleani
    dris neni luin
    a nasse luin
    a kerk luin a lluine veéák
    greýlli kindi verde
    Ijnefri
    kurdi le gered y judő
    missia lan Jook
    qengů"
    Przez życie przejdziesz wdzięcznie
    Pomiatając suknią gwiezdną i elfy
    Zaznasz wszystek uczuć
    Krwią oblejesz pola
    Zaśpiewasz z falą
    Miłość poznasz wielką
    I wielką zdradę
    I wielką ucieczkę i jeszcze większą znalezioną.
    Smutek zagryzie cię prawie
    Flecistko
    Wstrzymasz rzeź i zemstę
    I wreszcie czeka On
    Wieczna

    Koniczyna otarła pot z czoła. "Ciężka była przepowiednia dla tej dziewczyny. Nigdym jeszcze tak długiej i tak szczegółowej nie odczytała. I tak jasnej." - pomyślała.
    - Zbudź się.
    Drielfi podniosła się zmęczona jakby po ciężkim wysiłku. Była blada i obolała.
    - Czy już? Ja? Gdzie?
    - Już, zagadko. Wypij dwa łyki tego. - zdjęła z szyi mały flakonik - Proszę.
    Wypiła. Poczuła się o niebo lepiej.
    - Dziękuję Koniczyno.
    - Do zobaczenia. Ijnefri.
    - Nie, jeszcze nie Ijnefri. - powiedziała i wybiegła na dwór
    - Jeszcze nie. - Koniczyna dodała jakby bardziej do siebie niż do niej. Odwróciła się, pomachała i znikła w cieniach świątyni.

    Drielfi, lekko skołowaciała, wystawiła buzię na ostrożne, jesienne słońce.
    - Tutaj! - klacz Aineshkel zarżała radośnie. - jesteś już.
    - Jestem. Jedźmy, Aineshkel, już czas, opóźniam was.
    - Oni już wyruszyli. Jadą galopem, kiedy pobiegnę ostrym kłusem, za pięć, góra sześć godzin powinnyśmy ich dogonić.
    - Ile mnie nie było?
    - Trzy godziny.
    - To dużo.
    Aineshkel wyrwała z kopyta. Biegła szybko jak wicher, albo jeszcze szybciej. Wróciły do Fajansu i zeszły na most nad Doojeli. Kiedy tylko go przemierzyły, wkroczyły w najdzikszą część jesiennych lasów Kinifijjelâr.
    Drzewa - rosłe dęby, brzozy, topole, klony, platany, sekwoje, modrzewie, niebieskolistne moppy, świerki, jodły, sosny, czeremchy, bzy, kaliny i wiele, wiele innych nawet teraz obsypanych kwieciem - rosły w jakby osobnych zagajnikach - liściaste z liściastymi, iglaste z iglastymi, stare ze starymi, młode zaś z młodymi. Tylko kwiaty pnące: róże, lilie i powoje oplatały drzewa bez żadnych widocznych preferencji.
    Kwiaty zwykłe - polne maki, chabry, stokrotki, rumianki, kosaćce, fiołki i inne, których nie sposób było nazwać, wraz z trawami i kłosami dzikich zbóż porastały ziemię, tworząc jakby przepyszny kobierzec.
    Bogactwo owoców zwisających ciężko z grusz, jabłoni, śliw, granatów, wiśni i czereśni, a także jagód, malin, jeżyn i borówek zachwycało wszystkich nowych, ale i elfy, które choć znały każdy zaułek puszczy, wciąż upajały się nią na nowo.
    Drielfi była wprost zachwycona tym przepychem i melodią lasu: szumem drzew, szemraniem strumyczków, świergotem ptaków, śpiewom driad, hamadriad i nimf i dostojnemu cykaniu świerszczy.
    - Aineshkel, jak to się dzieje, że nie migrują tu całe tabuny Kesów, nizołków, pernarów albo krasnoludów? Jak żyję, nie widziałam nic piękniejszego.
    - Dawna magia elfów chroni to miejsce przed nieproszonymi gośćmi. Kesi panicznie boją się naszych lasów, gubią się w nich, a driady mają przednią zabawę w wabieniu ich w samo serce nieprzebytych gęstw. Krasnoludy kochają góry, hutnictwo, górnictwo i jubilerstwo. Tu możesz wypatrywać złóż mineralnych, proszę bardzo, ale na mój ogon zaręczam, że nie znajdziesz. Niziołki to farmerzy i rolnicy. Pernarzy - dzicy górale. Lasy są dla elfów i dla zwierza, jak w jednej ze swych pieśni wyśpiewał żałośnie marny bard Fijołek, czy jak mu tam było. A żebyś ty go widziała Drielfi! Ustrojony jak jakiś, karamva, krasnolud na karnawale. Żabocik, fraczek, spodnie z bufkami! Spodnie z bufkami! Ponoć to modne, ale ten ogier wyglądał żałośnie. No i jeszcze berecik z kłosem pszenicy. Brakowało mu tylko piórka w dupce, przysięgam.
    - Nie podejrzewałam cię o takie poczucie humoru, Aineshkel.
    - Potrafię zaskakiwać.
    Nagle klacz parsknęła, wyhamowała gwałtownie i zatańczyła. Na drodze spał w najlepsze lis i co się potem okazało, nie był sam, tuż obok leżał borsuk, dwie wiewiórki, mysz polna oraz pozostałości po uczcie w postaci łupin po orzechach, kości i pustych pucharów.
    - Znaleźli se miejsce, ja nie mogę. - zakpiła Aineshkel, ominęła ich i ruszyła z kopyta.
    Jako że rącza była z niej klacz, po upływie kilku kolejnych godzin, gdy już zaczęło się ściemniać, dotarły wreszcie na niewielką łączkę, obsypaną wrzosem i różami.
    - Au, au, moje kopytka. Widzisz ich już?
    - Już dawno. Jedź prosto przed siebie moja droga, a zaraz ich ujrzymy.
    Wtem i oczom konia ukazało się obozowisko i mrugające latarenki.
    Drielfi poczuła zawrót głowy i jakoś nagle wyczuła zbliżającego się Terrfja wraz z Alardim, mimo, iż nie byli w zasięgu wzroku.
    - Jak myślisz, Alardi, co jej przepowiedziała? Martwię się, czy przypadkiem nie nic złego, przyznam, że zdążyłem się przyzwyczaić do niej i do jej dąsów. Nie, nie powiem tego, lepiej nie, jeszcze będzie coś podejrzewać, karamva. O proszę, ale gębę rozdziawiła, jakby ducha zobaczyła. Kurczę co ci jest?
    Drielfi zrobiła przerażoną minę. Słyszała wszystko to, o czym on przed chwilą myślał!
    - Właśnie czytałam w twoich myślach. Tak po prostu. A tak na marginesie, witajcie.
    - Uuuu... No, no, masz rzadką zdolność czytania w myślach na odległość. - żachnął się Terrfj i mina nieco mu zrzedła.
    - Powiedz nam przepowiednię. - zażądał łagodnie Alardi.
    - "Eeine kenshje iili kjos . ýardy kim klemme aswek y elfi. ol cfefaneş kneán. eeffn lleani. dris neni luin. a nasse luin. a kerk luin a lluine veéák. greýlli kindi verde. Ijnefri. kurdi le gered y judő. missia lan Jook qengu." Tylko nie bardzo kapuję o co tu chodzi z tą suknią.
    - Nie musisz. Od tego są przepowiednie.

    ***

    Rozdział 6

    - Czy ty mi wreszcie powiesz, czemu tak wszyscy i zawsze mrużycie oczy? Terrfj!
    - Nie zawsze. - zaśmiał się serdecznie i zerwał owoc z grejfrutowca pod którym właśnie przejeżdżali.
    - Terrfj!
    - Mrużymy oczy po to, żeby nikt nie mógł zajrzeć ci do głowy. Jak zasłonisz oczy, zwierciadła duszy, nikt nie jest w stanie odczytać twoich myśli. Proste.
    - A ja mogę czytać myśli nawet jak ktoś mruży oczy?
    - Tak.
    - Ej, no to po co je mrużycie? - Aineshkel słysząc głupie pytanie Drielfi parsknęła.
    - Drielfi, głupolku, elfy nie chcą, by obcy czytali ich myśli. Ponoć nawet niektórzy z tych parszywków Kesów mają tą zdolność. Nie mówiąc o elfach, zwierzętach i Leśnych. - Aineshkel odpowiedziała kręcąc łbem.
    - I mamy po prostu wrodzony odruch przymykania oczu przy rozpoczęciu rozmowy. - dodał Terrfj oblizując palce umazane sokiem z grejfruta. Wgryzł się w miąższ ochlapując swego wierzchowca różowawym płynem.
    - Gdzie, gdzie! - żachnął się koń. - Co ja świnia, żeby mnie mazać jakimś paskudztwem? Umyjesz mnie przy najbliższym strumieniu. O! Masz szczęście, tam za tym świerkiem coś ciurka. Idziemy. - skręcili w lewo w kierunku niewielkiego strumyka.
    - Aineshkel, dużo jeszcze czasu upłynie zanim dotrzemy do tego Merrem?
    - Cztery dni galopem. A co, tak ci już tam spieszno?
    - Jasne, chciałabym zobaczyć to miasto krasnoludów. I obejrzeć ich sławetną biżuterię i ozdoby. Pierścionki, naszyjniki i w ogóle wszystko.
    - Muszę przyznać że i mnie podobają się te ich świecidełka. Mimo iż jestem jak najbardziej koniem, co chyba widać.
    - Zapewniam cię, że widać.
    - Dzięki. Kocham po prostu twoje trafne uwagi. Jak to się ładnie mówi? Dygra... draga...sja?
    - Dygresja - Terrfj uśmiechnął się złośliwie wynurzając się z krzaków. Terond, jego niebieskogrzywy ogier ociekał wodą. - Aineshkel, kochaneńka, ucz się ucz, bo wiedza to...
    - Do szafotu klucz. Powtarzasz się staruszku. - zakpiła klacz i parsknęła wymownie. - poza tym koni nie ścinają. Nie zgłupli jeszcze do reszty!
    - Patrzcie jaka złośliwa! Ratuj Drielfi! Au! - na głowę Terrfja zwaliła się gałąź, trzymana przez Drielfi.
    - Zatkaj się orzeszkooki i powiedz mi lepiej dlaczego wśród elfów poruszenie. - rzuciła, łamiąc gałąź.
    -... Dwie godziny jeszcze, Kwenzi. Trzeba przygotować łuczników. W razie, gdyby ktoś czatował pod Bramą...
    - O jakiej bramie mowa? - podjęła Drielfi.
    - Wyjeżdżamy z lasu. Dojścia do niego strzeże Brama. Stara. Magiczna. Jej magia jest potężna.
    - To jak królowa Lacrimosa wpuszcza tu rzezimieszków? - rozumowanie jej było nader szybkie.
    - Zawsze wprowadza ich elf. A zaklęcie-hasło jest tak długie i zawiłe, że nawet najtęższe keskie umysły nie były w stanie go powtórzyć ani nawet zapisać. Zresztą Lacrimosa to półelfka.
    - Bękart na tronie? - zdziwiła się Drielfi.
    - Owszem. I jest ona największym znanym mi tępicielem mieszanych bachorów. Spodleńców śle w góry Kennje, czarowniczki bierze na wychowanie do siebie. Nikt nie wie, co tam z nimi robi. Ich rodziców ściana na szafocie na Placu Śmierci, który, skądinąd, wziął swą nazwę od wyroków tam wykonywanych.
    - Za dwie godziny, za dwie godziny mówią. Do Merrem dotrzemy za cztery dni. Jesień się nam skończy i we śniegu będziemy podróżować. A w ogóle to który dzisiaj? - Drielfi zmarszczyła brwi.
    - Trzydziesty października.
    - A śnieg zwyczajowo spada kiedy?
    - To zależy - Terrfj przygryzł wargi i zamyślił się - zeszłego roku to był trzydziesty czwarty Tus lub dziesiąty listopad, kesową rachubą czasu, dwa lata temu... piętnasty. A trzy... chyba trzeci. Nie pamiętam, w każdym razie wcześnie. Tuż po moich urodzinach.
    - A kiedy są?
    - Drugiego, a mój ojciec - wskazał głową na Alardiego zatopionego w rozmowie z Zielonowłosym i krótko ściętą blondynką, Ondeliel - zaraz po mnie, czwartego.
    Drielfi poczuła nieprzyjemny skurcz brzucha. Nie miała dla nich prezentów.
    - Nie mam dla was prezentów - rzekła.
    - Ojeju, nie szkodzi, skąd niby miałaś wiedzieć. Przecież się nie obrazimy. Nie musisz nam nic dawać. Za to w przyszłym roku dasz nam po dwa - uśmiechnął się szelmowsko. - Zresztą na naszej wspólnej zabawie, w Merrem, będzie mnóstwo gości, mnóstwo jadła, picia, winka, cydru. No wiesz... pieczenie baranie, indyki, kiełbasy, ryby, mięso lwie, smocze, jaszczurcze, ohyda, no i mnóstwo owoców, przystawek. W Pałacu Tofnu króla krasnoludów. Masa istot. Masa. - rozmarzył się, zaczerwienił i zaczął coś do siebie bełkotać.
    Czyli za dwa dni, pomyślała Drielfi. Na pewno im coś dam, a co, mam być gorsza od innych? Bawić się na ich przyjęciu za darmo? Na krzywy ryj? Co to, to nie. Nie ja.

    Brama była wielkim ozdobnym, rzeźbionym kamiennym łukiem z wypisanymi nań starymi runami i pismem starożytnych elfów. Las tutaj już nie był złoty, z drzew nie zwisały napęczniałe sokiem owoce. Tu liście już opadły, trawa zżółkła, a kwiaty powiędły. I było znacznie zimniej.
    Przy bramie, tyle że po drugiej stronie, jakby czekając na wpuszczenie, stało i świeciło oczkami kilku jinksów, pół-Kesów, pół-kotów, stworzeń szpetnych, pokracznych, aczkolwiek dobrych. Mowa ich była bełkotliwa i niezrozumiała. Mówiły łamaną Ingrą.
    Elfy, gdy tylko podjechały do poczwarek, zmrużyły oczy.
    - My... em... do lasu Kinifi... ee... po coś do jedzenia, panie - zwróciły się do Alardiego jakby instynktownie. Nic dziwnego, Alardi zimno łyskał zielonkawymi oczami i zsiadł z konia jako pierwszy, a te dwie cechy, w mniemaniu Kesów i im pochodnych, cechowało elfiego przywódcę.
    - Idźcie stąd. Dobrze wiecie, że lasy Kinifijjelâr nie są dla was. A zwierzyny macie gdzie indziej pod dostatkiem. - powiedział Alardi spokojnie, mierząc kreatury wzrokiem. Dobrze wiedział, że liczyły na łatwy łup i dostatnie życie. I że nie przyszły tu z własnej woli. - Odejdźcie.
    Jinksy stały niewzruszone. Strzała przecięła ze świstem powietrze i wbiła się w drzewo jakieś dwa centymetry nad głową jednego z nich.
    Ten syknął przeciągle i zmrużył złośliwie oczy.
    - Wynoście się z tych lasów. Następna strzała nie chybi, obiecuję. - Alardi ściągnął gniewnie brwi.
    Jinksy nawet nie drgnęły. Krótki świst strzały z czerwoną brzechwą i jeden już leżał na ziemi, skręcając się w agonii. Reszta, jakby dopiero teraz przejrzała na oczy i zaczęła uciekać w panicznym strachu. I to był błąd.
    Trzy kolejne strzały rozpruły powietrze. Dziki wrzask potwierdził celność.
    Alardi dosiadł znów swego łaciatego konia o wdzięcznym imieniu Lehma, co po krasnoludzku oznacza krowa. Dojechał do dwóch piszczących jinksów ze strzałami w nogach.
    - Litość... litość... pan dobry, mądry, xiwenquin. Pomocy! Pomocy! Pan dobry...
    - Pan dobry. Owszem. Kto was tu nasłał na przeszpiegi, koty?
    Jinksy wizgnęły w złości. Dla nich najgorszą obelgą było nazwanie ich kotami.
    Alardi spokojnie wyciągnął miecz i przyłożył jinksowi do głowy. Ten pisnął i ucichł. Drugi wciąż krzyczał i błagał o litość.
    - Kto was nasłał? - elf ze stoickim spokojem gładził rękojeść długiego sztyletu przytroczonego do boku.
    - Nikt... my po jedzenie. Tylko. Głodne... - Alardi spojrzał na ich spasione brzuchy i westchnął. Podniósł miecz i zamachnął się nim, jakby miał ściąć jinksowi głowę.
    - Aaaa... - wrzasnął w skrajnym przerażeniu. Wierzgnął nogą ze specjalną strzałą z ołowianym grotem, ale na niewiele to się zdało. - my od Velka, od Kesów żółtookich. Nie bij, panie. Nie zabijaj...
    - Miasto?
    - Trebli. Nie! - skulił się pod ostrzem unoszonego miecza - Pan Velka w lesie nas złapać i dobry i powiedział, że jak my tu przyjdzieść, to on nam wolność da i jedzonko. Ja nie wiem już nic. Nie zabijaj, nie! - stworek wpadł w spazmatyczne drgawki widząc napinany łuk. Tyle, że nie był wymierzany w niego. Strzała świsnęła i przybiła do ziemi czołgającego się w ucieczce drugiego jinksa.
    - Drielfi! - zawołał Alardi.
    Zjawiła się zaraz.
    - Wyciągnij mu tę strzałę i opatrz ranę. - Drielfi przemyła potworkowi nogę płynem z niebieskiego flakoniku, który wraz z bandażem i gumową opaską wcisnęła jej naprędce Ondeliel. Założyła opaskę, zabandażowała nogę i postawiła kotoluda na cztery koślawe łapy. Jinks nawet nie śmiał drgnąć.
    - Uciekaj. Nie chcę cię więcej widzieć pod Bramą. Sam wiesz, co się wtedy stanie. Odejdź.
    - Dobry pan, dobry, już idę, już. - jinks uciekał najszybciej jak mógł, kuśtykając pociesznie i powłócząc spuszczonym ogonem. Błyszczące wilcze oczy z ciemnego lasu bacznie obserwowały całe zajście.
    - Dziękuję ci, Drielfi.
    Dobry pan... - mruknął do siebie.

    - Obudź się... Drielfi... Korowłosa... Zbudź się... Zbudź...
    Drielfi sennie otworzyła oczy. Ognisko już wygasło. Inne elfy oddychały równo poutykane w jamach i wykrotach, lub leżące na gołej ziemi.
    - No chodź. - Drielfi odwróciła się, ale nikogo nie zauważyła. - Tutaj... Tutaj... W lesie....
    Drielfi wstała i powoli wkroczyła w las zalany księżycową poświatą. Cały czas nikogo nie widziała. Tylko smukłą brzózkę, która się ruszała, mimo iż nie było wiatru.
    - Ktoś mnie wołał? - zadrżała od nocnego chłodu. - Czy ktoś mnie wołał? - umilkła słysząc chichot dobiegający od strony trzęsącej się brzózki.
    - Ja. - okazało się, że brzózka ma twarz, jej gałęzie to długie srebrno-zielone włosy, kora to bieluśka skóra, a pień - zgrabne nóżki. - Jestem hamadriadą. Drzewką.- powiedziała. - I mam na imię Pyy. Chodź ze mną. Chodź.
    Drielfi spod przymrużonych oczu patrzyła na hamadriadę sceptycznie.
    - Elfia córko, słodkie dziecię, nie bój się mnie, nie masz czego. Chodź. Przecież wiem, że chcesz zdobyć dla Alardiego i tego młodego prezent. Pomogę ci. - uśmiechnęła się srebrnymi ustami, błyskając bielą równiutkich ząbków.
    Drielfi podała rękę Pyy. Zdziwiło ją jej ciepło i brzozowy zapach.
    Hamadriada zaczęła biec. Biec. Tak szybko, że Drielfi raz po raz zachłystywała się lodowatym powietrzem. Przebiegały ją dreszcze. I biegły. Pyy śmiała się radośnie i wołała coś w dziwnej mowie. Jakieś nocne ptaki - słowiki, drozdy, dzwońce, głuszce i przyczajone na gałęziach sowy cicho i tajemniczo śpiewały w dziwnej harmonii. A potem cisza. Chrzęst łamanej gałązki. Dwie, nie, trzy pary czujnych wilczych oczu. I las. Sękate gołe i smutne gałęzie drzew liściastych drgały w rzadkich podmuchach wiatru. Na bladych świerkach księżyc rozlewał swą poświatę. Było tak tajemniczo.
    I nagle zatrzymały się. Wśród nocnej ciszy i wśród nocnego zapachu. Drielfi nigdy nie myślała, że noc może mieć swój własny zapach. A jednak miała. Zapach starych świerków, zapach ciszy, zapach przenikliwego zimna.
    I Drielfi przestraszyła się. Poczuła swą maluczkość w stosunku do nocy. Spojrzała w rozgwieżdżone niebo i na rogalik księżyca. Zrozumiała. Zrozumiała siłę nocnego lasu. Rozejrzała się i zobaczyła hamadriady przeróżnej postury - smukłe i wysokie, grube i potężne, niziutkie i wiotkie. Każda inna. Uśmiechały się miło.
    Nagle rozdarły tę ciszę najpierw cichym, narastającym śpiewem.
    Chór śpiewał coś w rodzaju: "Ella la eja, ella je anene, ella je eje le", tworząc tło smętnej ale żywej piosenki Pyy.
    Nim słońce wstanie minie kochanie
    zapomnisz, zapomnisz mnie
    I zanim w krtani zgaśnie śpiewanie
    Zapomnisz, zapomnisz mnie
    A niebo milczy w tych sprawach
    bo nie jest rzeczą aniołów
    niepamięć
    zanim się staniesz lepszym mój panie
    zamienię, zamienię cię
    na ląd bez granic, wino i taniec
    zamienię, zamienię cię
    A niebo milczy w tych sprawach
    bo nie jest rzeczą aniołów
    mój taniec3
    Drielfi nie zdawała sobie sprawy jak głęboko w jej podświadomość wryły się te słowa.
    I było tak niesamowicie. Jakieś tajemnicze postaci skryte w mroku wybijały rytm na bębenkach. Grała fletnia. Drielfi powoli przesiąkała tą atmosferą. Już jej nie było zimno. Nagle hamadriady rzuciły się w pląsy. Zobaczyła wśród nich również wysmukłe driady, Leśne Łuczniczki, z łukami na plecach.
    A cóż to był za taniec! Nikt nigdy nie widział nic bardziej wspaniałego. Delikatne kroki, obroty, skoki, ruch rąk tworzyły wspaniałą kompozycję. Wydawało się, że one się jakoś umówiły. Choć każda inaczej, tańczyły jakby jeden układ, idealnie wprost. I jeżeli Drielfi kiedykolwiek myślała, że elfy tańczą niebiańsko, to dopiero teraz dostrzegła, jak bardzo się myliła. Dopiero teraz dostrzegła, jak miękkie i niewymuszone mogą być ruchy. Stała więc z boku i chłonęła oczyma, już rozwartymi szeroko, boski widok. Gdzieś przy krzakach widziała hamadriady robiące dziwne ruchy. Czyżby się obmacywały? Baba z babą? Drielfi wolała nie wnikać.
    Niedługo zresztą była sama - jakaś hamadriada o krótkich i sterczących włosach i zapachu igliwia, wciągnęła ją w ten wir. I Drielfi tańczyła. Najpierw pokracznie, jak jej się wydawało, ale powoli wyczuwała ich rytm. Pociągnięcie ręki, krok, skręt bioder. Niewymuszone, pełne gracji. Wirująca nocna koszula.
    Nie wiedziała, ile tańczyła, ale czuła jakąś chęć, by tańczyć aż do upadku. Tańcząca w Ciemnościach.
    Upadła. Sina, szczękająca zębami, szczęśliwa w osobliwej ekstazie.

    Minęło trochę czasu zanim się znów ocknęła.
    - Inni k'frelli? Jer? A mé, kina, d'ruy. Rnolla. Evve. Aineshkel? Tu nveri fille Grendi áe Llus?
    Znowu ten język. Śpiewny i słodki. Drielfi drgnęła na dźwięk imienia Aineshkel. I na frelli.
    Otworzyła oczy. Pyy przykładała jej do czoła pachnący, ciepły kompres. Jabłkowita klacz uśmiechnęła się na ten widok.
    - Grendi en Avni'el, Pyy. - Aineshkel rzuciła do odchodzącej Pyy. - Ochrzciły cię Tańczącą w Ciemnościach, Drielfi. Jesteś wybranką. Jak się czujesz? Drzewki, to jest, hamadriady mówią, byśmy jechały na Wrzosowiska Ximel po prezent dla Alardiego. Dla Terrfja już masz. - przyłożyła pieszczotliwie łeb do ręki Drielfi.
    - Musimy... - Drielfi z trudem wymawiała słowa przez zdrętwiałe usta. - zdążyć.... Przed świtem.
    - Niemożliwe. Już świta. Dotrzemy do nich przed nocą. Wskakuj. Drzewki przebrały cię w twoje ciepłe ciuchy. No już, jedźmy.
    Drielfi przeciągnęła się leniwie i wstała z głośnym trzaskaniem kości.

    Drielfi po raz drugi podczas ostatnich dwunastu godzin rozdziawiła buzię w zachwycie.
    Stały z Aineshkel na skraju lasu. Przed sobą miały Wrzosowiska Ximel, ciągnące się aż po horyzont w swym delikatnym fiolecie. Było właśnie południe i mdłe zimowe słońce stało nisko na niebie.
    Wkroczyły ostrożnie na pole wrzosów. Wiatr dął ze straszliwą siłą i Drielfi pomyślała, że jak tylko dotrą do Merrem, kupi sobie zimowy płaszcz, jeżeli nie futro wręcz.
    - Mokro - obruszyła się klacz. Spod jej nóg raz po raz uciekały króliki, myszy i królikoskoczki, stworki wyglądające jak połączenie królika z małym kangurkiem, z uroczą kitką na końcu długiego ogona. Gdzieś pisnęła czajka. Bażant poderwał się do ciężkiego lotu.
    Wrzosowisko było piękne w swej nieskończoności.
    Wędrowały długi czas, zaczynało się ściemniać, słońce zaszło za horyzont, rzucając po drodze czerwonawy blask na wrzosy i gdzieniegdzie rosnące kępki traw.
    Niedługo potem zapadł mrok i mgła osnuła pęciny Aineshkel.
    Drielfi złożyła głowę na jej grzbiecie i zasnęła.
    Nie na długo.
    - Drielfi, ktoś do ciebie. - klacz wierzgnęła.
    Śliczna panna w fioletowej sukni o zmęczonej twarzy i czarnych poprzetykanych fioletem włosach upiętych w kok, uśmiechnęła się lekko.
    - Elli, Drielfi. Przybyłaś po prezent dla Alardiego?
    - Ja... nie wiem. Tu drzewki powiedziały bym przyszła. Po prezent. Jestem, pani. - troszkę bełkotała, bo zachwyt niemal odebrał jej mowę.
    Drielfi zeskoczyła z konia, żeby stać naprzeciw dziwnej istoty.
    - Jestem Venna, lub Wrzoska, jak mówią na mnie Kesi. Jestem duszą tego wrzosowiska. I pilnuję, by nikt niepowołany się tu nie zakradł. Czego ode mnie chcesz?
    - Nie wiem.
    - Dam ci więc dla Alardiego wrzosowy kamień, który chroni od złego, a zawarty w pierścieniu daje tejże ręce siłę i wprawę w boju.
    - Byłabym wdzięczna.
    Venna odwróciła się, wyciągnęła przed siebie ręce, z których trysnęło białe światło. Światło przybrało wygląd naszyjnika i pierścienia. Nagle zmaterializowało się. Srebrny naszyjnik i pierścień, każdy z delikatnym fioletowym oczkiem, upadły we wrzosy. Wrzoska z trudem się schyliła, podniosła je i stęknęła.
    - Naszyjnik dla ciebie. Pierścień dla Alardiego. I dla ciebie to - w jej ręce sam zaplótł się wianek z wrzosów.
    Włożyła go ostrożnie na głowę Drielfi. Wyglądała pięknie.
    - Ładnie ci. - uśmiechnęła się słabo.
    - Dziękuję. Ja, ja nawet nie wiem co powiedzieć. Dziękuję. Mogę coś dla ciebie zrobić?
    - Nie, kochana. Vnas. Au. Przeniosłabym was teraz dokąd chcecie. Niestety nie mogę. Och, jaka jestem słaba.
    - Co się stało?
    - Czekam zimy. Jest tak zimno. Gdy wreszcie zima nadejdzie, będę mogła usnąć. Ale przynosisz dobre wieści. Hamadriady zawsze urządzają tańce nocne tuż przed nadejściem Białej Pani... - i zamilkła, bo biała sylwetka zbliżała się do niej.
    - Zima? - sine usta Venny z trudem wypowiadały słowa. Zapadła cisza.
    Wysoka kobieta w białej, powłóczystej sukni szła ku nim. Powoli. Konsekwentnie. Gdy tylko postawiła nogę na ziemi, wrzosy spowijała szadź. Razem z nią szedł mróz tak wielki i tak przenikliwy, że Drielfi poczuła szron na palcach. Biała Pani wystrzelała z rąk kaskady śniegu.
    Podeszła do nich. Piękna w swej surowości, blada jak mleko, srebrnooka i czarnowłosa, wysoka, chłodna i wyniosła.
    - Nareszcie - Wrzoska uśmiechnęła się, zmęczenie znikło z jej twarzy. Usnęła. Zima uwiła jej ze śniegu i lodu legowisko i przykryła puchową kołderką.
    Zima odwróciła swe zimne oczy ku trzęsącej się klaczy i milczącej Drielfi.
    - Fitherin. Proszę, mów życzenie - powiedziała kpiącym tonem.
    - Jakie życzenie?
    - Nie znasz przesądu?, kto spotka Zimę pierwszy, może ją poprosić o cokolwiek chce.
    - Proszę, więc przenieś mnie i Aineshkel do naszej elfiej grupki i spraw, żeby Alardi i Terrfj cieszyli się ze swoich prezentów. Choć nie do końca wiem, co mam dla Terrfja.
    - Dowiesz się, - Zima zaśmiała się. - zobaczysz. A twoje dwa życzenia mogę spełnić. Miło mi, że mnie prosisz akurat o to. Inni chcą bogactw, władzy i wiedzy. Niektórych muszę zabić. - wymownie skierowała palec wskazujący w dół. Zresztą zaraz wytrysnął z niego strumień lodu. Biała Pani stworzyła z sopla długi łuk. Potem zaczęła mu gdzieniegdzie robić wypustki, drobne listeczki. Lodowe drzewo rosło w oczach.
    - Drzewo Zimy. Inqendi Ldiu. Przyjdź tu czasem. No, dalej, wskakujcie w portal.
    - Gdzie?
    - W pień drzewa. No skacz.
    Drielfi dosiadła Aineshkel i wskoczyły w portal.

    Wylądowały w lesie. Ostrym i drapiącym. Sosny wyciągały obumarłe szponiaste pazury ku Drielfi. Drapały. Świerki kłuły drobnymi igiełkami.
    Aineshkel stąpała cicho, cichusieńko. Igliwie na ziemi, przemieszane z opadłymi gałęźmi i spleśniałymi grzybami tworzyły miękką poduszkę dla kopyt. Były ostrożne.
    Zobaczyły dwie pary wilczych oczu. Bardzo pilnie się w nie wpatrujących. Ale wilki najwyraźniej rozumiały, że swoi jadą. Oddaliły się powoli, jakby z żalem.
    - Aineshkel, czy ty wiesz, dokąd jedziemy?
    - Jak najbardziej - przed siebie.
    - A no to dzięki. Coś mi się widzi, że tą noc spędzimy na łonie natury.
    - Nie będzie tak źle. Por... - zagłuszył ją cietrzew, który spod jej kopyt poderwał się do lotu. - ...tale są zawsze dokładne. Zaraz ich odnajdziemy.
    Gdzieś w oddali mignął im ogień.
    - To tam.
    - Na szczęście. A powiedz mi, koniku, jak ty mnie u drzewek znalazłaś, co? Przecież byłyśmy tam same, w głębi lasu.
    - Nie było wcale tak trudno...

    ... Havuplu, wysoka i szczupła driada, patrzyła na śmigające w tę i we w tę drzewki. Ładnie tańczyły. Można nawet rzec, że cudownie. A ta mała, korowłosa, co się wśród nich zaplątała i pląsa bez pamięci, ta co przykleił jej się niesforny lok do czoła, kim jest?
    - Kim jest ta dziewczyna, brązowowłosa elfka? - spytała już głośniej stojącej obok hamadriady, obmacującej swą szuplutką współplemienkę.
    To już jest jakieś schorzenie, pomyślała, żeby się tak dziewczyny obmacywały. Jakieś odchyły psychiczne.
    - To Drielfi, od elfów przyszła. Pyy ją przyprowadziła. Po jakiś prezent.
    Havuplu odwróciła z obrzydzeniem głowę. Ohyda, doprawdy.
    - Powiedzcie mi, gdzie jej obóz, dziewczyna cosik za bardzo w tańcu się zapomniała. Coś mi się widzi, że się przewróci, przytomność straci. I co z nią zrobimy?
    - Idź do Pyy, ona ją tu przyprowadziła, jak mówiłam. I nie gap się tak! - ściągnęła oczy w szparki i odepchnęła wdzięczącą się koleżankę - Jak na zboczenice! My drzewki jesteśmy! Faceta u nas nie dogodzisz. Co więc mamy robić? No co? Faceta dzewka widziałaś? A Pyy tam, przy świerku srebrnym stoi. Odejdź!
    Havuplu w rzeczy samej odeszła.
    - Pyy?
    - Słucham cię. - hamadriada błysnęła oczami.
    - Martwię się o tę, no... Drielfi. Jakoś tak dziwnie tańczy, w ekstazie. Jak upadnie, nikt jej nie pozbiera, dobrze wiesz. - wpiła oczy w rozmówczynię - Więc sprowadźmy jej kogoś lub przerwijmy taniec.
    - Taniec przerwać jej już próbowałyśmy. Nic z tego. Ale jak chcesz - dodała po chwili namysłu - to idź po jej konia, Aineshkel się wabi i jabłkowita jest, taka szara w kropki białe i czarne. Elfowe obozowisko jest na skraju lasu, za strumykiem.
    Havuplu więc pobiegła po konia. W obozowisku za radą Aineshkel wzięła dla Drielfi ciepłe ciuchy. Kiedy wróciła, świtało, a na polanie została już tylko Pyy, przytulająca Drielfi.
    - Coś się stało? - spytała Havuplu zdyszana.
    - Ano nic, zmarzła niepomiernie. A u nas w kniei ni koca ni dery ni nawet materii kawałka nie uświadczysz. Muszę więc bidulę własnym ciałem ogrzać, bo by zamarzła na kość.
    Havuplu inaczej pojęła nagłą czułość drzewki. Zapomniała tylko, że hamadriady mają zdolność czytania w myślach.
    - A ty nie bądź za mądra, driado - warknęła Pyy - nie ma w tym żadnych podtekstów seksualnych! Czysta przyjaźń! Czy ty byś nie objęła przyjaciółki zakrzepniętej i nieruchomej wprost z zimna? Ja i tak zachowałam się szlachetnie, że jej nie zostawiłam. My drzewki mamy zwyczaj nieoglądania się za siebie. - jej głos powoli spadał z tonu - Ja jednak się obejrzałam. Zaopiekowałam się. Jest mi naprawdę przykro, driado, że każdy wyraz przyjaźni, w twoim mniemaniu, bierze się z pobudek seksualnych.
    I Havuplu zrobiło się strasznie głupio. A zawsze mówiła prawdę.
    - Przepraszam cię. Wiesz jak łatwo ulec sugestii. Bardzo mi głupio.
    Oblicze Pyy się rozjaśniło, a oczy przeszły z błysku wściekłości na ten charakterystyczny dla nigdy nie gasnących, wesołych oczu.
    - No dobrze, nie szkodzi. Teraz bidulę trzeba przebrać, bo widzę, żeście mądrze ciepłe ubrania przywiodły.
    Sprawnie zdarły z Drielfi koszulinę nocną, z mrozu stwardniałą i włożyły na nią koszulę, ciepłe spodnie, sweter i buty jeździeckie...

    ...A co było potem to powinnaś już pamiętać - dokończyła klacz spokojnie, wprawnie omijając w mroku wywrócony pieniek.
    - Nie żartujesz? - Drielfi była zafascynowana - one, no, yyy... tak razem? Tylko dziewczyny? Poza tym skąd wiesz? Mówiła ci ta driada?
    - Nie, nie mówiła, w jej myślach przeczytałam, gdy mnie dosiadła.
    - Rany. Biedne one są. No ale jak chcą, to chcą. Aineshkel, - szybko zmieniła temat - a czy ja długo tańczyłam? Czy ładnie? Bo wiesz to było takie niesamowite przeżycie. Wpadłam w jakby trans. Tańczyłam jak one. Chcesz zobaczyć? - zeskoczyła z konia na ziemię. - Chcesz?
    - No pokaż. A ta driada mówiła, żeś trzy godziny z okładem bez przerwy tańczyła. I ładnie. I całkiem nieźle.
    - Wystukaj mi proszę jakiś rytm. Kopytem.
    Raz - dwa - trzy, raz - raz - dwa, raz, raz - dwa - trzy - cztery. Rytm skomplikowany. Drielfi szybko go załapała. I od razu zaczęła wirować w takt sobie znanej melodii. Noga, ręka, skok, obrót, ręka, biodro, pięta. I znowu.
    - Aineshkel, ja słyszę! Słyszę skrzypce! I pianino! I dudy! I fletnie! I fujarki! Aineshkel! To jest cudowne, niesamowite!
    Klacz nigdy wcześniej nie widziała tak cudnego przedstawienia. Zdawało jej się, że Drielfi to delikatny wirujący motyl. Albo kwiatek na wietrze. Albo wilk. Albo pikujący sokół.
    Zatrzymała się równie nagle jak zaczęła.
    - No, koniec na dziś. Jeszcze się zabiję przez te pląsy dzikie, zobaczysz. Jedźmy, jedźmy, bo umrę z głodu! Kiedyż to ja ostatni jadłam? Chyba wczoraj pod wieczór! Galopkiem!
    - Zmądrzałaś moja droga. Ja również bym skosztowała obroku.
    I rzeczywiście klacz zagalopowała, dziwnym trafem nie wpadając na gęste, drapiące gałęźmi drzewa.

    ***

    Rozdział 7

    - Widzisz te zabudowania? Tam, na pagórku? - Terrfj zasłonił oczy przed ostrym słońcem.
    - Owszem, widzę - potwierdziła Drielfi.
    - To ziemia niziołków, uroczych stworzonek.
    - Powiadasz?
    - Ano tak. Nizołki bardzo miłe są. Życzliwe. Od wielu, wielu lat u nas, w Międzygórzu elfowym mają swoją rolniczą autonomię. A warto było im ją dać, naprawdę. Hodują różne wspaniałe rośliny. Nie będę wymieniać, strasznie tego dużo...
    - Myślę, że jednak warto - Finiviel podjechała do nich pogryzając wiśnie z woreczka przytroczonego do paska. - poczęstujecie się?
    Wiśnie były bardzo smaczne i soczyste.
    - No dobrze - podjął Terrfj - hodują tam chmiel z którego robią dobre piwo, pyszne, tytoń, różne warzywa no i owoce! Ich sławetne sady! Nie wiem, czy słyszałaś Drielfi, - zakręciła przecząco głową - ale rosną one w sposób niesamowity. Niziołki łączą je z lasem, wykorzystując jego żyzne gleby i odpowiednie zacieniowanie terenu. A rosną tam, w tych sado-lasach wiśnie, jeszcze smaczniejsze od tych - wypluł pestkę czemu wtórowało gniewne parsknięcie Teronda - czereśnie, jabłka, grusze, śliwy i winogrona, ale nie tłoczą z nich win. Nie ten klimat. A w lesie oczywiście jeszcze jagody, maliny itepe. Pycha!
    - Powiedzcie mi, - Drielfi zmarszczyła czoło - dlaczego tutaj w okolicy, chodzi mi lasy Kinifijjelâr, te lasy cośmy je właśnie ominęli, polany, wrzosowiska, ziemie niziołków; dlaczego jest tu tak żyźnie? Widzę jakieś wielkie uprawy, wspaniałe plony, w lasach mnóstwo soczystych owoców mimo późnej jesieni... Dlaczego tak jest?
    - Drielfi, - odpowiedziała po namyśle Finiviel - to są ziemie elfów. Mieszkamy tu od niepamiętnych czasów, kilku tysięcy lat. Elfy pierwsze się pojawiły na Wielkim Księżycu. W związku z tym, wybrały sobie ziemie na których chciały mieszkać. Nazwały całe elfie ziemie, od gór Keenje aż do Przylądka Aggor, Quyli'en versenci a frelli, czyli Kraina miodu i kwiatów. Ponoć za ich czasów Wielka Pustynia była o wiele mniejsza i wędrowali hen za nią, na daleką północ. Nawet wybudowali na jej środeczku Samotną Świątynię połączoną teleportem z pałacem elfów, ale Świątynia się zawaliła i teleport zerwano ze względów bezpieczeństwa. Za tą Pustynią pono nieprzebyte są lasy i wielkie góry, cudowne fiordy i bystre potoki i zwierzyny niespotykanej mnogość. Stare podania głoszą, że mały szczep elfów, zakochany w tamtejszej przyrodzie osiedlił tam się pozostawiając za sobą Morze Sekisso i Morze Słonych Ust oraz nasze góry - te tam,- wskazała ręką w prawo na bliskie, ostro zarysowane szare szczyty - Krasnoludzkie, i te - skinęła na lewo - nieprzystępne Keenje ze swoją twierdzą czarodziejską, Amon-erksi-k'il, i ostatnie - dokładnie za naszymi plecami, Słoneczne z ukrytą za nimi rajską krainą Malline, gdzie osiedlili się żeglarze. Tam też i moje korzenie. No ale odbiegłam ździebko od tematu. Podsumowując moją wypowiedź - oblizała spierzchnięte usta - Międzygórze, Malline no i Kinifijjelâr to najżyźniejsze krainy całego Miesiąca.
    Drielfi przez cały czas studiowała mapę od Alardiego i zaczęło jej się trochę rozjaśnić w umyśle. Wodziła palcem po wyblakłych nieco ilustracjach. Mapa, jak się domyślała, była z tych nowszych, bo Wielka Pustynia zajmowała wielki szmat lądu, od morza do morza. Zamarzyło jej się przez chwilę, by kiedyś przekroczyć tę, narysowaną czerwoną przerywaną kreską, granicę poznania, rozciągającą się na skraju Pustyni. Szybko jednak o tym zapomniała, bo zrozumiała, że skoro od tak wielu lat nikt jej nie przekroczył, to co dopiero ona. A w zapomnieniu o sprawie pomógł jej wóz zaprzężony w dwa małe kucyki, powożony przez bujnie owłosionego chłopca z czerwonymi rumieńcami zimna, i z gołymi stopami. Na widok Alardiego zsiadł z kozła, pokłonił się dwornie i z poczciwym, ujmującym uśmiechem podszedł do niego.
    - Ach witaj, witaj, Alardi! - głos miał bardzo miły - Cóż cię tu sprowadza? Czyżby doroczna zabawa u starego Rocha w Tofnu?
    Alardi zsiadł z konia i uśmiechnął się bardzo, bardzo życzliwie. Widać było, że lubił tego chłopaczka.
    - Ano tak, mój Johnie Blumbleberry! Jak zwykle świętuje swe urodziny u króla krasnoludów. Mam nadzieję, że ty i twoja wioska jesteście na jutro zaproszeni?
    - Jesteśmy, jesteśmy, jadło już i podarki szykujemy! No, ale czemuż my tu tak jak koły u płota stoimy? Weźcie... em... konie w troki. - kilka elfów, w tym Drielfi i Finiviel parsknęło - i nynie chodźmy do wioski! Już niedaleko! Usadźcie się, Alardi na krówkę twą i pojedźmy!
    Niziołek wsiadł na wóz pełen dyń i zawrócił nim wprawnie.
    - Ach, byłbym zapomniał! - zakrzyknął - która elfka zmęczona, wraz niech na wózek wsiada! Obok dyń skraweczek siana wiozę, więc wygodnie będzie. No! A korowłosa panieneczka nie zsiądzie? A jej smagła towarzyszka?
    - Zsiądziemy, zsiądziemy. - uśmiechnęła się Finiviel - w końcu baba z siodła, koniu lżej. Uciekajże, Pili! - ostrożnie odczepiała juki koniu maści izabelowatej, czyli jasnobrązowemu o białej grzywie.
    Drielfi również zsiadła i zdjęła swemu wierzchowcowi zbędny ciężar.
    - Idź, Aineshkel, dzięki za fatygę.
    - Nie ma za co.
    Konie robiły wrażenie naprawdę ucieszonych. Dreptały w miejscu, jakby nie mogąc się doczekać swobodnego biegu bez obciążenia. Inne, w tym Terond o niebieskiej grzywie, zdawały się być zazdrosne.
    Elfki usiadły więc na wozie, faktycznie pełnym dyń, wielkich i dorodnych. Wśród nich spało śliczne, rumiane jak i John dziecko, mała, złotowłosa i uśmiechnięta dziewczyneczka w prostej czerwonej sukience i brązowym sweterku. Na szyi wisiały jej czerwone korale, na pewno podkradzione z maminej kolekcji.
    - Cudne dziecko. Kiedy na nią patrzę, wydaje mi się, że widzę uosobienie niewinności. Nie tam jakieś wątpliwe dziewice - Finiviel splunęła - lecz właśnie ona, mała i bezbronna. Powiedz mi, Drielfi, dlaczego wszyscy nas jakoś razem kojarzą? Korowłosa i jej smagła towarzyszka? Hę?
    - Widzisz, ja się rzucam w oczy, - zamyśliła się na chwilkę - a że ty jesteś zawsze obok mnie to jakoś tak wychodzi.
    - Dzińdobry paniom, panie elfki. - dziewczynka obudziła się i przetarła oczka. Nie było w niej śladu jakiejkolwiek wrogości. I nie bała się ich. Mimo, że miały na plecach łuki i strzały. Inna sprawa, że Drielfi nie umiała się nim posługiwać.
    - Ano dzień dobry, mała. Jak masz na imię? - Drielfi uśmiechnęła się serdecznie.
    - Halska. - dziewuszka wpijała w Drielfi wzrok.
    - Halska?
    - Nie. Halska! Ja seplenię. - pokazała dziury po brakujących górnych jedynkach.
    - Ach! - Finiviel olśniło - Halszka!
    - Tak! - uradowała się.
    - Powiedz mi Halszeczko, skąd te cudne dynie? Takie duże?
    - Wracamy z tatusiem ze zbiorów. Dynie duze, bo psy lasku rosną.
    - Ach tak. Powiedz tylko jeszcze czy do domu daleko. Długa droga?
    - Ze pół godzinki.
    - A no to, frelli, utnijmy se komarka. - zaproponowała Finiviel, zdejmując z pleców długaśny łuk. Drielfi zgodziła się ochoczo.
    - Prose pani... - zaczęła mała nieśmiało.
    - Tak? - Drielfi łypnęła na nią swoim kocim, niebiesko-żółtym okiem.
    - Bo... - zacisnęła piąstki na sukienczynie i wpiła wzrok w buciki. - pani ma takie ładne włosy i taki kolor! U nas to nikt nie ma... Bardzo rzadko u niziołków ktosik ma brązowe włosy. Mogę dotknąć? - poderwała głowę i spojrzała jej prosto w twarz, z dziecinną prośbą w oczach.
    - Dotknij kochana. Mam na imię Drielfi.
    - Ładnie...
    Ciszę mąciło tylko podskakiwanie wozu na wertepach i pochrapywanie Finiviel.

    - No co za tandeta... Mruknęła przez sen Drielfi na kolejnym podskoku.
    - Pobudeczka, elfie pannice! Już we wiosce jesteśmy! - John ryknął im nad uchem, rozpromieniony.
    Otworzyły oczy i ujrzały rządki ładnych, niskich, drewnianych domków otoczonych ogródkami pełnymi więdnących już kwiatów i cudne pagórki dookoła. Na tychże rosły wsławione sado-lasy. Dzieciaki, podobne do Halszki, nie bacząc na chłód, biegały boso po drodze odziane w ciepłe swetry. Miły obrazek.
    W wiosce panowało zamieszanie - małe dzieciaki brały konie za uzdy i prowadziły je do stajni. Niziołkowe panie zapraszały po dwa, trzy, nawet cztery elfy, do swych domów.
    Finiviel i Drielfi, na prośbę Alardiego, zamieszkały u Johna, jego żony Trzykrotki, małej Halszki i trójki jej rodzeństwa.
    Domek był ładny, miło urządzony, w stylu prostym, ale szykownym. Przy stole postawionym na, jak się okazało, przemiękkiej owczej skórze, stały dwa krzesła duże i sześć mniejszych.
    - Witajcie, witajcie, wędrowne panie! - Ruda Trzykrotka uśmiechnęła się rozkosznie - Złóżcie swoje manatki w tym pokoju - wskazała na lewo - i chodźcie potem na kolacyjkę.
    Tak też zrobiły. Poszły do pokoju wskazanego przez Trzykrotkę. Był nieduży, z dwoma okrągłymi okienkami zakrytymi zieloną zasłoną. Stały tam też dwa spore, jak na warunki niziołków, łóżka, równo zaścielone, z białą, haftowaną pościelą, oraz mały dębowy stolik z zieloną miską i dzbanem.
    Przebrały się.
    Stół zastały nakryty dla ośmiu osób, co zanotowała Drielfi z przyjemnością. Nie lubiła, gdy traktowano dzieci jako coś gorszego. Kiedy tylko usiadły, Trzykrotka z dumną Halszką u boku, zaczęły roznosić jedzenie. John kończył rozpalać ogień w kominku.
    I oni dołączyli do stołu. Gdzie były pozostałe trzy osoby?
    - Dzieci! - ryknęła dobitnie Trzykrotka. - Łobiad! - no i sprawa się wyjaśniła.
    Przez drzwi wleciało dwóch zziajanych chłopaków i ruda, jak mama, dwuletnia na oko, dziewczynka.
    Wkrótce też zasiedli do pieczonego barana z ziemniakami i świeżą dynią. Do picia - herbata z miodem.
    Gdy skończyli, rozmawiali leniwie o wszystkim i o niczym.
    Potem poszli spać.

    Bang! Bang! Łums! Łubudubu! - asortyment dźwięków był nader bogaty.
    - Co to jest, no co to jest!? To ty Finiviel? Zgłupiałaś do reszty? Aaaaa.... - Drielfi nakryła głowę poduszką w desperacji . - Która to godzina? Piąta nad ranem? Barbarzyństwo! Zdzierstwo! Wyzysk! Zbrodnia! Mordują! Mordują! Ogień!
    Finiviel przyglądała jej się sceptycznie i z pewnym powątpiewaniem. To Trzykrotka latała po wsi i łomotała łychą w patelnię. Na różnych tonach, żeby było weselej.
    - Wstańżesz! - Drielfi nie słuchała jej, bełkotała coś do siebie gniewnie i od rzeczy. - No już, śniadanie i w drogę! Drielfi! Poleję cię wodą, słowo daję!
    - A lej, i tak dupy nie ruszę!
    - Proszę bardzo. - Finiviel zamaszystym ruchem wylała na wystającą głowę przyjaciółki zawartość zielonego dzbana.
    - Aaaaaa! - Drielfi podniosła wrzask potworny i zerwała się z łóżka, jakby ją ktoś z łuku wystrzelił.
    - Ty... ty...
    Finiviel po prostu pokładała się ze śmiechu - leżała na podłodze i turlała się, trzymając się za brzuch.

    Jakkolwiek Drielfi wyobrażała sobie Merrem, a wyobrażała często, to co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
    Trakt wiodący do ogromnej bramy w żywej skale, w wysuniętym jakby jęzorze odległych o dwadzieścia kilometrów gór, był szeroki na dziesięć metrów co najmniej. Wyłożony był granitem i marmurem, poukładanymi w wymyślne geometryczne wzory. Przy jego brzegach rosły, a właściwie stały drzewa wykonane z kamieni szlachetnych i półszlachetnych, o pniach z tygrysich i bawolich oczu, i innych połyskujących brązem, a koronach ze szmaragdów, opali, peridotów, i turmalinów. Trakt wiódł do bramy, której sklepienie podpierały dwa wygięte, złote lwy i tajemnicze krasnoludzkie runy.
    Drielfi aż szczęka opadła, jak to zobaczyła. Po prostu nie mogła wyjść z podziwu. Inni, zapewne ci, którzy byli tu również po raz pierwszy, zachowywali się podobnie. Nawet ci, co odwiedzali Merrem już kilkakrotnie, wybałuszali oczy.
    "Rany, pomyślała Drielfi, dlaczego jeszcze nikt tego nie ukradł? Nikt nie odarł drzewek z liści? Dlaczego nikt nie wyciąga po nie ręki?"
    - Zapewne dziwi cię, Drielfi, czemu to wszystko jeszcze tu stoi. Czemu jeszcze nic nie ukradli. - Terrfj utrafił w samo sedno - Powiem ci. Tego wszystkiego chroni dawna elfia magia, połączona z magią krasnoludów. Tak, tak - zdziwiona mina Drielfi nie umknęła jego uwadze - dawno temu krasnoludy miały swoją magię. Tylko na jeden dzień. Kiedy już wybudowały Merrem, dostały od Lwa Bez Imienia ten dar. Aby mogły ochronić ich cudne drzewa i inne rzeczy, które zaraz zobaczysz. Gwarantuję ci - to co widzisz to nic w porównaniu do tego, co jeszcze zobaczysz.
    Potępieńczy krzyk rozdarł powietrze.
    - Złodziej. - skwitował sprawę Terrfj i mrugnął porozumiewawczo.
    Następna godzina była jakby snem. Kiedy odebrano im konie i zaprowadzono je do stajni, weszli do właściwego Merrem, wybudowanego we wnętrzu litej góry. To było niesamowite. Złoto, srebro, drogie kamienie... Wszystko było nimi wyłożone. Ulice, domy, sklepy z niebotycznymi cenami i kryształowymi szybami, karczmy, restauracje, buty i ubrania. Wszystko. To było niesamowite.
    Umysł Drielfi wyłączył się. Nieraz potykała się i znikała gdzież w ochującej i pokrzykującej ciżbie. Nie słyszała już ani gry ulicznych grajków, ani wrzasków złodziei, ani płaczu zagubionych dzieci, ani metalicznych odgłosów brzęczącej biżuterii. Nic. Terrfj i Finiviel wzięli ją pomiędzy siebie i przytrzymali mocno.
    Kiedy wreszcie tłum przerzedził się nieco, bo ludzie porozchodzili się do karczm, zajazdów i hoteli, Drielfi odzyskała wreszcie świadomość.
    - Jakie to wszystko piękne... - szepnęła.
    - Hoho, nieźle! Dawno nie widziałam kogoś, na kim tak wielkie wrażenie zrobiłoby to miasto. - uśmiechnęła się Finiviel i odgarnęła niesforne pasemko, które wypadło jej z któregoś z rogów na jej głowie. - Ale muszę przyznać - to jest po prostu niewyobrażalne. Nie da się opisać słowami, nie?
    - Zgadzam się. Dokąd zmierzamy?
    - Do Tofnu, pałacu króla krasnoludów, Rocha. To stary znajomek Alardiego.
    Szli dłuższy czas. Za Drielfi, rzecz jasna, oglądali się niemal wszyscy z racji koloru jej włosów.
    W karczmie przez okno wyglądał czarnowłosy chłopak. Ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Uśmiechnęła się. On też.

    Tofnu, czyli pałac w języku krasnoludów, był biały jak mleko. Drielfi nie dociekała, czy był zrobiony z kości słoniowej, perły czy jakiegoś białego kamienia. Wszystko jedno.
    Król powitał ich osobiście, wylewnie, kiedy tylko wydostali się ze ściśniętego tłumu na dziedzińcu.
    Był bardzo jowialny i sympatyczny. Miał czarną, długą brodę i iskrzące się fiołkowe oczy.
    Więcej Drielfi już nie pamiętała, poszła spać do Diamentowej Komnaty, jak ją później w myślach nazywała.

    Następnego dnia, gdy tylko się przebudziła, do jej komnaty wparowała Finiviel w pięknej, jedwabnej, karminowej sukni.
    - Chodź, chodź, pójdziemy do miasta Drielfi! Sprawimy ci suknię z prawdziwego zdarzenia! Błękitną! Albo zieloną! No ruszże dupę, ospała krowo. Będę za pięć minut i masz być ubrana. Szybciorkiem.
    Drielfi była trochę oszołomiona. Jej komnata była oazą bieli. Ściany białe, meble białe, pościel biała, a wszelakie utensylia kryształowe lub diamentowe. Czasem srebrne. Ubrała się jednak prędko w swoją wiśniową spódnicę z tafty i takąż koszulę i trzymając Finiviel za rękę zbiegła na dół, do wyjścia, po labiryncie schodów i korytarzy, wyłożonych dywanami, w które się zapadała po kostki i na których cisowych ścianach wysiały cudne arrasy i obrazy, przedstawiające krasnoludów, piękne elfy, jednorożce, syreny, nimfy, dzikie zwierzęta i tym podobne.
    Wypadły prosto w tłum, dzikszy i gęstszy jeszcze niż wczoraj.
    - Ach, Finiviel, powiedz mi, co się tu właściwie dzieje? Skąd tu tyle osób naraz?
    - Nie wiesz? Z okazji wspólnych urodzin Alardiego, Terrfja i króla Rocha, jest wydawana wielka uczta, taka obejmująca całe miasto, z darmowym winem i piwem i gdzieniegdzie nawet jadłem. To wielkie święto. Jednocześnie niziołkowe dożynki, bo dopiero teraz, w środku Tus, kończą oni zbiory. No ale musimy ci coś kupić, chodź. - złapała dorożkę i pojechały gdzieś, przebijając się przez ciżbę i harmider.

    Drielfi zeszła na ucztę do wielkiej sali balowej niczym królowa. Piękna w swojej zielonej jedwabnej sukni, prostej i zarazem wytwornej i w połyskującym diademie, naszyjniku i kolczykach. Zwracała uwagę kolorem włosów. Nie dziwota.
    Sala, błyszcząca drewnianym parkietem, dębowym chyba i odbijającymi światło błyskotkami dam, była wspaniała. W jednej jej ścian, tej wychodzącej na miasto, były szerokie schody, opadające łagodnie na ulicę. Każdy mógł więc wejść i wyjść, wedle uznania.
    Tutaj się tańczyło, setki wirujących par zajmowały niemalże cały parkiet. Kobiety bogate i wytworne rozpoznać można było po wydziwionej biżuterii - ozdobnych koliach, koronach i zausznicach.
    Drielfi nie widziała nikogo znajomego. Teraz zrozumiała - to święto szaleńczej zabawy, zapomnienia i dogodnych znajomości. Wydęła wargi, a łza złości zakręciła się w jej oku. "Wcale nie mam na to ochoty, pomyślała, wcale. Po co mam chlać i potem skończyć w łóżku z jakimś nie wiadomo kim? Nie chcę!"
    "Tutaj może jest i kulturalnie. Może tu, w tej sali. I może na dziedzińcu - kontynuowała - może tu przychodzą tylko szlachetni rycerze. Nie ma tu jakiejś libacji. Na szczęście."
    Mimo to, złość nią targnęła, i oczy napłynęły hamowanymi łzami. Nie chciała przesiedzieć tego święta w swojej Diamentowej Komnacie. O nie.
    Tak rozmyślając zeszła powoli schodami na dziedziniec, gdzie stały ławy suto zastawione jedzeniem. Nikogo znajomego. Usiadła przy stole, zjadła pierś kurczaka, kawałek ballina - owocu z jakiejś odległej krainy i popiła to cydrem. Potem wstała i poszła dalej. Nagle poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwróciła się. "To on!, pomyślała, i ścisnęło ją w dołku, to ten czarnowłosy chłopak z wczoraj! Z tej karczmy!"
    - Łatwo cię rozpoznałem, keijukainen kuorihiuset, elfko korowłosa. Jak masz na imię?
    - Kim jesteś? I dlaczego do mnie podszedłeś? I co ty gadasz? To krasnoludzki, prawda?
    - Jestem żeglarzem. Dlaczego podszedłem? Bo nigdy nie widziałem dziewczyny o takim kolorze włosów. Nie możemy się poznać? Mam na imię Joruru.
    - Joruru...
    - Tak?
    - Nic... Twoje imię jest bardzo dźwięczne. Śpiewne.
    - Tam, skąd pochodzę, taki język. Taka odmiana elfiego. Morska.
    - Jesteś z Malline?
    - Z Przystani Fali. - przytaknął.
    Na chwilę zapadło milczenie.
    - Może się zabawimy? - uśmiechnął się. Ładnie, naprawdę ładnie. Jego oczy się śmiały. Jasne, niebieskie.
    - Jak? Jakoś nie mam na nic ochoty. Nie podoba mi się to wszystko. Ta feta. To picie. Nie chcę.
    - O! No to podobnie jak ja. Też tego nie lubię. Ścisku i ciżby. Ale zjeść można. Chodź, zaprowadzę cię do miejsca, w którym jest najlepsze jedzenie pod słońcem.
    Pokluczyli uliczkami, pełnymi muzyki i zabawy, aż dotarli wreszcie do małej knajpki, restauracji "U Pulkiego i jego kota". Była miła atmosfera. Przy zielono nakrytych stolikach siedziało kilka par i kilka grupek. Joruru poprosił o kurczaka w kluskach, serze i sosie pomidorowym. Było pyszne. Drielfi nad wyraz nieswojo czuła się w swojej wytwornej i pięknej sukni.
    - Nie powiedziałaś mi jeszcze, jalokivi, jak masz na imię. Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. - wpił w nią oczy. I zobaczył. Żółte okręgi dookoła jej źrenic. Jakby słońca na wiosennym niebie...
    - Musisz znać moje imię? Co to zmieni?
    - Nic. Nadal pozostaniesz korowłosą dziewczyną w diademie na głowie, siedzącą naprzeciwko mnie.
    - Właśnie. Ile ty właściwie masz lat?
    - Siedemnaście.
    - A ty?
    - Czternaście.
    - No to w sam raz.
    Drielfi spojrzała na niego. Jaki on jest przystojny, pomyślała.

    - Może wyjdziemy stąd? Pójdziemy do parku? Jest niedaleko. Co? - błysnął iskrą w oku. Dostrzegła ją. Mimo półmroku w restauracji.
    - Dobrze.
    - Powinno ci się spodobać. Gra tam dobra, stepowa kapela. Elfy z Międzygórza najlepiej wiedzą jak robić muzykę. Zgadzasz się? Skrzypce, te klimaty?
    - Tak. Lubię to - spojrzała na niego powłóczyście z niewymuszonym uwodzicielstwem.
    Jaką straszną ochotę miał Joruru, żeby wziąć ją za rękę! Dotknąć jej. Ale nie miał odwagi. On, uwodziciel! Nie miał odwagi! Wprost nie poznawał samego siebie.
    Usiedli wreszcie na drewnianej, prostej ławeczce w cieniu klonu. Prawdziwego o dziwo. Byli sami.
    - Wolisz być na zewnątrz? Na dzikich drogach? W lasach. Widzę to. Czujesz się tu jak ptaszyna w klatce.
    - Nieprawda.
    - Jak nie, jak tak? Nie jestem ślepy.
    Skrzypce zagrały rzewnie, cudownie. Drielfi wsłuchała się. Słyszała gdzieś w tle delikatną fujarkę i lutnię. Madrygały? Może. Nagle w muzyce nastąpił zwrot, stylizowana synkopa, wybicie z rytmu. Skrzypce zagrały solo. Wzniośle, ale smutno.
    Po policzku Drielfi spłynęła łza. Nie potrafiła jej ukryć.
    - Dziewczyno... Bezimienna... Czemu płaczesz?
    - Ach, - szybko wytarła ostatni ślad wilgoci na twarzy - nic, tylko tak mi się spodobało. Takie cudne. Joruru... Skrzypce... Przypominają mi coś... Nie wiem co. Wiersz? Urywek czegoś? Jakby dawno zasłyszany...
    - Tak...?
    - " ... o kimś
    skrytym w cieniu
    co nagle od łez gorący jak lipiec
    odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec..."4
    - Ładne. Nigdy nie miałem zamiłowania do poezji. Ale to... jest takie dziwne. Wzruszające? - powiedział niepewnie.
    - Skąd ja to znam... - zmarszczyła brwi w zamyśleniu.
    - Może z domu? Mama, tata, wujek, ciocia, dziadek? Ktoś z rodzinnej wioski? Znajomy? - podsuwał zawzięcie.
    - Nie... Ja nie mam rodziny... Znaleźli mnie dwa miesiące temu. Mam amnezję, wiesz. Nic nie pamiętam. Skąd... Skąd...
    - Miałaś kiedyś chłopaka? - zmiana tematu rozmowy była tak gwałtowna, że Drielfi z początku nie zrozumiała o co chodzi.
    - Słucham?
    - Meijne Jivk? - spróbował po staroelficku.
    - Ach! Rozumiem. Ye n'mejalaqs. Nie, nie miałam. - Drielfi nagle zaczęła trochę rozumieć starożytną elfią mowę. Wcześniej jej nigdy nie znała.
    - A. - ależ się zdziwił! Jak można nie chcieć takiej dziewczyny? Piękna, niegłupia, wrażliwa istotka. No, ale na pewno nie żegluje. Na pewno. Wędruje z elfami. - zachmurzył się. - A dziewczyna, która nie żegluje, nie ma u mnie szans. Żadnych.
    Spojrzał na nią. Milczała. Słuchała.
    Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Oczy świecące, ale smutne, o kącikach spuszczonych w dół. I zobaczyła morze. Bezkresne morze. Usłyszała łopot żagli, śpiew want, chlupot fali. Poczuła orzeźwiający, pachnący wolnością wiatr. Morze...
    - Wiesz... Myślałam sobie... Jak to Kesi mają głupio. Wychodzą na ulicę, na gościniec i boją się, że ktoś ich napadnie. Czy to ma sens, Joruru? Czy ma sens zabijanie, siepanie na oślep, gwałcenie przejezdnych dziewek i dziwek? Krwawa zemsta? Kradzież i życie w strachu, pijaństwie i gonitwie za pieniądzem? Dlaczego tak jest?
    - Musi tak być. Takie jest życie. Być może to przynosi im radość. Przecież Lew tak mówi. "Róbcie bowiem wszystko, byście byli szczęśliwi"
    - A elfy tak nie robią.
    - Gdzie indziej szukają szczęścia.
    - Acha. - odpowiedziała. Ale widać było po niej, że nie zmieniła zdania. Już wiedział dlaczego nie miała nigdy chłopaka. Jest za inteligentna. Elfy to inteligentna rasa. Ale bali się. Bali, że przewyższy ich intelektem. Weźmie pod obcas. Nic bardziej błędnego. Była wrażliwa. Mądra. Lubił patrzeć jak myślała. Patrzyła w górę, w niebo, ze zmarszczonym leciutko czołem...
    - Ej, zauważyłeś, że tu nie ma księżyca? Ale beznadziejnie!
    ...miała poczucie humoru...
    - Coś się tak zamyślił?
    ...była spostrzegawcza...
    - Joruru? Joruru. Joruru!
    - Tak?
    - Dlaczego wstajesz? Dlaczego idziesz? Nie odprowadzisz mnie?
    - Widać stąd Tofnu. Trafisz. Muszę lecieć. Naprawdę. - z trudem ukrywał zakłopotanie.
    - Joruru? - nie! Wcale nie chciał na nią patrzeć! Nie!
    - Tak?
    - Mam na imię Orvokki.
    - Żegnaj. Orvokki... - już biegł, już go nie było.
    Obejrzyj się, obejrzyj się!
    Nie mogę się obejrzeć, tylko się nie obejrzeć!
    Nie obejrzał się.
    Nie mógł kochać dziewczyny, która nie była żeglarką. Dlatego odszedł. Już na zawsze. Myślał, że zapomni.

    ***

    Rozdział 8

    Grzmot zagłuszył rozmowę. Kolejny. I jeszcze następny. Zerwał się wiatr kładący drzewa. Z nieba walnęła ulewa. Wielka, nieprzerwana. Konie i jeźdźcy powoli nasiąkali wodą. Jechali stępa, powoli.
    Aineshkel smętnie rozplaćkiwała kopytami kolejne kałuże.
    Błyskawica.
    - Ale deszcz. Mamy końcówkę Tusa. Czas na śnieg. - Terrfj poprawił kaptur na głowie. Drielfi szczelniej opatuliła się futrem ze srebrnego lisa, zakupionym w Merrem.
    - Tak. Przecież widziałam Zimę. W lodowej koronie.
    - No dobrze, ale to nic nie znaczy. Zima jest tam, gdzie chce i kiedy chce.
    - Rozumiem. Już prawie zapomniałam o Joruru, wiesz?
    Terrfj spochmurniał, jego orzechowe oczy jakby zciemniały nieco.
    - Orvokki. Fiołek. I to po krasnoludzku. Dlaczego tak? Nie wiedziałem, że znasz krasnoludzki. Trudny język.
    - Bo nie znam, Terrfju.

    Lało już trzeci dzień. Elfy, w tygodniowej podróży nie doszły nawet do tego drapiącego lasu, tuż przed, lub po, w zależności od której strony patrzeć, Kinifijjelâr. Cały czas jechali stępa.
    Drielfi zapomniała już o swoim fenomenalnym, nagłym prześwitem poliglotctwa. Nie wiedziała, skąd znała krasnoludzki. Zabawne było to, że teraz, kiedy słyszała rozmowy elfów po staroelficku, nie rozumiała ni słowa. Dziwne. No ale przestała już o tym myśleć.
    Wpatrywała się w senny krajobraz. W odległe, szare, wzniosłe Góry Krasnoludzkie, po lewej. Ich zbocza pokryte były ciemnozielonymi świerkami i sosnami. Na szczytach, pomyślała, powinien leżeć już śnieg. Szkoda tylko, że nic nie widać przez tą mgłę.
    Pagórki pokryte już gdzieniegdzie mieszanym, wypuszczającym swoje smętne, nagie liściaste konary, lub siwe czuby choinek, lasem, były szare, senne pod irytującą zasłoną mżawki.
    Droga, o ile można było tak nazwać błotnisty dukt, zapadała się pod kopytami koni, co spowolniało marsz. Pewnie niedługo wejdziemy w las, pocieszyła się, i ruszymy trochę szybciej. W tamtą stronę przebyliśmy ten sam odcinek w dwa, trzy dni. Teraz - w siedem. No, ale wtedy to jechaliśmy galopem, lub nawet cwałem. Wytrwałe były bowiem elfie rumaki, z czego Drielfi nawet nie zdawała sobie sprawy. Nie wiedziała, że zwykłe konie, nawet te z dobrych stadnin nigdy nie wytrzymałyby tempa, w jakim się oni teraz poruszają. Średni elficki wierzchowiec robił sto piętnaście kilometrów dziennie. Dobry keski - osiemdziesiąt.
    Dobry elficki, zmuszony do cwału, mógł zrobić na raz trzysta. Z tym, że musiał odpoczywać co najmniej dwa dni.
    No, ale Drielfi tego nie wiedziała i głowiła się nad całą sprawą.
    Zauważyła, że na przedzie grupy - ona była w środku - Alardi wstrzymał łaciatą Lechmę.
    - To nie ma najmniejszego sensu, jazda przez to błotsko. Konie zapadają się po pęciny, a my stoimy niemal w miejscu. Za tamtym laskiem odbijemy na prawo i pojedziemy trawiastym stepem. Trawy uniemożliwią cwał, ale i tak będziemy w domu szybciej niż tą drogą.
    - Za ile dni będziemy w Lesie? - zapytał ktoś rzeczowo. To chyba była miedzianowłosa i sympatyczna Ullisina.
    - W tym tempie? Kiedy dojdziemy do lasów przed Kinifijjelâr, upłynie około tygodnia. Potem pójdzie gładko - cztery, pięć dni. Będziemy na miejscu już w miesiącu Ullalia. Po drodze na pewno złapie nas śnieg.
    Tak też się stało, dwa dni potem, trzydziestego siódmego Tusa, lub trzynastego listopada, w rachubie Kesów. Śnieg spadł niespodziewanie. Zupełnie nagle zrobiło się zimno, wprost lodowato i Drielfi bez wahania wciągnęła na siebie srebrzysto-niebieskie futro, dopiero co wysuszone w cieple ogniska.
    Spadał dostojnie, powoli, jakby chcąc się skromnie zaafiszować. Trzy dni później, kiedy elfia grupa wróciła na szlak, który był przejezdny, ponieważ błotniste bruzdy zamarzły, rozszalała się wichura, uniemożliwiająca jakiekolwiek posunięcia. Śnieg wirował w powietrzu, tworząc ruchome obrazy. Nie pozwalał oddychać, bo przy jakiejkolwiek próbie otwarcia ust wtłaczał się do nich. 0Z lasów dobiegały posępne wycia wilków, piski rozwścieczonych jinksów, syki rysi i krakanie kruków. Czasem rozciął czyste powietrze, niby sztylet, złowieszczy wrzask orła.
    W drogę ruszyli ponownie dopiero drugiego Ullalia. Nie zastali już żadnych przeszkód, oprócz przenikliwego mrozu i głodu, mimo zapasów danych im przez Rocha.
    Do pałacu Dfella dotarli ósmego Ullalia. Podróż trwała dwadzieścia dni.


Część druga, część trzecia